No-go go-go
Pewnego dnia stałem z rikszą w okolicach St. Paul's Cathedral i żarłem hamburgera, kiedy podbił do mnie schludnie ubrany Anglik w średnim wieku i zapytał, czy mam ognia. Jak miałem, to odpalił szluga, stanął sobie obok i zaczął zagadywać o pracę – że chyba ciężko musi być jechać, jak więcej klientów wsiądzie, czy deszcz przeszkadza, czy się da zarobić etc. Sądziłem, że może to jakiś kolejny wyrzucony z pracy bankier, co się teraz musi przekwalifikować, więc miałem okazję przyjąć wygodną pozycję mentora i tłumaczyć mu jak MŁODEMU, tak jak mi na parkingu w Niemczech tłumaczyli tirowcy od Zbyszka, że
– NIBY IDZIE WYŻYĆ, ALE TO NIE TO, CO KIEDYŚ
– KIEDYŚ RIKSZARZ TO BYŁ PAN
– BYŁY NAUKOWE BADANIA ROBIONE I WYSZŁO, ŻE RIKSZARZ TO NAJNIEBEZPIECZNIEJSZY ZAWÓD ŚWIATA. NO MOŻE DRUGI, PO SAPERZE.
Typek jednak zaczął dosyć ewidentnie sprowadzać temat rozmowy do tego, czy się jeździ do takich hehe lokali, a przez hehe lokale rozumiemy tutaj strip cluby i burdele. No to myślę sobie, że pewnie jakiś erotoman. Aż hamburgera przełknąłem, żeby mi w gardle nie stanął, jak typ się obnaży. Jednak Robin, bo, jak się zaraz okazało, tak miał na imię, zamiast do obnażania przeszedł do tłumaczenia wprost, że on ma klub go-go na Tower Hamlets i chciałby ze mną i moimi ziomkami-rikszarzami wejść we współpracę. Że ten jego klub jest fantastyczny, od 18 do 20 promocja na drinki, zajebiste tancerki z Brazylii, Tajlandii, ze Słowacji, a nawet z egzotycznej Szkocji, i w ogóle jest wszystko, o czym sobie można zamarzyć. Tylko klientów za dużo nie ma, bo jest trochę daleko od centrum, więc on teraz, aby zmienić ten stan rzeczy, jest gotowy nam odpalać po 50 funtów za każdą dostawę klientów – w porównaniu do 10–20 funtów, które dawali na Soho.
Jak usłyszałem 50 funtów, to już zacząłem kminić, jak moich pasażerów z centrum przekonywać, żeby się dali zabrać na Tower Hamlets, które bądź co bądź od miejsca mojego najczęstszego postoju, czyli Covent Garden, było rowerem z 20 minut. Nawet jak by z dwa razy w tygodniu trafił mi się taki dodatkowy kurs za 50 funtów, to by to znacząco odmieniło coraz gorszą sytuację finansową moją i Stomila. Opracowałem więc trzy plany:
• Jak klient wsiądzie najebany i powie, że chce do strip clubu, a potem od razu zaśnie (co się podobno czasami zdarzało), to go domyślnie wiozę do klubu do Robina, a potem sobie jakoś wróci. Najwyżej chwilę poczeka, a od 5 rano już normalnie jeździ metro.
• Jak będzie klient Azjata, to mówię, że będzie w gratisie wycieczka przez Shoreditch, czyli tę dzielnicę po drodze, która jest VERY HIPSTER. Prawie wszyscy azjatyccy turyści, przynajmniej ci młodsi, co przyjeżdżali do Londynu, chcieli wszystko VERY HIPSTER i wystarczyło im rzucić w losowym momencie tym sformułowaniem, żeby na nic nie narzekali, tylko się cieszyli.
• No i po trzecie to prawie zawsze się ludzi woziło trochę w kółko, bo turysta, jak wiadomo, nie wie zbytnio, co i jak w tym mieście, ale jak by wsiadł na Covent Garden i pojechał na przykład na Trafalgar Square najkrótszą drogą 200 metrów w 2 minuty, a ja bym mu za to krzyknął 20 funtów, to mógłby się burzyć. Dlatego jeździło się trochę naokoło, żeby przejazd potrwał tak przynajmniej z 10–15 minut i klient wiedział, za co płaci, a ja się uczciwie na te dwie dychy napracowałem. Dlatego wymyśliłem, że do Robina będę jeździł tak jakby naokoło, tylko w linii prostej, i w dodatku będzie to bardziej etyczne, bo faktycznie pokonamy spory dystans i turysta sobie zobaczy kawał świata, a w końcu o to w turystyce chodzi.
Na dobry początek współpracy powiedziałem Robinowi, że go podrzucę spod St. Paul's do tego jego klubu, żeby sobie przy okazji obczaić trasę. Tower Hamlets to dzielnica pomiędzy City, czyli dzielnicą bankierów, a Hackney, czyli moją, tj. dzielnicą ludzi innych niż bankierzy. Obecnie mówi się, że Hamlets to jedna z tych słynnych islamskich stref szariatu typu NO-GO ZONE, w sensie, że ZONE, bo strefa, a NO-GO, bo tam się niby normalni ludzie boją wchodzić – nawet policja – bo tam jest Państwo Islamskie i niemuzułmanom się ucina głowy. Jeżeli faktycznie tak jest, to musi ona być strefą szariatu z największą ilością sklepów spożywczo-monopolowych typu OPEN 24/7 na świecie. Mój sceptycyzm podsycał też fakt, że w końcu Robin miał klub GO-GO w tej strefie NO-GO, co stoi w sprzeczności zarówno z prawem szariatu, jak i semantyką. Ewentualnie mogłoby to być go-go z bardzo małą ilością nagości, że widać tylko oczy, a jak weźmiesz taniec prywatny za 100 funtów, to może też zobaczysz kawałek czoła, ale jak dojechaliśmy na miejsce, to okazało się, że normalnie są cycki, dupa i wszystko.
Byłem jednak na Tower Hamlets raz świadkiem prohibicji alkoholowej i przemocy wobec kobiet. Było to tak, że stałem w sklepie, a przede mną przyżulona biała Brytyjka koło trzydziestki chciała, żeby sprzedawca, biały Brytyjczyk koło czterdziestki, jej dał browarów na zeszyt. On powiedział, że nie ma mowy, bo już tydzień temu miała spłacić dług za poprzedni tydzień i nie spłaciła. Wtedy ona zaczęła mu grozić śrubokrętem – jak wspominałem, wtedy był w Londynie wielki przypał za noszenie noża, więc niektórzy jako substytut zaczęli zamiast tego nosić śrubokręty. Ta adaptacja wzbudzała we mnie zastanowienie, czy jak z kolei zdelegalizują noszenie po ulicy śrubokrętów, to ludzie przestawią się na jeszcze inne narzędzia i koniec końców będzie tak, że podczas dziesiony będzie się słyszało DAWAJ KURWO TELEFON ALBO CIĘ DOKRĘCĘ KLUCZEM NASADOWYM. Wracając jednak do sytuacji w sklepie i nieszanowania kobiet, to na sprzedawcy ten śrubokręt nie zrobił żadnego wrażenia, więc za te groźby po prostu zajebał jej przez ladę z liścia, a ona się obraziła i sobie poszła. Można to oczywiście podsumować nagłówkiem prasowym, że NA MUZUŁMAŃSKIEJ DZIELNICY LONDYNU BIAŁA KOBIETA ZOSTAŁA POBITA ZA PICIE PIWA.
W czasie gdy wam o tym opowiadałem, to zdążyliśmy dojechać już do klubu Robina. Zostałem przedstawiony kilku barmanom i tancerkom, którzy akurat stali na zewnątrz na szlugu, oraz dwóm ochroniarzom, Marcusowi i Piotrkowi, którzy mieli mi wydawać pieniądze, jak przywiozę klientów. Z Marcusem i Piotrkiem było w ogóle tak, że Marcus był rasowo czarny, a Piotrek był rasowo biały – jak to większość Piotrków. Robin wymyślił więc, że Marcusa ubiorą w biały garnitur, a Piotrka w czarny, i będą jak yin i yang: w sensie biel garnituru i czarny łeb, w charakterze tej kropeczki z yin i yang, a obok czerń garnituru i biały łeb.
Pomysł Robina był o tyle mylący, że w starożytnej kulturze wschodu yin i yang to dwie zupełnie odmienne siły, podczas gdy Marcus i Piotrek obydwaj reprezentowali siłę tę samą, fizyczną, i jak przyszło co do czego, to tak samo równo napierdalali niegrzecznych gości.
Ochroniarze pokazali mi kanciapę pracowniczą, w której mogłem sobie poczekać, jeżeli klient sobie zażyczy, żebym go po zabawie odwiózł tam, skąd go przywiozłem – oczywiście za dodatkową opłatą. To wszystko sprawiło, że poczułem się poniekąd częścią zespołu, a dodatkowo byłem zmotywowany obietnicą 50 funtów za każdą przywiezioną partię klientów. Patrząc na to z perspektywy czasu, wydaje mi się jednak, że najbardziej spodobało mi się to, że zostałem w końcu chociaż trochę uszanowany poprzez ludzkie traktowanie i przydzielenie mi służbowego krzesła w kanciapie pracowniczej, bo przez kilka wcześniejszych tygodni szanowany się czułem raczej mało. Nie chodzi o to, żeby ktoś za mną krzyczał, że Polaki wypierdalać do Polski, bo tak raczej nie było. Bardziej o świadomość, że we wspaniałym mieście Londyn bankierzy robią swoją bankowość, artyści wystawy w galerii Tate Modern, synowie rosyjskich oligarchów jeżdżą lamborghini, a stara arystokracja angielska sobie siedzi w swoich pałacach i przez okno patrzy na to wszystko z wyższością – w przenośni i dosłownie, bo pewnie siedzą w wieżach tych pałaców, bo z definicji wieże buduje się po to, żeby było wyżej. Ja natomiast byłem na samym dole tej drabiny, która nie miała pierwszych 10 szczebli, bo możliwości awansu społecznego miałem raczej nikłe. Żeby uświadomić wam stojące przede mną perspektywy, to przytoczę legendę krążącą wśród rikszarzy: podobno do jednego typa na rikszę wsiadł jakiś zajebiście bogaty Chińczyk, co właśnie wyszedł z opery, i tak mu się ta jazda spodobała, że tego rikszarza zatrudnił na stałe w swojej zajebiście wielkiej posiadłości w Ascot, żeby go tam woził. Ta historia była przedstawiana jako absolutny szczyt wygrywu i o ile tamten słynny rikszarz pewnie zarabiał nawet dobry hajs, to mimo wszystko nadal był żywym melexem na łasce i niełasce zajebiście bogatego Chińczyka. W dodatku nie wiadomo, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę i czy ta posiadłość w Ascot rzeczywiście istnieje, więc być może był to tylko szczyt kolektywnej wyobraźni, marzeń i aspiracji rikszarzy londyńskich, co też sporo mówi o sytuacji życiowej ludzi uprawiających ten zawód. Przyznam, że to wszystko budziło we mnie frustrację, i z czasem, jak na przykład mijało mnie na ulicy lamborghini jakiegoś syna rosyjskiego oligarchy, to zaczynałem myśleć, że dobrze by było w nim chociaż szybę wypierdolić. Tak dla zasady, żeby on też nie miał. Jak kilka lat później, będąc już w Polsce, oglądałem w telewizji te słynne zamieszki w Londynie, to poniekąd rozumiałem, co kierowało typami biorącymi w nich udział, jednak moim zdaniem oni o tyle zjebali sprawę, że jak mieli okazję funkcjonować przez chwilę w realiach chaosu i bezprawia, to poszli wypierdalać telewizory z centrów handlowych i browary z osiedlowych sklepów, które zresztą prowadzili ich właśni starzy. Ja na ich miejscu wziąłbym spreja i poleciał pod pałac jakiegoś arystokraty brytyjskiego i wymalował kutasa na ścianie jego wieży, co symbolicznie zburzyłoby istniejący w Wielkiej Brytanii od wieków porządek społeczny.
Może wydać wam się to podejściem nieco chujowym, jednak na swoją obronę powiem, że prawdopodobnie nie jest to po prostu jakaś zjebana cecha mojej osobowości, tylko zjawisko obserwowane w szerszej perspektywie historycznej. Czytałem kiedyś, że jak pod koniec drugiej wojny żołnierze Armii Czerwonej doszli po kilku latach zapierdalania z buta przez mróz, błoto, spalone wsie i z karabinami NKWD-zistów przy plecach do Niemiec, to nie mogli się nadziwić, po co ci w ogóle zaczynali wojnę. W tamtych czasach nawet większość domów w Polsce nie miała kibla, a zamiast podłogi klepisko, a co dopiero jakaś chata we wsi pod Krasnojarskiem, skąd taki czerwonoarmista przyszedł na piechotę. I nagle doszedł do Niemiec, czy jak kto woli Ziem Odzyskanych, a tam domy z cegły, w nich porcelana, zegary i nawet takie luksusy jak kibel ze spłuczką, to musiał mieć srogie grzyby, dlaczego temu Niemcowi w ogóle chciało się z tego domu wychodzić, a co dopiero zamarznąć na śmierć gdzieś pod Stalingradem walcząc o 1000-letnią Rzeszę, która w dodatku w rzeczywistości przetrwała o jakieś 988 lat krócej, niż gwarantował producent. Żeby mieć pewność, dlaczego chciało im się wychodzić z domu, to trzeba by zapytać tych, co głosowali na Hitlera, natomiast moja teoria jest taka, że podobnie jak w przypadku mojego starego, w tamtym okresie również moim, a w okresie przyszłym również tych typów, co kręcili później zamieszki w Londynie, wynikało to z subiektywnego poczucia braku należytego uszanowania.
Natomiast zaoferowanie mi mojego własnego krzesła służbowego na zapleczu klubu no-go/go-go znacząco obniżyło mój radykalizm społeczny, a przy tym jeszcze pogoda zrobiła się chujowa, więc zamiast rysować kutasy na murach postanowiłem już zjechać na bazę i opowiedzieć chłopakom, że wożenie ludzi do klubu Robina na Tower Hamlets to dobry biznes.