OJCIEC (1)
– Znasz francuski…
– Uczyłem się, bo miałem zamiar pojechać do Francji i odnaleźć rodzinę mojego ojca oraz jego grób.
Zapadła cisza. Obaj mężczyźni patrzyli sobie w oczy. Pierwszy wzrok spuścił Kajetan.
* * *
Pojawienie się Kajetana Kurzyńskiego wywróciło do góry nogami nie tylko życie Bazylego i jego mamy, lecz także Małgosi. Nagle Bazyli zaczął mieć dla niej mniej czasu. Dostrzegała w tym dobre strony. Mogła bardziej skupić się na nauce – zwłaszcza że trzeci rok to nie przelewki, bo trzeba pisać pracę licencjacką.
Gdyby wiedziała, że tyle jest na tych studiach informatyki, pewnie by się nie zdecydowała na bibliotekoznawstwo. Czasami sama zastanawiała się nad tym, jak sobie daje z tym radę. Ale chciała to skończyć. Wszystko po to, by iść na magisterskie. Jakie? Cały czas wahała się, czy kontynuować bibliotekoznawstwo, czy może coś pokrewnego. Ale co? Nie miała kogo spytać. Ani jej ojciec, ani Bazyli nie potrafili doradzić. Bazyli zresztą był zajęty. Próbował wyciągnąć od matki informację, czemu przez tyle lat go okłamywała. Bezskutecznie.
Małgosia czuła, że w życiu narzeczonego dzieje się coś ważnego. Nie miała jednak świadomości, że oto ważą się ich wspólne losy. I to mimo że od paru tygodni nosiła na palcu pierścionek z rubinowym oczkiem. Pierścionek należący kiedyś do Konstancji Kurzyńskiej – prababki Bazylego. Mitycznej postaci, której do tej pory nie widziała nawet na zdjęciu.
Teraz oboje mieli je zobaczyć. Kajetan Kurzyński zaprosił ich do siebie.
– To jest absolutnie niezwykła historia – mówiła Zosi, Małgosia szykując się na wizytę i przymierzając przed lustrem kolejną bluzkę. – Ten facet przez dwadzieścia cztery lata nie wiedział, że ma syna. A ponieważ nie ma innych dzieci, jest tym strasznie przejęty. Chce wszystko nadrobić. Niedługo wraca do Francji…
– A jak w ogóle on się odnalazł? – spytała Zosia. – Tak ni z gruchy, ni z pietruchy zapukał do domu Bazylego?
– Nie… I dlatego ta historia jest taka niewiarygodna. Przyszedł do urzędu stanu cywilnego po jakieś akta, a tam pracuje Bazyli. Zobaczył u niego ten pierścionek, bo to było tego dnia, kiedy Bazyli mi się oświadczył, i zanim to zrobił, w pracy oglądał pierścionek. Ojciec dał go kiedyś jego matce, a ona zrywając z nim, powiedziała mu, że zgubiła. Podobno poniekąd to była prawda. Pokłócili się i ona rzuciła nim w domu o podłogę tak, że gdzieś przepadł. Znalazła go po dwóch latach w szparze za szafą. W każdym razie jak ten Kajetan Kurzyński usłyszał, że to pierścionek po prababci, to dał sobie spokój. Bazyli wyszedł na spotkanie ze mną, a na stoliku zostawił swój identyfikator. I jak ten facet później przyszedł do stolika z wypełnionymi papierami, to zobaczył na plakietce nazwisko Bazylego i… oniemiał. Kilka godzin analizował sytuację, aż późnym wieczorem przyszedł do nich do domu. No a tam… pani Eugenia zemdlała…
– Jakie to życie jest pokręcone – westchnęła Zosia, a w jej głosie było tyle smutku, że Małgosia spojrzała uważniej na przyjaciółkę. – Niektórym rodzice umierają, a innym zmartwychwstają – powiedziała tak refleksyjnie, że obie się zamyśliły.
Rzeczywiście. Dla Małgosi rodzice jakby zmartwychwstali, bo teraz miała z nimi regularny kontakt. Zwłaszcza z ojcem, z którym minimum dwa razy w tygodniu rozmawiała przez telefon. A teraz swojego ojca odzyskał Bazyli, który przez całe życie myślał, że jest półsierotą. A jego ojciec przyjechał do Polski pierwszy raz od wyjazdu z kraju, i to tylko dlatego, że zmarła mu matka.
– Nie widział matki od tylu lat? – spytała zdumiona Zosia.
– Widział. Matka odwiedzała go raz w roku.
– A ma tu jeszcze jakąś rodzinę?
– Jakąś dalszą, ale nie znam szczegółów. Pewnie dziś się dowiem – odparła, decydując, że jednak włoży granatową sukienkę. Jeszcze lekki makijaż, perfumy… i była gotowa.
* * *
– Więc to jest szczęśliwa wybranka! – zawołał Kajetan Kurzyński na widok Małgosi, a ona… przeżyła szok. Do tej pory wydawało jej się, że Bazyli jest podobny do matki. Teraz widziała, że nie tylko do niej.
– Że też nie zauważył pan tego podobieństwa wcześniej… – powiedziała, gdy siedzieli już w salonie.
Nie był suto zastawionego stołu. Gospodarz z rozbrajającą szczerością przyznał, że zaprosił nie na obfitą kolację na ciepło, ale na przekąski. Dlatego na ławie przed kanapą stały talerze z różnymi gatunkami sera, orzechami, pomidorkami, winogronami i pokrojoną na kromki bagietką.
– Za spotkanie. – Kajetan Kurzyński wzniósł toast, a Małgosia pomyślała, że to najdziwniejsze spotkanie, jakie mogła sobie wyobrazić.
Ubrany w dżinsy, wysportowany, szpakowaty facet zupełnie nie pasował do statecznej mamy Bazylego. A wizyta przypominała nie rodzinną kolację, ale przyjacielskie spotkanie rówieśników. Pewnie również dlatego, że nie czuła różnicy wieku. Przy kieliszkach lekkiego białego wina rozmawiali między innymi o podobieństwie syna do ojca (po którym Bazyli odziedziczył sprężystą sylwetkę), a które zdaniem Małgosi rzucało się w oczy.
– Owszem, wydawało mi się, że znam tę twarz – przyznał ojciec Bazylego. − Pomyślałem, że Bazyli po prostu jest do kogoś podobny. Nie przyszło mi do głowy, że to mój syn, skoro w ogóle nie spodziewałem się, że mam syna.
– Czemu rozstaliście się z jego mamą? – spytała Małgosia.
– Trzy razy o to pytałem – powiedział Bazyli, dając do zrozumienia, że raczej się nie dowiedzą.
I rzeczywiście. Kajetan Kurzyński milczał i zrobił minę, która miała oznaczać jedno: „Nie mam pojęcia”.
– Pokłóciliście się? – drążyła Małgosia.
– Owszem. O ten wyjazd.
– Że co?
– Że mam nie jechać bez niej…
– To czemu nie pojechaliście razem?
– Bo Eugenia miała egzamin poprawkowy na wrzesień i powiedziała, że chce się uczyć. Namawiała, byśmy pojechali za rok. A ja chciałem już wtedy…
– Czemu?
– Obroniłem pracę magisterską z romanistyki, a ciotka tak bardzo zapraszała… Miałem okazję sprawdzić swój francuski w praktyce. Nie tak jak do tej pory na konwersacjach czy jednej trzydniowej wycieczce do Paryża. Ciotka mówiła, że może załatwić mi pracę na wakacje. Myślałem, że wrócę pod koniec września…
– No i pan pojechał…
– Pan pojechał… – powtórzył Kajetan Kurzyński i się zamyślił. – Panna Eugenia przed wyjazdem zerwała z panem. Powiedziała, że nie chce pana znać. Jak pan wtedy spytał o pierścionek, ten po babci, to panna Eugenia nakrzyczała, że go zgubiła, i kazała się panu wynosić. A po przyjeździe pan zadzwonił do panny Eugenii, a panna Eugenia rzuciła słuchawką. A potem, jak pan dzwonił, to słyszał tylko: „nie ma takiego numeru”. A potem pan napisał list, a panna Eugenia nie tylko nie odpisała, ale list wrócił do pana z adnotacją: „adresat nieznany”.
– Przecież mieszkamy w tym miejscu, w którym mama mieszkała od dzieciństwa.
Bazyli przerwał monolog Kajetana, który mówił o swoich przeżyciach w trzeciej osobie, jakby chciał to wszystko od siebie odsunąć. Ale czy było to możliwe? Dowód na to, że przeszłość ma swoje skutki, siedział na jego kanapie
– Wiem – odparł Kajetan Kurzyński i dopił wino z kieliszka. – Dlatego was znalazłem. Dolać? – spytał, a gdy skinęli głowami, rozlał resztę wina i odstawił butelkę.
– To dlaczego adresat nieznany? I czemu nie ma takiego numeru?
– Nie wiem. – Kajetan Kurzyński westchnął. – Pytałem znajomych, ale ona zdała wrześniowy egzamin i nie pokazała się więcej na uczelni.
– No… mama przeniosła się na studia do Warszawy… – wtrącił Bazyli.
– Nie wiedziałam – stwierdziła Małgosia.
– Nie chciała rodzicom przynosić wstydu, więc z brzuchem zwiała do innego miasta. Mnie urodziła w Lublinie, bo przyjechała na święta i Nowy Rok. I właściwie w sylwestra zaczęła rodzić, ale skończyła drugiego stycznia tuż po północy. W kalendarzu było Bazylego…
– W styczniu to ja już byłem zakochany w Marie…
– To żona? – zaciekawiła się Małgosia.
– Nie… nie ożeniłem się nigdy. Francuzi nie żenią się tak często jak my. Oni mają takie powiedzonko: Le mariage est comme une forteresse assiégée: ceux qui sont dehors veulent y entrer, ceux qui sont dedans veulent en sortir.
– Co to znaczy? – spytała Małgosia.
– Mniej więcej coś takiego, że małżeństwo jest jak twierdza: ci, którzy stoją pod jej murami, chcą się do niej dostać, ci, którzy są w środku, chcą się z niej wydostać – odezwał się Bazyli.
Małgosia zaniemówiła. Spojrzała na pierścionek z rubinem. Małżeństwo… Jakie jest to jej rodziców? Jakie będzie jej z Bazylim, skoro taki jest jego ojciec? Niby do tej pory nie miała wątpliwości, ale teraz… ten cytat jakoś zburzył jej spokój. Bazyli chyba zauważył. Tak jak i to, że spojrzała na pierścionek. Wyczuł, że się zdenerwowała, bo przyciągnął ją do siebie i pocałował w czubek głowy.
– Spokojnie… ja tam chcę do twojej twierdzy – szepnął jej na ucho tak cicho, by Kajetan nie mógł usłyszeć.
Ten jednak nie zwracał na nich uwagi. Zastanawiał się nad czymś, a po chwili spytał, choć bardziej było to stwierdzenie:
– Znasz francuski…
– Uczyłem się, bo miałem zamiar pojechać do Francji i odnaleźć rodzinę mojego ojca oraz jego grób.
Zapadła cisza. Obaj mężczyźni patrzyli sobie w oczy. Pierwszy wzrok spuścił Kajetan.
– Przepraszam – powiedział niemal szeptem.
– Nie ma co przepraszać. Kto mógł wiedzieć, że mama…
– Pytałeś ją, czemu tak zrobiła? – spytała Małgosia Bazylego.
– Teraz? Pytałem, ale twierdziła, że nie chce ze mną o tym rozmawiać. I jak będę pytać, to mam się wynosić.
– Tak podejrzewałem. – Kajetan pokiwał głową w zamyśleniu.
Małgosia zauważyła, że u obu nosy ruszają się jak końskie chrapy. Zabawne, że akurat tę cechę mieli wspólną. Oni też to spostrzegli, bo przez chwilę patrzyli na siebie i swoje nosy, a potem cała trójka ryknęła śmiechem.
Pierwszy odezwał się Kajetan.
– Nie mam dzieci… Tylko ciebie… Z Marie zwlekaliśmy i… rozpadło się między nami.
– Dawno temu? – spytała Małgosia.
– Będzie już z piętnaście lat. Teraz jestem z Sophie, ale ona ma już dzieci i więcej nie chce… Pogodziłem się z tym. Sam zresztą chyba nie mam już siły, by bawić się w pieluchy. Przyjechałem tu pochować mamę. Myślałem, by sprzedać jej mieszkanie, bo nie wiem, czy kiedyś tu wrócę, ale teraz… tak myślę, że to jedyne, co mogę ci dać. Jeśli dasz mi słowo, że naprawdę się pobierzecie, to obiecuję, że dam wam to mieszkanie. – Ostatnie zdanie Kajetan Kurzyński wypowiedział na wdechu.
Zapadła cisza. Małgosia zdumiona uniosła brwi. Zszokowany Bazyli ruszał nerwowo nosem, ale zorientowawszy się, że to samo robi jego ojciec, złapał się za nos, jakby ten gest miał go uspokoić.
– Ale mam tylko jed… – zaczął Kajetan i spostrzegłszy gest Bazylego, też położył dłoń na nosie, zasłaniając go.
– Warunek? – spytał Bazyli.
– Nie. Prośbę.
– Spełnisz ją?
– To zależy… – powiedział Bazyli ostrożnie.
– Mów do mnie „tato”.