Wojenny fortel (1)
Około południa czterej zwiadowcy zdołali się wspiąć na zupełnie nagi i płaski wierzchołek. Stanowiła go skalna platforma, z trudem mogąca pomieścić zaledwie kilka osób. Od strony puebla ściana była niedostępna i przewieszona, z innych stron można było osiągnąć jej szczyt po trudnej wspinaczce. Położenie osiedla było więc z tego powodu nieco niekorzystne dla jego mieszkańców: paru dobrych strzelców, ukrytych na platformie, mogło z powodzeniem ich szachować, mimo że przewieszona ściana osłaniała część zabudowań. Należy wziąć pod uwagę, że pueblo wykuto w skale jeszcze przed przybyciem w te strony Hiszpanów z bronią palną.
Zwiadowcy legli na brzuchach na szczycie. Nieznacznie wychyliwszy głowy poza krawędź, mogli wygodnie obserwować położone u ich stóp pueblo. Dzielny Dingo pozostał na rozkaz swego pana u stóp skały. Było to konieczne ze względu na pomyślne przeprowadzenie obserwacji. Posłuszny pies przywarował w zaroślach, a zwiadowcy tymczasem podpatrywali wroga.
Lorneta wodza Długie Oczy wędrowała z rąk do rąk. Sami niewidoczni, penetrowali życie mieszkańców puebla przez wiele godzin. Obserwacje te miały podwójny cel. Należało przede wszystkim ustalić miejsce, w którym Zuni ukrywali Sally, po drugie, znając rozkład dnia mieszkańców, łatwiej można było ułożyć odpowiedni plan działania.
Zachowanie Zuni nie mogło wzbudzać podejrzeń, iż prowadzą wojownicze, łupieżcze życie. Kobiety i dziewczęta bez przerwy krzątały się po tarasach. Jedne wyplatały kosze o różnych kształtach, inne lepiły z gliny pięknie modelowane, później zdobione dzbany i czary, które, jak wyjaśniał Czarna Błyskawica, sprzedawały za mięso lub garbowane skóry innym szczepom, a nawet białym osadnikom.
Jeszcze inna grupa przygotowywała pożywienie. Na dużych kamieniach tarły ziarna kukurydzy i żołędzie na mąkę, a potem w specjalnie zbudowanych niskich, kopulastych piecach piekły chleb zwany piki.
Z pobliskich poletek znoszono do puebla w koszach kukurydzę, dynie, melony i fasolę. Mężczyźni zakrzywionymi kijami w rodzaju australijskiego bumerangu polowali w najbliższej okolicy na króliki. Czarna Błyskawica – rdzenny mieszkaniec tych okolic – uzupełniał obserwacje przyjaciół różnymi wiadomościami o życiu mieszkańców skalnych osiedli.
Plemiona Pueblo doskonale potrafili korzystać z wszystkich plonów nieurodzajnej, suchej, pustynnej ziemi. Konserwowali nawet owoce niektórych kaktusów lub wyrabiali z nich syrop, a z tartych nasion zmieszanych z wodą przyrządzali smaczną papkę – pinole. Z wielkich agaw henekwen, które w wiadomym czasie w odpowiednim miejscu nacinali, zbierali słodki sok, po czym, poddając go fermentacji, otrzymywali orzeźwiający i tak wesoło usposabiający napój pulque oraz wódkę zwaną tequila. Z tejże agawy wyrabiali również włókna henequen (zwane też sizalem meksykańskim lub sizalem jukatańskim), z których sporządzali powrozy i grubsze płótna. Byli najlepszymi tkaczami i garncarzami tego kraju. W podziemnych obrzędowych salach puebla, zwanych kiwami, mężczyźni przędli bawełnę w nić i tkali materiały. Od nich to Nawahowie, po zdobyciu owiec na Hiszpanach, nauczyli się tkactwa i produkcji tak bardzo dziś znanych nawahskich wzorzystych dywanów i koców. Obrzędowe i religijne życie Indian Pueblo było wysoko rozwinięte. Każdy szczep dzielił się na klany i tajemne stowarzyszenia. Ich zebrania odbywały się na głównych dziedzińcach. Najczęstszym z obrzędów był taniec węża, czyli modlitwa o deszcz, tak konieczny, by uzyskać płody z nieurodzajnej ziemi. W czasie tego tańca czarownicy – kapłani węża – posługiwali się żywymi gadami różnego gatunku, z grzechotnikami włącznie. Podczas tańca trzymali węże w zębach, a po zakończeniu obrzędu odnosili je na skraj osady i puszczali na wolność jako posłańców bóstw deszczu. Kapłani przez umiejętne trzymanie niebezpiecznych gadów nie byli narażeni na pokąsanie.
Tomek i bosman przyglądali się również zabawom młodzieży. Szczególnie ulubioną grą małych Indian była „Rzuć i łap”, która wyrabiała u graczy zręczność i szybką orientację. Polegała ona na podrzucaniu w górę kwadratowego kawałka drewna, w którym było pięć otworów. Gracz podrzucał uwiązaną na sznurku podziurawioną deseczkę, aby ją złapać na zaostrzony odpowiednio patyk, trafiając w jeden z otworów.
Bosman, zdumiony i pełen pochwał dla unormowanego i dobrze zorganizowanego trybu życia plemion Pueblo, w pewnej chwili odezwał się do Tomka:
– Ho, ho, nie spodziewałem się nigdy, że te amerykańskie dzikusy tak sobie wszystko ładnie tutaj urządziły. Narzekają, a dobrze im się wiedzie; widzę, że nawet uprawiają sprowadzone przez białych rośliny.
– Przeciwnie, to my, biali, od tych amerykańskich niby „dzikusów” przejęliśmy szereg roślin, nieznanych na innych kontynentach, które później po odkryciu Ameryki szeroko się rozpowszechniły po całym świecie i stały się nawet głównym pożywieniem milionów ludzi – prostował Tomek błędne mniemania bosmana. – Zaraz panu wyliczę. Na przykład Ameryka Południowa, a ściślej mówiąc Chile i Peru, dały nam ziemniaki, uprawiane i uszlachetniane tam jeszcze przed przybyciem Europejczyków. Z Peru również wywodzą się pomidory, z Brazylii fasola. Od Majów, Azteków i Inków nauczyliśmy się uprawiać kukurydzę – jedyne zboże wywodzące się z Ameryki. Ameryka Środkowa dała nam tytoń; nawet pana ulubiony rum jamajka pochodzi z wyspy Jamajka na Morzu Karaibskim odkrytej przez Kolumba w roku tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym czwartym. Czy jeszcze mało?
– Aleś mi rąbnął litanię, brachu – odparł bosman usprawiedliwiająco. – Po prawdzie to co innego mnie dziwi, ale pewno znów źle się wyraziłem. Chodzi, widzisz, o to, że pustkowie to wygląda jak wysuszona na pieprz ziemia. Same tylko kaktusy i juki, a mimo to Indianie jakoś tu żyją. Osobiście nie dałbym nawet dwóch złamanych groszy za ten cały Meksyk.
Tomek znów się uśmiechnął, mówiąc:
– Nie tylko pan popełnia błąd, tak źle oceniając na pierwszy rzut oka niektóre ziemie bogatej Ameryki. Jak sobie przypominam z historii odkryć, na początku osiemnastego wieku żeglarz Vitus Bering, pozostający w służbie rosyjskiej, odkrył cieśninę dzielącą Azję od Ameryki i dotarł do wybrzeży Alaski. Potem z sąsiedniej Syberii i Kamczatki, które należały do Rosji, przybywali na Alaskę myśliwi w poszukiwaniu cennych futer zwierzęcych. W wyniku częstych wypraw Rosjanie założyli tam nawet osiedle, faktorię handlową, wykonali pierwsze mapy wybrzeży i fiordów tej części Ameryki. Mimo to carowie tak samo nie doceniali wówczas Alaski, jak pan obecnie Meksyku, i odsprzedali ją Stanom Zjednoczonym za siedem milionów dolarów[59]. Tymczasem Amerykanie wkrótce odkryli tam bogate pola złotonośne i już w pierwszym roku wydobyli złota na sumę przewyższającą cenę zapłaconą Rosjanom. Jak więc pan widzi, nie warto być zbyt pochopnym w osądach.
[59] Rosjanie sprzedali Alaskę Stanom Zjednoczonym w 1867 r. Odkrycie złota nastąpiło w 1896 r. i już w tym roku wydobyto go na sumę 10 mln dolarów.
– Iiii, tam do licha! Czy z tobą nie można normalnie gadać, żebyś zaraz nie zaczynał z różnymi dyrdymałami?! – oburzył się bosman. – Zacząłem mówić o tym, że mi się ciut żal zrobiło Pueblosiaków, a ty od razu przybijasz mnie do krzyża nauką. Pomyśl tylko, brachu, że jak zabierzemy się do uwalniania naszej nieboraczki, to rozgromimy to całe bractwo na cztery wiatry jak sadybę Don Pedra.
– Ugh, Grzmiąca Pięść dobrze mówi – odezwał się milczący dotąd Czarna Błyskawica. – Musimy zniszczyć to gniazdo zdradzieckich psów puebloskich, aby uwolnić Białą Różę. Niełatwe to będzie zadanie, bo Zuni mają się na baczności.
– Co prawda, to prawda. Pilnują się, dranie! Co który zejdzie na ziemię, to inni zaraz wciągają drabinę z powrotem na taras – zafrasował się bosman. – Ciężką będziemy mieli robotę…
Tomek zamyślił się głęboko. Od kilku godzin zastanawiał się, w jaki sposób można by uwolnić Sally bez walki i niepotrzebnego przelewu krwi z obydwu stron.
Nie ulegało wątpliwości, że Zuni nie dadzą się zaskoczyć. Straż bezustannie czuwała na dolnym tarasie, nie opuszczano drabin bez koniecznej potrzeby, a obok leżały całe stosy kamieni, którymi Indianie mogli skutecznie razić ewentualnych napastników. Ponadto Zuni byli dobrze uzbrojeni w łuki, dzidy, noże i topory.
Tomek długo rozważał wszystkie możliwe sposoby. W jego głowie musiał powstawać jakiś plan, gdyż to wychylał się poza krawędź skały, to znów bystro przyglądał się pueblu przez lornetkę.
W końcu odwrócił się do swych towarzyszy i rzekł:
– Wydaje mi się, że w samotnym domku na najwyższym piętrze mieszka wódz Zuni, co pewien czas bowiem różni Indianie przychodzą tam i wychodzą, jakby odbierali rozkazy.
– Ugh! Mój brat dobrze to zauważył – przytaknął Czarna Błyskawica. – Tam na pewno mieszka wódz Zuni.
– W związku z tym nasunął mi się pewien pomysł – zaczął Tomek.
– Cóżeś tam wykombinował? – ożywił się bosman.
– Jak myślisz, Czarna Błyskawico, czy Zuni oddaliby nam Białą Różę w zamian za swego wodza i jego rodzinę? – zapytał Tomek.
– Ugh! Na pewno by oddali, ale nie możemy im tego zaproponować – odparł Czarna Błyskawica. – Rodzina wodza Zuni jest bezpieczna w swoim wigwamie. Aby dostać się do niego, musielibyśmy zdobyć przedtem całe pueblo.
– Niby tak i niby… nie – zaprzeczył Tomek. – Chciałbym uniknąć zdobywania puebla, biorąc do niewoli jako zakładników wodza Zuni i jego rodzinę.
Czarna Błyskawica wzruszył ramionami. Pomysł Nah'tah ni yez'zi był przecież nierealny. Przecięta Twarz uśmiechnął się wyrozumiale. Czy taka młoda blada twarz mogła się znać na taktyce wojennej? Nawet bosman skrzywił się i niechętnie machnął ręką.
– Pozwólcie mi najpierw wyjawić mój plan do końca – uparcie ciągnął Tomek. – Czarna Błyskawica rozważa tylko możliwość ataku z ziemi, wtedy istotnie należy najpierw zdobyć całe pueblo, aby dotrzeć do wodza. Gdybyśmy jednak pod osłoną nocy opuścili się na dach domu wodza Zuni i wzięli go razem z rodziną do niewoli, to wtedy moglibyśmy o świcie podyktować Zuni nasze warunki. Z tego miejsca, przy odrobinie śmiałości, można się dostać na najwyższy taras puebla.
Indianie, zdumieni, spojrzeli na Tomka.
– Ugh! Ugh! Mój biały brat chciałby się stąd opuścić na dach domu wodza Zuni?! – zawołał Czarna Błyskawica, nie tając zdumienia.
– Czy uważasz to za zupełnie niemożliwe? – spokojnie zapytał Tomek.
Czarna Błyskawica bez słowa wychylił głowę poza krawędź skały. Od dachu samotnego kamiennego domku dzieliła ich trzydziesto–czterdziestometrowa przepaść. Po chwili cofnął się zdziwiony i podniecony jednocześnie niezwykłym pomysłem białego przyjaciela.
– Ugh! Stąd naprawdę można by się dostać na dom wodza Zuni – rzekł poważnie. – Co byśmy później zrobili?
Tomek przysunął się do przyjaciół i szeptał, jakby obawiał się, aby ich ktoś nie podsłuchał:
– Kilku odważnych i śmiałych wojowników może bez trudności opanować dom wodza Zuni i jego mieszkańców. Potem wystarczyłoby tylko wciągnąć drabinę i bylibyśmy tam jak w fortecy.
– Zuni przyniosą inne drabiny – mruknął Przecięta Twarz.
– Kule nasze szybko nauczą ich rozsądku. Będą musieli się trzymać w przyzwoitej od nas odległości. Gdy zrozumieją swoją bezsilność, łatwo powinniśmy się dogadać.
– Niech cię licho porwie! – zawołał bosman z uznaniem. – Co prawda nie tak trudno kark skręcić, opuszczając się z tej skały na linie…
– Wydaje mi się, że mniejsze to będzie ryzyko niż atak na mury puebla z ziemi. Mamy zaledwie około czterdziestu wojowników, skąd więc pewność, że uda nam się siłą odbić Sally? A czy nie stanie się jej jakaś krzywda podczas napadu? Poza tym jeszcze słyszę krzyk ludzi mordowanych na ranczu Don Pedra… Tak bym chciał uniknąć okropnej walki, która przyniesie śmierć tylu ludziom…
– Ugh! Nah'tah ni yez'zi ma serce czerwone jak Indianin i fortele wojenne godne czerwonoskórego wojownika, lecz myśl jego jest biała… – rzekł Czarna Błyskawica. – Biali jednak nie mają tyle litości dla Indian, chociaż domagamy się jedynie tego, co nam się słusznie należy.
– Czyż w tej bratobójczej walce nie będą ginęli właśnie Indianie? – gorąco odparł Tomek. – Jedynie dlatego pragnę jej uniknąć. Ilu twoich wojowników polegnie przy zdobywaniu puebla?
– Ugh! Tylko to ostatnie może mnie przekonać. Dobry wódz nie gubi niepotrzebnie swoich wojowników.
– Wodzu, gdy dawano mi orle pióra za walkę z Czerwonym Orłem, wtedy wódz Długie Oczy powiedział, że bezkrwawe pokonanie przeciwnika przynosi największy zaszczyt.
– Słowa płyną z ust mego białego brata jak woda w strumieniu – powiedział Czarna Błyskawica, ciężko wzdychając. – Grzmiąca Pięść dobrze powiedział: z tobą trudno rozmawiać.
– Podejmuję się pierwszy opuścić na dom wodza Zuni – ciągnął Tomek zdecydowanie. – Jeżeli mnie się to nie uda, zrobicie, jak będziecie uważali.
– Idę z tobą, brachu! – zawołał bosman.
– Czy pan sobie wyobraża, jaka gruba by musiała być lina, aby nie pękła pod pana ciężarem? – zaoponował Tomek. – Im sznur dłuższy, tym mniej wytrzymały, a tu trzeba liny co najmniej pięćdziesięciometrowej.
– Iii, gadasz, brachu! Nie widziałeś jeszcze, jak się potrafię sprawiać na rejach!
– Nie o to chodzi! Waga pana ciała i niezwykła siła znajdą inne pole do popisu. Możemy sprowadzić tutaj zaledwie kilku wojowników. Co najmniej pięciu lub sześciu ludzi powinno opuścić się do puebla, podczas gdy pozostali będą trzymać linę, której nie ma tu do czego przywiązać. Czy pan teraz wie, ile będzie zależało od pana siły i przytomności umysłu?
– Że niby jak? – zdumiał się bosman, któremu bierna rola wcale nie przypadła do gustu.
– Pewne i silne dłonie muszą trzymać linę, ponieważ od tego zależy całe powodzenie wyprawy.
Bosman zamilkł markotny, a tymczasem Czarna Błyskawica i Przecięta Twarz spoglądali na siebie zaskoczeni tym dziwnym, oryginalnym planem białego chłopca.
– Niech Nah'tah ni yez'zi jeszcze raz wyjaśni nam swój plan – zaproponował Czarna Błyskawica. Tomek zaczął:
– Ośmiu wojowników wejdzie z linami i bronią na szczyt ściany skalnej przewieszonej nad pueblem. Sześciu z nich powinno się opuścić na linie na dom wodza Zuni, obezwładnić go wraz z domownikami i utrzymać pozycję w razie ataku Zuni. O wykonaniu pierwszego zadania grupka śmiałków strzałem zawiadomi resztę towarzyszy, którzy w tym czasie okrążą całe pueblo z zewnątrz. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Pueblo rychło zrozumieją, iż wpadli w pułapkę, i zgodzą się oddać białą brankę za własnego wodza.
– Ugh! Ugh! – szepnął Czarna Błyskawica.
– Ugh! – dziwił się Przecięta Twarz.
– Zręcznieś to wykombinował – pochwalił bosman.
Plan Tomka wydawał się teraz wszystkim nadzwyczaj prosty i łatwy do wykonania, chociaż wymagał niezwykłej odwagi i śmiałości. Jeszcze omówili niektóre szczegóły, po czym wódz polecił Przeciętej Twarzy pozostać na posterunku i przez lunetę dalej obserwować pueblo, a sam z dwoma białymi przyjaciółmi udał się w drogę powrotną do wojowników oczekujących na nich w kanionie w górach Sierra Madre.