3
Rozdział trzeci. Tajemnica Lauriston Gardens.
Wyznaję, że ten dowód słuszności teorii głoszonej przez mojego towarzysza zrobił
na mnie głębokie wrażenie. Mój szacunek dla jego zmysłu
analitycznego wzmógł się niesłychanie. Niemniej nie mogłem się pozbyć
podejrzenia, że całe to zajście było z góry ułożone z zamiarem olśnienia mnie,
jakkolwiek sam do prawdy nie rozumiałem w jakim celu by to uczynił.
Spojrzałem na niego. Skończył czytać list, a oczy jego
przybrały martwy, jakby nieprzytomny wyraz, wykazujący, że błądzi myślami
daleko. W jaki sposób pan to odgadł?
Spytałem. Odgadłem co, rzekł szorstko.
Że ten człowiek jest zdymisjonowanym sierżantem marynarki.
Nie mam czasu na głupstwa. Odparł niecierpliwie, po czym uśmiechnął
się i dodał. Proszę wybaczyć moją szorstkość.
Przerwał mi pan wątek myśli, ale może to i lepiej.
A więc pan istotnie nie poznał, że ten człowiek był sierżantem marynarki?
Nie, przyznaję. A jednak łatwiej to było poznać niż
wyjaśnić, co mnie na to naprowadziło. Gdyby od pana zażądano, żeby pan dowiódł,
że dwa razy dwa jest cztery, przyszłoby to panu z trudnością.
Niemniej jest pan samego faktu pewien. Co zaś do naszego człowieka to mogłem
stąd dojrzeć, że ma na wierzchu dłoni wytatuowaną niebieską kotwicę.
To mi od razu zapachniało morzem. Ma nadto wojskowe ruchy i bok obrody
przystrzyżony według Gregu Lemino. Mamy zatem już marynarkę.
Z powierzchowności widać, że to człowiek przeświadczony o swoim znaczeniu i że
przyzwyczajony jest do rozkazywania. Musiał pan zauważyć w jaki sposób trzymał
laskę i nią wywijał. Ponieważ nadto nie jest młody i ma pewien
wyraz godności w obliczu, prze to wszystko to razem wziąwszy,
co doprowadziło mnie do wniosku, że był sierżantem.
Ależ to bajeczne, zawołałem. Bardzo proste.
Od paru Holmes, jakkolwiek po wyrazie twarzy spostrzegłem, że moje zdumienie
i mój podziw sprawiły mu przyjemność. Powiedziałem przed chwilą, że nie ma już
zbrodniarzy. Zdaje się, że się omyliłem.
Niech pan przeczyta. To mówiąc, rzucił mi przez stół list
przyniesiony przez posłańca. Co?
Zawołałem przebiegłszy list wzrokiem. Ależ to okropne.
Tak, zdaje się, że to wychodzi poza szablon, zauważył obojętnie.
Czy nie zechciałby pan przeczytać mi tego listu głośno?
Oto co zawierał list, który mu odczytałem.
Szanowny panie, dzisiejszej nocy popełniono zabójstwo na Lauriston
Gardens numer 3, w pobliżu Brixton Road. Policjant dyżurny tej dzielnicy spostrzegł
tam światło około drugiej w nocy, a ponieważ dom jest niezamieszkany,
prze to wydało mu się to podejrzane i poszedł się przekonać.
Zastał drzwi otwarte, a w pokoju frontowym, zupełnie nieumeblowanym,
znalazł zwłoki dobrze ubranego mężczyzny, który miał w kieszeni karty
wizytowe z nazwiskiem Enoch J. Dreber, Cleveland, Ohio, USA.
Kradzieży nie popełniono. Nie ma też dotąd żadnej wskazówki,
jaką śmiercią człowiek ten zginął. W pokoju są ślady krwi, ale na zwłokach
nie ma rany. Nie mamy pojęcia w jaki sposób zabity
dostał się do pustego domu. Sprawa jest bardzo tajemnicza.
Jeśli chce Pan przyjść do tego domu o jakiejkolwiek porze przed 12,
to Pan mnie tam zastanie. Zostawiłem wszystko in statu quo,
co? Dopóki nie będę wiedział,
co Pan zamierza. Gdyby Pan nie mógł przyjść,
opowiem Panu dokładnie wszystkie szczegóły i będę Panu niesłychanie
wdzięczny, gdy zechce Pan powiedzieć swoje zdanie.
Łączę wyrazy szacunku. Tobiasz Gregson.
Gregson. Gregson.
Jest najsprytniejszy z całego Scotland Yardu, odezwał się Holmes.
On i Lestrad, to wyjątki w tej bandzie półgłówków.
Obaj są pełni zapału, energiczni, ale żaden z nich nie grzeszy pomysłowością.
Między sobą są na noże, zazdrośni o siebie, wzajemnie jak dwie głośne
piękności. Jeśli obaj zajmą się wyśledzeniem tej
sprawy, będziemy mieli zabawę. Osłupiałem wobec spokoju, z jakim
Holmes mówił. Ależ nie ma chwili do stracenia,
zawołałem. Czy chce Pan, żebym poszedł po
dorożkę? Nie wiem jeszcze, czy tam w ogóle pójdę.
Jestem największym leniuchem pod słońcem, to jest, miewam periodyczne napady
lenistwa, ale umiem też być niekiedy bardzo pracowity.
Ależ przecież ten wypadek nastręcza Panu sposobność, jakiej Pan tak pragnął.
Mój kochany Panie, cóż mi z tego przyjdzie?
Przypuśćmy, że odkryję całą sprawę. Może Pan być pewien, że całą korzyść
odniosą Gregson, Lestrad i spółka. Taki jest zysk, jak się nie ma
urzędowego stanowiska. Jednakże Gregson prosi Pana o pomoc.
Tak, dobrze wie i jestem sprytniejszy od niego i przyznaje mi to zawsze,
ale dałby sobie raczej obciąć język, niż by to uznał wobec osoby trzeciej.
Niemniej, możemy pójść i zobaczyć, co to takiego.
Postąpię, jak sam będę uważał za odpowiednie i może jeszcze wyśmieję tych
dudków. Chodźmy.
Włożył śpiesznie palto i zabierał się do wyjścia w sposób wskazujący,
że po napadzie apatii nastąpił okres energii.
Mam pójść z Panem? Tak, jeśli Pan nie ma nic lepszego do
roboty. W chwilę później siedzieliśmy obaj w
dorożce pędzącej w kierunku Brixton Road.
Ranek był mglisty, chmurny, nad dachami domu wnosił się ciemny obłok,
będący jakby odbiciem zabłoconych ulic.
Twarzysz mój był w najlepszemu sposobieniu i rozprawiał o skrzypcach
skremony, o różnicy między Stradivariusem i Amatim.
Ja zaś siedziałem, milcząc, gdyż pochmurna pogoda i ponura sprawa
oddziaływały na mnie przygnębiająco. Jak widzę, nie bardzo Pan myśli o tej
całej sprawie. Zauważyłem wreszcie, przerywając
muzyczną rozprawę Holmesa. Nie mam jeszcze żadnych danych.
Odparł. To wielki błąd budować teorie zanim się
ma potrzebne podstawy. To tylko patrzy właściwy sąd.
Niebawem będzie Pan miał dane. Rzekłem wskazując palcem.
Oto i Brixton Road i jeśli się nie mylę, tam stoi ów dom.
Tak jest. Dorożkarz, stój.
Byliśmy oddaleni jeszcze o jakieś 100 yardów od domu, ale Holmes uparł się,
żeby wysiąść i odbyliśmy resztę drogi pieszo.
Budynek numer 3 na Lauriston Gardens wyglądał groźnie i ponuro.
Stanowił część grupy złożonej z czterech domów cofniętych nieco w głąb ulicy,
z których dwa były zamieszkane, a dwa niezajęte.
Ostatnie spozierały trzema rzędami pustych, smutnych okien z napisem
do wynajęcia, niby katarakta na oku. Każdy z tych domów oddzielony był od
ulic małym ogródkiem, zarośniętym wątłymi, chorobliwymi roślinami,
przeciętym wąską, żółtawą ścieżką z gliny i żwiru.
Całe miejsce przedstawiało w tej chwili jedną przestrzeń błota.
Każdy ogródek otoczony był sztachetami drewnianymi na podmurowaniu,
a przy sztachetach numeru trzeciego stał policjant otoczony gromadą gapiów,
którzy wyciągali szyję i natężali wzrok w nadziei, że dojrzą co się dzieje w
środku. Mniemałem, że Sherlock Holmes wejdzie
od razu do domu i pogrąży się w badaniu tajemnicy.
Okazało się jednak, że nie miałby najmniej tego zamiaru.
Z obojętną miną, która w tych okolicznościach była według mnie
udawana, chodził po ulicy. Patrzył bezmyślnie na ziemię,
na niebo, na przeciwległe domy i stachety.
Skończywszy to badanie, wszedł wolno na ścieżkę, a raczej na wąski pas trawy
wzdłuż ścieżki i spoglądał uparcie w ziemię.
Dwa razy przystaną, a raz dostrzegłem na ustach jego uśmiech i usłyszałem okrzyk
zadowolenia. Na mokrym, gliniastym gruncie wyciśnięte
były liczne ślady stóp, lecz ponieważ policja chodziła tą ścieżką od kilku
godzin, prze to nie pojmowałem w jaki sposób mój towarzysz mógł cokolwiek
wywnioskować z tych śladów. Miałem już wszelako tak nadzwyczajne
dowody bystrości jego zmysłu spostrzegawczego, że nie wątpiłem,
iż mógł widzieć mnóstwo zajmujących szczegółów tam, gdzie ja nic nie
dostrzegałem. W drzwiach domu spotkaliśmy wysokiego,
bladego blondyna z notatnikiem w ręku. Rzucił się ku nam i uścisnął skwapliwie
dłoń mego towarzysza. Bardzo panu jestem wdzięczny,
że pan przyszedł, rzekł. Pozostawiłem wszystko nietknięte jak
zastałem. Tylko nie tutaj, odparł Holmes wskazując
ścieżkę. Gdyby przeszło tędy stado bawołów,
zamęt nie byłby z pewnością większy. Nie wątpię jednak, panie Gregson,
że wysnuł pan swoje wnioski, zanim pan na to pozwolił.
Miałem tyle do roboty wewnątrz domu. Odparł policjant wymijająco.
Ale jest mój kolega, Lestrad, i pozostawiłem mu zbadanie ogrodu.
Rzucił. Holmes spojrzał na mnie,
a w jego oczach malowało się szyderstwo. Wobec tego, że jest na miejscu takich dwu
ludzi jak pan i Lestrad, nie będzie tu już wielkiej roboty dla trzeciego,
rzekł. Gregson zatarł ręce z zadowoleniem.
Zdaje mi się, że zrobiliśmy wszystko, co tylko było można, odparł.
Sprawa jest jednak bardzo zawikłana, a znając pańskie upodobanie do wszystkich
nadzwyczajnych wypadków... Nie przyjechał pan tu dorożko?
Przerwał Holmes. Nie, proszę pana.
Ani Lestrad? Nie, proszę pana.
W takim razie pójdziemy obejrzeć pokój. Po tej niezbyt konsekwentnej uwadze wszedł
do domu, a za nim podążył Gregson, na którego obliczu odmalowało się
zdumienie. Krótki korytarz o brudnej,
zakurzonej podłodze prowadził do kuchni i pokojów dla służby.
Dwoje drzwi wychodziło w lewo i na prawo. Jedne z nich widocznie nie były otwierane
od dłuższego czasu. Drugie prowadziły do jadalni,
gdzie rozegrał się właśnie dramat. Holmes wszedł, a ja za nim.
Przejęty uczuciem smutku, jakie nas zawsze ogarnia wobec śmierci.
Pokój był duży, kwadratowy, zupełnie pusty, przez co wydawał się jeszcze
większy. Ściany obite były ordynarną tapetą,
na której widniały plamy od wilgoci. Tu i ówdzie tapeta odkleiła się i wisiała,
odsłaniając pożółkłe wapno na murze. Na przeciwko drzwi stał okazały kominek
z ozdobami naśladującymi biały marmur. Na jednym jego rogu dostrzegłem ogarek
świecy z czerwonego wosku. Szyby jednego okna były tak brudne,
że przepuszczały niewiele światła, stąd w całym pokoju panował posępny półmrok,
wzmocniony jeszcze grubą warstwą zalegającego wszędzie kurzu.
Wszystkie te szczegóły zauważyłem dopiero później.
Na razie cała moja uwaga skupiła się na sztywnej, nieruchomej postaci,
która leżała wyciągnięta na podłodze z martwymi szklanymi oczyma, utkwionymi w
bezbarwnym suficie. Zmarły był mężczyzną, lat 43 lub 4
średniego wzrostu, barczysty. Miał czarne, kędzierzawe włosy,
krótką, rzadką brodę. Ubrany był w surdut z grubego sukna,
takąż kamizelkę i jasne spodnie. Kołnierz i mankiety koszuli jaśniały
niepokalaną białością. Nowy, lśniący cylinder stał za nim na
podłodze. Nieboszczyk miał rozkrzyżowane ręce,
zaciśnięte dłonie, nogi zaś zgięte w skurczu, jak gdyby stoczył straszną
przedśmiertną walkę. Na skamieniałym obliczu zastygł wyraz
takiej grozy i takiej nienawiści, jakiego nie widziałem jeszcze na twarzy
ludzkiej. Ten ochydny i straszny skurczy rysów w
połączeniu z niskim czołem, płaskim nosem i wystającą szczęką,
a nadto nienaturalna pozycja, powykręcane członki nadawały
zmarłemu uderzające podobieństwo do goryla.
Widziałem już śmierć w rozmaitych postaciach, ale nigdy w takiej
przerażającej, jak na tle tego ponurego, pustego pokoju, wychodzącego na jedną z
głównych arterii podmiejskiego Londynu.
Szczupły Lestrad, jak zawsze z wyrazem przypominającym łasicę, stał we drzwiach
i powitał nas. Ta sprawa narobi hałasu, proszę pana,
zauważył. Wszystko, co dotąd widziałem,
to w porównaniu z tym zabawka, a przecież nie jestem dzisiejszy.
Żadnej wskazówki, wtrącił Gregson. Ani jednej, powtórzył Lestrad.
Sherlock Holmes zbliżył się do zwłok i ukląkszył, zaczął je pilnie oglądać.
Jesteście panowie pewni, że nie ma ran?
spytał wskazując liczne krople i plamy krwi rozsiane dookoła.
Najzupełniej by pewni, zawołali jednocześnie obaj policjanci.
W takim razie oczywiście, te krwawe ślady zostawił ktoś inny,
prawdopodobnie morderca, o ile popełniono tu morderstwo.
Przypomina mi to okoliczności, które towarzyszyły śmierci Van Jensena w
Utrechcie w roku 1834. Przypomina pan sobie tę sprawę,
panie Gregson? Nie, proszę pana.
W takim razie niech pan o niej przeczyta, radzę szczerze.
Nie ma nic nowego pod słońcem. Wszystko, co się zdarza, kiedyś już
było. Gdy to mówił, jego zwinne palce
przesuwały się po zwłokach, macały, wyczuwały, naciskały, odpinały,
badały, a w oczach miał ten sam nieprzytomny prawie wyraz, o którym
wspomniałem. Badanie trwało tak krótko,
że nikt nie domyśliłby się, z jaką ścisłością zostało przeprowadzone.
W końcu Holmes powąchał usta zmarłego i obejrzał podeszwy jego butów.
Nie był wcale ruszany? spytał.
O tyle tylko, o ile okazało się konieczne dla naszego badania.
Możecie kazać przenieść go do prosektorium, rzekł Holmes.
Już się tu niczego nie dowiemy. Gregson sprowadził już czterech ludzi
z noszami. Wezwał ich wtedy, a gdy podnosili trupa,
wypadła skądś obrączka i potoczyła się po podłodze.
Lestrad pochwycił ją i przyglądał się jej zdumionym wzrokiem.
Tu była kobieta. To damska obrączka.
Zawołał trzymając ją na dłoni. Otoczyliśmy go.
Nie ulegało wątpliwości, że ta gładka, złota obrączka zdobiła niegdyś palec
panny młodej. To jeszcze bardziej wikła sprawa,
rzekł Gregson. A była już i bez tego dość zawikłana.
Czy jest Pan pewien, że to jej nie uprości?
Zauważył Holmes. Ale przypatrywanie się obrączce nie
nauczy nas niczego. Co znaleźliście w jego kieszeniach?
Mamy tu wszystko. Odparł Gregson wskazując na zbiór
przedmiotów leżących na najwyższych stopniach schodów.
Złoty zegarek numer 97163 od Baroda w Londynie.
Złota dewiska zwana Albert, bardzo ciężka.
Złoty pierścień ze znakami wolnomularskimi.
Złota szpilka w kształcie u Babuldoga z rubinowymi ślepiami.
Skórzany portfelik na karty wizytowe z kartami Enocha J.
Drebera z Cleveland, co odpowiada literom IJD na bieliźnie.
Portmonetki nie było, ale znaleźliśmy w kieszeniach trzymane luzem łącznie
7 funtów i 13 szylingów. Wydanie kieszonkowe de Cameronu
Boccaccia z nazwiskiem Joseph Stangerson wypisanym na pierwszej stronicy.
Dwa listy. Jeden zaadresowany do IJ Drebera,
a drugi do Józefa Stangersona. Jaki adres?
American Exchange, Strand. Postery Stande.
Oba są od towarzystwa parowcowego Gouillon i dotyczą odjazdu ich statków
z Liverpoolu, co wykazuje jasno, że ten nieszczęśliwy człowiek zamierzał
wracać do Nowego Jorku. A dowiadywaliście się panowie o tego
Stangersona? Zacząłem od tego, rzekł Gregson.
Rozesłałem ogłoszenia do wszystkich gazet, a jeden z moich ludzi poszedł do
American Exchange, ale dotąd nie wrócił.
Telegrafowaliście do Cleveland? Samego rana.
W jaki sposób zredagowaliście depesze?
Opisaliśmy po prostu co zaszło i dodaliśmy, że bylibyśmy wdzięczni za
jakiekolwiek informacje, które mogłyby się nam przydać.
Nie pytał pan o szczegóły jakiegoś punktu, który wydał się panu najważniejszy?
Pytałem o Stangersona. O nic więcej?
Że nie wydaje się panu, że jest jakaś jedna podstawowa okoliczność w tej całej
sprawie? Nie wyśle pan drugiej depeszy?
Zrobiłem wszystko co należało. Odparł Gregson obrażonym tonem.
Sherlock Holmes zaśmiał się z cicha i zamierzał coś powiedzieć,
lecz Lestrade, który pozostał w pokoju, gdy my rozmawialiśmy na korytarzu,
ukazał się w tej chwili, zacierając ręce, z miną triumfatora.
Panie Gregson, rzekł. Dokonałem odkrycia niesłychanej wagi.
Wykryłem szczegół, który byłby niewątpliwie został pominięty, gdybym
nie wpadł na myśl dokładnego obejrzenia ścian.
Oczy małego policjanta iskrzyły się. Nie mógł ukryć zadowolenia, że udało
mu się tak zręcznie zaszachować kolegę. Proszę, wejdźcie panowie.
Tutaj. Dodał wracając śpiesznie do pokoju,
którego atmosfera wydała mi się mniej duszna teraz, skoro nie było już w nim
przerażającego trupa. A teraz stańcie tam.
Potarł zapałkę o podeszwę buta i oświetlił nią ścianę.
Spójrzcie, rzekł triumfująco. Wspomniałem poprzednio, że tapeta była
poodklejana. W kącie, który wskazywał Lestrad,
oddarty był szeroki pas obicia, odsłaniając pożółkłe wapno na ścianie.
I tu widniał napisany dużymi, skreślonymi niewprawną ręką, krwawymi
literami, jeden wyraz. Rachę.
I cóż, panowie o tym powiedzą? Zawołał policjant tonym przedsiębiorcy,
zachwalającego popisy cyrkowe na jarmarku.
Nikt nie dostrzegł tego napisu, bo był w najciemniejszym kącie pokoju i
nikomu nie wpadło na myśl tam spojrzeć. Morderca skreślił go własną krwią.
Patrzcie na te ślady, krew ciekła po ścianie.
Niwe czy to, wszelkie podejrzenie samobójstwa.
A teraz, dlaczego morderca wybrał właśnie ten kąt?
Zaraz panom objaśnię. Popatrzcie na świecę na kominku.
Paliła się wówczas i oświetlała tylko ten kąt.
Tak, że był najjaśniejszy, jak teraz jest najciemniejszy.
A teraz, skoro dokonał pan tego cennego odkrycia, czego to dowodzi?
Spytał lekceważący Grexon. Czego dowodzi?
Po prostu tego, że ktoś zaczął pisać imię Rachela, lecz nie zdążył do
kończyć, bo mu przeszkodzono. Pamiętajcie panowie, co wam mówię,
gdy ta sprawa będzie wyjaśniona, przekonacie się, że jest w nią
wplątana kobieta imieniem Rachela. Może się pan śmiać, panie Holmes,
może się pan śmiać. Może pan być bardzo przebiegły i mądry,
ale jednak stary pies myśliwski będzie w końcu górą.
O, o, przepraszam, przepraszam, rzekł mój towarzysz, który parsknął
śmiechem i tym wywołał wybuch gniewu policjanta.
Przypada panu niewątpliwie ta zasługa, że jako pierwszy odkrył pan ten napis,
który jak słusznie pan utrzymuje, mógł zostać wykonany jedynie przez drugiego
uczestnika tajemniczego dramatu. Nie miałem dotąd czasu obejrzeć tego
pokoju, ale jeśli panowie pozwolą, uczynie to teraz.
Mówiąc to wyjął z kieszeni taśmę mierniczą i dużą okrągłą lupę.
Uzbrojony w te swe narzędzia, zaczął chodzić cichym krokiem po pokoju,
zatrzymując się w jednym miejscu, przyklękając w innym, niekiedy nawet
kładąc się plackiem na ziemi. Zajęcie to pochłaniało go tak
całkowicie, że zdawało się, iż zapomniał o naszej obecności.
Szeptał do siebie półgłosem, tożnów jęknął, pogwizdywał,
wydawał okrzyki zachęty i nadziei. Przypominał mi rasowego, dobrze
wytresowanego psa gończego, pędzącego tam i z powrotem wśród zarośli,
który zdradza od czasu do czasu niecierpliwość krótkim szczeknięciem,
dopóki nie wpadnie na utracony trop. Badanie to trwało mniej więcej 20 minut.
Holmes raz mierzył z najściślejszą dokładnością odległość między dwoma
śladami, zupełnie dla mnie niewidocznymi, to znów przykładał miarkę do ściany w
celu dla mnie równie niezrozumiałym. W pewnym punkcie pokoju zebrał bardzo
starannie trochę kurzu z posadzki i schował go do koperty.
W końcu przyjrzał się przez lupę wyrazowi napisanemu na ścianie,
oglądając każdą literę z osobna z największą uwagą, po czym złożył
miarkę i lupę do kieszeni, a na jego twarzy odmalowało się zadowolenie.
Mówią, że człowiek talentu jest niezmordowany w ponoszeniu trudów.
Zauważył z uśmiechem. Jest to określenie zupełnie niesłuszne,
lecz można je zastosować do pracy detektywa.
Ha! Gregson i Lestrad przyglądali się
manipulacjom kolegi amatora z wielką ciekawością połączoną z odcieniem
lekceważenia. Nie dostrzegali widocznie tego,
co teraz widziałem jasno, że najdrobniejsze czyny Sherlocka Holmesa
miały cel praktyczny i najzupełniej określony.
I cóż Pan teraz o tym myśli? Spytali obaj jednocześnie.
Nie. Pozbawiłbym Panów zasługi
wyjaśnienia tej zagadkowej sprawy, gdybym rościł sobie pretensje do
pomagania. Odparł mój towarzysz.
Radzicie sobie Panowie tak świetnie, że byłoby szkoda, gdyby się w to
ktokolwiek wtrącał. W tonie Holmesa dźwięczało nieopisane
szyderstwo. Jeśli jednakże zechcecie Panowie
zawiadamiać mnie o przebiegu śledztwa, radę będę bardzo dopomóc według
możności. Ciągnął dalej.
Tymczasem chciałbym pomówić z policjantem, który znalazł ciało.
Możecie mi powiedzieć jak się nazywa i gdzie mieszka?
Lestrad zajrzał do notatnika. John Rance, objaśnił.
Nie jest już teraz na służbie. Znajdzie go Pan pod numerem 46,
Audley Court, Kensington Park Gate. Holmes zanotował adres.
Chodźmy doktorze, rzekł. Poszukamy tego jego mościa.
Po czym zwracając się do obu policjantów dodał.
Na pożegnanie powiem Panom kilka słów, które mogą się przydać w sprawie.
Popełniono tu niechybnie morderstwo, a mordercą był mężczyzna wysokiego
wzrostu, w sile wieku, który ma stosunkowo małą stopę, nosi ciężkie
obuwie z kwadratowymi nosami i palił cygaro Trichy Nopoli.
Przyjechał tu ze swoją ofiarą w czterokołowej dorożce, zaprzężonej w
konia mającego trzy stare podkowy, a czwartą nową na jednej z przednich nóg.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa morderca ma rumianą cerę i wyjątkowo
długie paznokcie u prawej dłoni. Są to tylko drobne wskazówki,
ale mogą Wam być pożyteczne. Lestrad i Gregson spojrzeli na siebie
z uśmiechem niedowierzania. Jeśli zatem ten człowiek został
zamordowany, to w jaki sposób? Zapytał pierwszy.
Trucizna. Odparł Sherlock Holmes sucho i zabrał
się do odejścia. Jeszcze słowo Lestrad, dodał zatrzymując
się przy drzwiach. Rache to wyraz niemiecki i znaczy
zemsta, więc niech Pan nie traci czasu na szukanie Panny Racheli.
I wypuściwszy tę partyjską strzałę odszedł, pozostawiając swoich dwóch rywali
w osłupieniu.