KARTECZKA
– Panie Marcinie, gdyby mógł pan przyjść na rozmowę w sprawie Mateusza… – usłyszał w słuchawce głos dyrektorki swojej dawnej podstawówki.
Dyrektor Zdzieszyńska, gdy widzieli się jeszcze przed maturą w „słynnej sprawie z wielorybem”, czyli wypadkiem, kiedy Mateusz wbił w głowę kolegi długopis, mówiła do Marcina per ty, a teraz… traktowała tak, jakby przez ten rok minęło co najmniej dziesięć lat. „Niektórzy naprawdę wierzą, że matura czyni dorosłym” – pomyślał Marcin.
Gdyby kilka tygodni temu przewidział, że z pozoru niewinne rozmowy z Maćkiem dotyczące dzieciństwa będą miały takie skutki, być może kazałby przyjacielowi zmienić temat. Kto jednak mógł przypuszczać, że Mateusz, który w ten piątkowy wieczór za ścianą układał z Magdą puzzle, nagle przyjdzie, stanie niepostrzeżenie w drzwiach i będzie podsłuchiwać?
Z drugiej strony, gdy teraz wracał do domu z rozmowy z dyrektor Zdzieszyńską, właściwie triumfował. Wyszło na to, że może i Mateusz zachował się głupio, ale… ten, który mu dokuczał, przestał to robić. I to jak ręką odjął!
Dyrektorka długo słuchała tłumaczenia starszego brata. Nawet był moment, kiedy znów zaczęła do niego mówić per ty, ale po chwili zasypana rzeczowymi argumentami spojrzała z uznaniem. Zwłaszcza że Marcin zakończył wywód słowami:
– Chłopcy załatwili konflikt między sobą. Przecież nikt by się nie dowiedział o całej sprawie, gdyby nagle wszyscy nie zaczęli się bawić karteczkami.
To niezaprzeczalny fakt.
* * *
Siedzieli we dwóch w pokoju Marcina i wspominali swoje najfajniejsze wakacje. Marcin oczywiście opowiadał o tych, kiedy jeszcze nie było na świecie Mateusza i Magdy, a tylko oni dwaj z Markiem. Pojechali wtedy z rodzicami nad morze. Chyba to zaciekawiło Mateusza, który stanął w drzwiach. Chciał zapytać o coś starszego brata, ale opowieść o mamie, której prawie nie pamiętał, wybiła go z rytmu. Cofnął się i tak ukryty w przedpokoju stał i słuchał. Nie ruszył się nawet wtedy, gdy o swoich wakacjach zaczął opowiadać Maciek. Kumpel najstarszego brata najmilej wspominał obozy zuchowe, chociaż… wiązała się z nimi pewna skaza.
– Na jednym był taki druh, który się nad nami pastwił – wyjaśnił. – Miał ksywkę „Chlebek”. I wiesz… jakoś jesienią przypomniały mi się jego zagrywki, i strasznie się popłakałem. Mama była bardzo zajęta jakimś przesuwaniem mebli, a ja ni stąd, ni zowąd ryczę. No to mama pyta, co się stało. A ja jej na to, że już nigdy nie chcę jechać na obóz z druhem „Chlebkiem”.
– A do wakacji kupa czasu – wtrącił Marcin.
– No właśnie! I mama jak to usłyszała, to dokładnie to powiedziała! Ale jak! Żebyś ty ją słyszał! Strasznie się wściekła i taka zła zaczęła krzyczeć: „Do wakacji kupa czasu, ja tu siłuję się z kanapą, a ty mi o jakimś zasranym druhu Chlebku-samojebku!”. Zaraz ugryzła się w język, ale słowo padło… Ja parsknąłem śmiechem, a potem wszystkich w szkole poinformowałem, że druh „Chlebek” to samojebek. Była afera! Koledzy strasznie chcieli tego druha poinformować, kim naprawdę jest dla nas. No i mamę wzywano, że uczę kolegów brzydkich wyrazów.
– Twoja mama to ma pomysły – stwierdził rozbawiony Marcin.
Nie zauważył, że najmłodszy brat cały czas stoi za drzwiami i również z trudem powstrzymuje śmiech. Tymczasem Maciek opowiadał dalej.
– To jeszcze nic. Kiedyś na wakacjach w jakimś domu wczasowym dokuczał mi strasznie taki Mikołaj. Miałem cztery czy pięć lat i nie umiałem wymawiać niektórych słów. Przestawiałem po prostu sylaby albo litery. Na przykład: „wchila” zamiast „chwila”. Ten Mikołaj był ze dwa lata starszy i wołał na mnie „pierdoła”. Rozpaczałem! Wyobrażasz sobie? Kilka razy dziennie nazywał mnie pierdołą! I to przy innych dzieciach! Okropne. Mama dowiedziała się o wszystkim i nauczyła mnie piosenki, którą poleciła zaśpiewać, gdy Mikołaj będzie mi dokuczał. Piosenka była strasznie głupia.
W tym momencie Maciek zaśpiewał:
Miała baba Mikołajka
i ciągnęła go za jajka.
Raz za jedno, raz za drugie,
a najczęściej za to długie.
– No i co? – spytał Marcin ubawiony opowieścią.
– Minęło jak ręką odjął – odpowiedział Maciek. – Wystarczyło, że tylko raz zaśpiewałem. Ale wiesz… usłyszał to jakiś facet w tym domu wczasowym i popłakał się ze śmiechu. Potem zagadnął mamę przy obiedzie, ale jakoś tak głośno, że sprawa doszła do rodziców tego Mikołaja. I tym razem to oni zrobili mojej mamie awanturę.
– Dorośli to mają pomysły – stwierdził Marcin.
– Chciałem zauważyć, że my też już jesteśmy dorośli.
– Ale my nie dajemy dzieciom takich rad.
– Ty może nie dajesz, ale ja ostatnio synowi kuzynki udzieliłem rady, jak zniszczyć przeciwnika. Ma w klasie jakiegoś kolegę, który mu dokucza.
– No i?
– I teraz ciekawi mnie, co będzie, jak z niej skorzysta. Czy nie będzie przypadkiem afery. Wiesz, że ludzie są teraz strasznie przeczuleni. Często robią z igły widły. Podejrzewam, że dziś, gdyby jakiś dzieciak zaśpiewał jakiemuś Mikołajowi piosenkę mojej mamy, to miałby obniżone sprawowanie. Być może wzywany byłby do pedagoga, a nawet wysyłany na badania psychologiczne.
– A co to za rada?
– Taka stara. – Maciek chciał nadać swojemu głosowi obojętny ton, ale wyraźnie trochę go to bawiło. – Z karteczką.
– Z karteczką? Z jaką karteczką? – zainteresował się Marcin.
– No nie znasz numeru z karteczką? Jak pokonać wroga małą karteczką z jednym zdaniem?
– Nie znam – przyznał Marcin, a Maciek nieświadom, że za drzwiami stoi Mateusz i nadstawia ucha, rozpoczął opowieść.
Była to historia, która zdaniem Mateusza mogła odmienić jego szkolne życie.
* * *
Od początku września Mateusz często przychodził do domu nieswój. Marcin próbował dochodzić, w czym problem, ale młodszy brat jakby się zaciął. Nie chciał nic powiedzieć, zapewniając, że wszystko jest w porządku i absolutnie nic się nie dzieje.
Dopiero Magda, która po raz pierwszy poszła do szkoły, zdradziła sekret Mateusza. Otóż w jego klasie jest nowy chłopak, który mu dokucza. Ma na imię Filip i jest starszy, bo powtarza rok. A co za tym idzie – jest większy. Na dodatek nie o głowę, a dwie głowy, no i rzecz jasna jest silniejszy.
– A czemu Mateusz nic o tym nie mówi? – spytał zdziwiony Marcin.
– Bo Piotrek Koperski mu mówił, że ten Filip tak się zachowuje, bo jest drugoroczny. Według Kopra wszyscy drugoroczni są idiotami, bo gdyby nie byli, toby zdawali z klasy do klasy. No i Mateusz się zdenerwował. Powiedział mu, że nie wszyscy, bo ty też byłeś drugoroczny, a teraz jesteś na studiach. A jak jesteś na studiach, to nie jesteś idiotą – zakończyła wywód Magda i spojrzała na najstarszego brata.
Marcin tylko westchnął, po czym zmierzwiwszy jej czuprynę, poszedł do Mateusza.
– W szkole w porządku? – spytał.
– W porządku – burknął Mateusz, wypakowując książki i zeszyty na biurko.
– Na pewno? – spytał Marcin.
– Na pewno – odburknął Mateusz i dodał: – Dużo zadają.
– Hm – mruknął Marcin i wyszedł. Najmłodszy brat nie chciał nic powiedzieć sam z siebie.
„Jaki będzie ze mnie pedagog, skoro nie umiem sprawić, by rodzony brat zwierzył mi się ze swoich kłopotów” – pomyślał smętnie Marcin, który od kilku tygodni studiował na pierwszym roku pedagogiki. Po czym usiadł do swoich książek.
Następnego dnia Marcin poszedł rano do szkoły młodszego brata. Podstawówka, którą sam skończył, przywoływała wspomnienia. Chciał spytać wychowawczynię o tego drugorocznego. Była to już inna wychowawczyni. Poprzednia, która odpowiadała za nauczanie początkowe, rozstała się już ze swoimi podopiecznymi. Obecna – polonistka Magdalena Burek była osobą młodą i uczyła w szkole od niedawna. Usłyszał od niej jednak, że nikt Mateuszowi nie dokucza.
– Jest pani pewna? – spytał z nieskrywanym niedowierzaniem.
– Tak – odparła nauczycielka, ale uciekła wzrokiem gdzieś w bok i Marcin pomyślał, że chyba jednak nie mówi prawdy.
„Pewnie głupio jej powiedzieć, że nic nie zauważyła. A może to jeszcze za wcześnie? W sumie dopiero miesiąc chodzą do szkoły” – pomyślał, a głośno dodał: – Ale jakby coś pani zauważyła, to proszę interweniować.
– Oczywiście – obiecała polonistka. Marcin już chciał się z nią pożegnać, gdy nauczycielka nagle powiedziała: – Ja też mam do… – zawahała się.
Marcin czuł, że nie wie, czy powiedzieć do niego per ty, czy per pan. By pomóc jej podjąć decyzję, podrapał się po swoim dwudniowym zaroście. Poskutkowało. Wybrała formę per pan i… wyłuszczyła prośbę. Chodziło o to, by pomógł bratu z interpunkcją.
– On kompletnie nie wie, do czego służy przecinek – wyjaśniła na pożegnanie.
Dlatego wieczorem Marcin siadł z Mateuszem do lekcji. Z przecinkami uporał się szybko. Zadał najpierw jedno pytanie:
– Mateusz, czy ty wiesz, gdzie się stawia przecinki?
– Hm… – mruknął młodszy brat i strzelił oczami na boki. Najwyraźniej nie miał pojęcia. Klepnął go więc po przyjacielsku w ramię.
– Nie martw się. Ja też nie wiem, a maturę zdałem.
– Jak to? – Mateusz z niedowierzaniem podniósł oczy na brata, jakby chciał sprawdzić, czy ten nie żartuje.
Ale Marcin był poważny.
– Zapamiętałem, że przecinek musi być przed „że”, „bo”, „gdy”, „kiedy”, „to”, „co”, „ale”, „a”, chociaż nie wtedy, gdy się coś z czymś porównuje, no i wtedy, kiedy wymieniamy w tekście kilka rzeczy. A poza tym stawiam je intuicyjnie. Jak słyszę, że zdanie składa się z dwóch, to dzielę je przecinkiem. Kapujesz?
– Hm… – odparł Mateusz.
I choć Marcin nie wiedział, czy to oznacza, że zrozumiał, czy wręcz przeciwnie, to na tym skończył się jego wkład w nauczanie młodszego brata zasad interpunkcji.
* * *
Gdy teraz Maciek opowiadał mu historię o karteczce, Marcin przypomniał sobie przejścia Mateusza z drugorocznym, ale potem skupił się na opowieści.
– Pytasz swojego wroga, z kim się wczoraj całował… – zaczął Maciek.
– A on mi mówi, że to nie moja sprawa – stwierdził Marcin, przerywając kumplowi w pół zdania.
– No może i tak mówi, ale chodzi o to, że ty masz sprowokować go, by powiedział, że „z nikim”.
– Z nikim?
– No tak. Jak on ci mówi, że to nie twoja sprawa, to ty mu natychmiast mówisz na przykład, że słyszałeś, że robił to z najbrzydszą dziewczyną w klasie. Albo jakąś starą woźną czy szatniarką. Musisz jednak dążyć do tego, by on powiedział, że z nikim. I kiedy już to wreszcie z niego wydusisz, wówczas z triumfem na twarzy wyciągasz z kieszeni wcześniej przygotowaną karteczkę, na której jest napisane…
* * *
– Czy coś się stało? – spytał zaniepokojony Marcin, gdy dawna dyrektorka z podstawówki zadzwoniła z prośbą o spotkanie.
Właśnie szykował się do swojego pierwszego kolokwium. Miało być następnego dnia i to z przedmiotu, który nazywał się „techniki uczenia się”. Nie chciał wypaść gorzej niż inni. Zwłaszcza że na roku większość stanowiły dziewczyny. Warto byłoby okazać się na ich tle dobrym studentem, a nie takim ogonem, na którego zwracają uwagę tylko dlatego, że jest rodzynkiem w cieście, a właściwie w spodniach.
– Nic bardzo poważnego, ale wolałabym porozmawiać z panem niż z pańskim ojcem – odpowiedziała dyrektor Zdzieszyńska.
Marcin zdecydował, że wizytę w szkole brata złoży natychmiast.
Gdy po kwadransie usiadł w gabinecie na wprost dyrektorskiego biurka, usłyszał, że Mateusz używa brzydkich wyrazów, a przecież nie ma jeszcze jedenastu lat. Wciągnął chłopców w klasie w głupią zabawę z karteczkami, a poza tym ma zainteresowania… – Tu dyrektorka próbowała znaleźć odpowiednie słowo, ale najwyraźniej nie znalazła.
Dlatego zaproponowała „panu Marcinowi” kawę, a gdy podziękował, w milczeniu położyła przed nim na biurku jakiś papier. Marcin zerknął i aż podskoczył na krześle. Na małej, żółtej, samoprzylepnej karteczce widniało napisane charakterem pisma młodszego brata zdanie: „Jakby co, to mój fiut ma na imię Niki”.
„Ale przecinek postawił tam, gdzie trzeba” – zauważył z triumfem Marcin i ku zdumieniu dyrektorki ryknął niepohamowanym śmiechem.