×

Χρησιμοποιούμε cookies για να βελτιώσουμε τη λειτουργία του LingQ. Επισκέπτοντας τον ιστότοπο, συμφωνείς στην πολιτική για τα cookies.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 26 września: Cz 1

26 września

Obudziłem się pod smutnym, zachmurzonym niebem. Nie padało – przynajmniej na razie – ale z pewnością mogłem się spodziewać nadejścia deszczu. Byłem wszak w lesie, gdzie roczne opady przekraczały dziesięć stóp wody.

Wcześnie rozpocząłem wędrówkę, nie mogąc się doczekać momentu dotarcia do Port Renfrew i do cywilizacji. Ku mojemu zaskoczeniu, z obozowiska wygoniła mnie 11-osobowa grupa dzieciaków z chrześcijańskiej szkoły. Grupy składające się z 11 osób zwykle miewają mniej zapału – szczególnie grupy młodych ludzi, którzy zazwyczaj lubią sobie rano pospać.

Część szlaku wychodząca z Thrasher Cove wiodła jakieś 500 stóp w górę. Należało je pokonać, korzystając z szeregu stromych drabin, tworzących razem zygzakowatą konstrukcję wzdłuż bezlitośnie pionowej skalnej ściany. Zdumiało mnie, że nie potrzebowałem liny asekuracyjnej, by wspiąć się na górę, choć przyznam, że momentami chętnie bym z takiej skorzystał.

Przez większą część czasu wspinałem się tuż za jedną z dziewczynek z dużej grupy. Kiedy ją minąłem na szczycie, zwróciła się do mnie z jedną z moich ulubionych uwag, które słyszałem podczas wyprawy:

- Naprawdę podoba mi się pański plecak!

- Dzięki! - odpowiedziałem. - Sam go uszyłem!

- Naprawdę? Odjazdowo, nie wiedziałam, że samemu można sobie zrobić taki plecak!

Opowiedziałem dziewczynie ze szczegółami o tych wszystkich przeróżnych typach materiałów, których użyłem i powiedziałem, że plecak jest tak wielokolorowy, ponieważ korzystałem ze skrawków będących odpadami poprodukcyjnymi. Gadałem o plecaku przez kilka minut, w czasie których inny dzieciak oraz jeden z opiekunów zaczęli się przysłuchiwać, również zainteresowani historią. Zdjąłem więc duży plecak z ramion i wyciągnąłem z niego ten mniejszy, by również go zaprezentować mojej rosnącej widowni.

Zakładając, że Szlak Zachodniego Wybrzeża nie zniechęcił dziewczyny do wędrówek z plecakiem – duże założenie! – wyobraziłem ją sobie, że wraca do domu z tej wycieczki i natychmiast zaczyna suszyć swojej mamie głowę, żeby jej pomogła uszyć podobny własny plecak.

W końcu jednak skończyłem opowiadać plecakach i wyruszyłem w dalszą drogę. Trójka moich słuchaczy pozostała za moimi plecami, czekając aż dogoni ich reszta grupy.

W prześwitach pomiędzy gęstym zadrzewieniem terenu migały widoki na linię brzegową poniżej. Niebo oszczędzało mi deszczu, ale drzewa nie. Raz po raz spadały wielkie i ciężkie krople rosy, która osadziła się na drzewach w nocy. Wyciągnąłem więc swoją parasolkę.

Sześć mil dalej, podczas których względnie niewiele się działo, stanąłem nad brzegiem rzeki Gordon River i na końcu Szlaku Zachodniego Wybrzeża. Będąc zbyt szeroką, by móc się przez nią przeprawić brodząc, Gordon River byłą drugą rzeką na szlaku, na której należało skorzystać z promu. Nie widziałem w pobliżu żadnej łodzi, ale zauważyłem znak informujący piechurów, by unieśli w górę dużą, czerwoną kulę – nieco zużytą bojkę – w razie potrzeby skorzystania z usług promu. Kula spoczywał na ziemi przy korzeniach drzewa, a przywiązana do niej lina wiodła w górę, ku koronie. Była przewieszona przez gałąź i po drugiej stronie opadała z powrotem na ziemię. Chwyciłem za wolny koniec liny i wciągnąłem czerwoną kulę w górę, wysoko ku gałęziom drzewa.

Prom zjawił się około pięciu minut później. Przybijając do brzegu, kierujący łodzią poprosił mnie o ponowne opuszczenie wielkiej kuli w dół, co natychmiast uczyniłem. Następnie wszedłem na pokład i pokazałem swoje pozwolenie.

- Ktoś jeszcze za panem idzie? - zapytał przewoźnik, prawdopodobnie po to, by uniknąć ewentualnego drugiego kursu wkrótce po moim.

- Nikogo nie spotkałem - powiedziałem mu, - ale za jakąś godzinę lub dwie na pewno pojawi się tu duża grupa ludzi. - Wiedziałem o przynajmniej 15 osobach, które najprawdopodobniej będą chciały się przeprawić przez rzekę w przeciągu kilku nadchodzących godzin.

Wysiadłem z promu na drugim brzegu rzeki, będącym jakże rozczarowującym końcem Szlaku Zachodniego Wybrzeża. Okoliczne zabudowania wyglądały smutno, trochę popadały w ruinę. Na patio przed jednym z domów siedziała zapatrzona w ekran telewizora grupka starszych kobiet. Trochę osobliwe wydało mi się oglądanie telewizji za dworze, ale z drugiej strony kim ja jestem, żeby to oceniać? Sam przecież spędziłem większą część minionego tygodnia wędrując przez głuszę z własnoręcznie uszytym plecaczkiem na piersi.

Podążyłem drogą wiodącą w stronę Port Renfrew. Sam z sobą prowadziłem negocjację, czy może powinienem złapać okazję do miasteczka. Wędrówka wzdłuż szosy była wątpliwą atrakcją, ale z drugiej strony podobała mi się myśl, że na własnych nogach przebędę całą trasę od Szlaku Zachodniego Wybrzeża do Szlaku Nadmorskiego Juan de Fuca. W każdym razie, łapanie stopa zajęłoby mi pewnie i tak więcej czasu, niż po prostu przejście się. Podążyłem więc pieszo, około mili, ku siedzibie strażników parku narodowego w Port Renfrew.

Przed wejściem do środka zdjąłem z nóg ubłocone buty i założyłem dużo wygodniejsze klapki, których zwykle używałem w obozowiskach. Władze parku na bieżąco dokumentują wszystkie wejścia na szlak oraz zejścia. Chcą wiedzieć, kiedy piechurzy opuszczają szlak, żeby niepotrzebnie nie wysyłać misji ratunkowych. Udałem się do strażniczki, by ją poinformować, że zakończyłem swoją wędrówkę.

Zapytałem też o prognozę pogody na najbliższe dni. Pochmurno, pochmurno, deszczowo i deszczowo.

- Niezbyt ciekawa prognoza - powiedziałem do strażniczki.

- No, nie, ale przynajmniej miniony tydzień był fantastyczny pod względem pogody!”

- Co prawda, to prawda! - powiedziałem. - Każdy dzień był absolutnie piękny! Może z wyjątkiem dzisiejszego, który i tak był tylko i wyłącznie pochmurny. Wcześniej nasłuchałem się opowieści o tym, jakim to deszczowym lasem są te tereny. Deszcz, deszcz, deszcz, bla, bla, bla! Ponad 10 stóp opadów rocznie!

- Tak, to naprawdę jest las deszczowy - zapewniła strażniczka.

- Acha, teraz już znam prawdę! - zażartowałem. - Po powrocie do domu powiem wszystkim, że na Szlaku Zachodniego Wybrzeża nigdy nie pada, te opowieści o deszczowym lesie to sztuczka, by odstraszyć turystów!

Następnie zacząłem wyjaśniać, że chciałbym przedłużyć swoją wyprawę o Szlak Nadmorski Juan de Fuca. Zapytałem o informacje na temat tego szlaku oraz jego mapy. Strażniczka nic takiego nie miała, ale poradziła mi, by zapytać w siedzibie gminy znajdującej się w sąsiednim budynku. Spytałem też, czy mogę pozbyć się worka ze śmieciami, które zgromadziłem w trakcie wędrówki. Strażniczka wzięła worek z moich rąk. Od razu poczułem, że mój plecak stał się lżejszy!

Potem podziękowałem za pomoc i wyszedłem z powrotem na powietrze.

26 września

Obudziłem się pod smutnym, zachmurzonym niebem. Nie padało – przynajmniej na razie – ale z pewnością mogłem się spodziewać nadejścia deszczu. Byłem wszak w lesie, gdzie roczne opady przekraczały dziesięć stóp wody.

Wcześnie rozpocząłem wędrówkę, nie mogąc się doczekać momentu dotarcia do Port Renfrew i do cywilizacji. Ku mojemu zaskoczeniu, z obozowiska wygoniła mnie 11-osobowa grupa dzieciaków z chrześcijańskiej szkoły. Grupy składające się z 11 osób zwykle miewają mniej zapału – szczególnie grupy młodych ludzi, którzy zazwyczaj lubią sobie rano pospać.

Część szlaku wychodząca z Thrasher Cove wiodła jakieś 500 stóp w górę. Należało je pokonać, korzystając z szeregu stromych drabin, tworzących razem zygzakowatą konstrukcję wzdłuż bezlitośnie pionowej skalnej ściany. Zdumiało mnie, że nie potrzebowałem liny asekuracyjnej, by wspiąć się na górę, choć przyznam, że momentami chętnie bym z takiej skorzystał.

Przez większą część czasu wspinałem się tuż za jedną z dziewczynek z dużej grupy. Kiedy ją minąłem na szczycie, zwróciła się do mnie z jedną z moich ulubionych uwag, które słyszałem podczas wyprawy:

- Naprawdę podoba mi się pański plecak!

- Dzięki! - odpowiedziałem. - Sam go uszyłem!

- Naprawdę? Odjazdowo, nie wiedziałam, że samemu można sobie zrobić taki plecak!

Opowiedziałem dziewczynie ze szczegółami o tych wszystkich przeróżnych typach materiałów, których użyłem i powiedziałem, że plecak jest tak wielokolorowy, ponieważ korzystałem ze skrawków będących odpadami poprodukcyjnymi. Gadałem o plecaku przez kilka minut, w czasie których inny dzieciak oraz jeden z opiekunów zaczęli się przysłuchiwać, również zainteresowani historią. Zdjąłem więc duży plecak z ramion i wyciągnąłem z niego ten mniejszy, by również go zaprezentować mojej rosnącej widowni.

Zakładając, że Szlak Zachodniego Wybrzeża nie zniechęcił dziewczyny do wędrówek z plecakiem – duże założenie! – wyobraziłem ją sobie, że wraca do domu z tej wycieczki i natychmiast zaczyna suszyć swojej mamie głowę, żeby jej pomogła uszyć podobny własny plecak.

W końcu jednak skończyłem opowiadać plecakach i wyruszyłem w dalszą drogę. Trójka moich słuchaczy pozostała za moimi plecami, czekając aż dogoni ich reszta grupy.

W prześwitach pomiędzy gęstym zadrzewieniem terenu migały widoki na linię brzegową poniżej. Niebo oszczędzało mi deszczu, ale drzewa nie. Raz po raz spadały wielkie i ciężkie krople rosy, która osadziła się na drzewach w nocy. Wyciągnąłem więc swoją parasolkę.

Sześć mil dalej, podczas których względnie niewiele się działo, stanąłem nad brzegiem rzeki Gordon River i na końcu Szlaku Zachodniego Wybrzeża. Będąc zbyt szeroką, by móc się przez nią przeprawić brodząc, Gordon River byłą drugą rzeką na szlaku, na której należało skorzystać z promu. Nie widziałem w pobliżu żadnej łodzi, ale zauważyłem znak informujący piechurów, by unieśli w górę dużą, czerwoną kulę – nieco zużytą bojkę – w razie potrzeby skorzystania z usług promu. Kula spoczywał na ziemi przy korzeniach drzewa, a przywiązana do niej lina wiodła w górę, ku koronie. Była przewieszona przez gałąź i po drugiej stronie opadała z powrotem na ziemię. Chwyciłem za wolny koniec liny i wciągnąłem czerwoną kulę w górę, wysoko ku gałęziom drzewa.

Prom zjawił się około pięciu minut później. Przybijając do brzegu, kierujący łodzią poprosił mnie o ponowne opuszczenie wielkiej kuli w dół, co natychmiast uczyniłem. Następnie wszedłem na pokład i pokazałem swoje pozwolenie.

- Ktoś jeszcze za panem idzie? - zapytał przewoźnik, prawdopodobnie po to, by uniknąć ewentualnego drugiego kursu wkrótce po moim.

- Nikogo nie spotkałem - powiedziałem mu, - ale za jakąś godzinę lub dwie na pewno pojawi się tu duża grupa ludzi. - Wiedziałem o przynajmniej 15 osobach, które najprawdopodobniej będą chciały się przeprawić przez rzekę w przeciągu kilku nadchodzących godzin.

Wysiadłem z promu na drugim brzegu rzeki, będącym jakże rozczarowującym końcem Szlaku Zachodniego Wybrzeża. Okoliczne zabudowania wyglądały smutno, trochę popadały w ruinę. Na patio przed jednym z domów siedziała zapatrzona w ekran telewizora grupka starszych kobiet. Trochę osobliwe wydało mi się oglądanie telewizji za dworze, ale z drugiej strony kim ja jestem, żeby to oceniać? Sam przecież spędziłem większą część minionego tygodnia wędrując przez głuszę z własnoręcznie uszytym plecaczkiem na piersi.

Podążyłem drogą wiodącą w stronę Port Renfrew. Sam z sobą prowadziłem negocjację, czy może powinienem złapać okazję do miasteczka. Wędrówka wzdłuż szosy była wątpliwą atrakcją, ale z drugiej strony podobała mi się myśl, że na własnych nogach przebędę całą trasę od Szlaku Zachodniego Wybrzeża do Szlaku Nadmorskiego Juan de Fuca. W każdym razie, łapanie stopa zajęłoby mi pewnie i tak więcej czasu, niż po prostu przejście się. Podążyłem więc pieszo, około mili, ku siedzibie strażników parku narodowego w Port Renfrew.

Przed wejściem do środka zdjąłem z nóg ubłocone buty i założyłem dużo wygodniejsze klapki, których zwykle używałem w obozowiskach. Władze parku na bieżąco dokumentują wszystkie wejścia na szlak oraz zejścia. Chcą wiedzieć, kiedy piechurzy opuszczają szlak, żeby niepotrzebnie nie wysyłać misji ratunkowych. Udałem się do strażniczki, by ją poinformować, że zakończyłem swoją wędrówkę.

Zapytałem też o prognozę pogody na najbliższe dni. Pochmurno, pochmurno, deszczowo i deszczowo.

- Niezbyt ciekawa prognoza - powiedziałem do strażniczki.

- No, nie, ale przynajmniej miniony tydzień był fantastyczny pod względem pogody!”

- Co prawda, to prawda! - powiedziałem. - Każdy dzień był absolutnie piękny! Może z wyjątkiem dzisiejszego, który i tak był tylko i wyłącznie pochmurny. Wcześniej nasłuchałem się opowieści o tym, jakim to deszczowym lasem są te tereny. Deszcz, deszcz, deszcz, bla, bla, bla! Ponad 10 stóp opadów rocznie!

- Tak, to naprawdę jest las deszczowy - zapewniła strażniczka.

- Acha, teraz już znam prawdę! - zażartowałem. - Po powrocie do domu powiem wszystkim, że na Szlaku Zachodniego Wybrzeża nigdy nie pada, te opowieści o deszczowym lesie to sztuczka, by odstraszyć turystów!

Następnie zacząłem wyjaśniać, że chciałbym przedłużyć swoją wyprawę o Szlak Nadmorski Juan de Fuca. Zapytałem o informacje na temat tego szlaku oraz jego mapy. Strażniczka nic takiego nie miała, ale poradziła mi, by zapytać w siedzibie gminy znajdującej się w sąsiednim budynku. Spytałem też, czy mogę pozbyć się worka ze śmieciami, które zgromadziłem w trakcie wędrówki. Strażniczka wzięła worek z moich rąk. Od razu poczułem, że mój plecak stał się lżejszy!

Potem podziękowałem za pomoc i wyszedłem z powrotem na powietrze.