Nieoczekiwany napad
Ognistokrwisty mustang długimi susami pędził przez rozległą prerię. Jeździec siedzący na nim pochylił się nisko do przodu, aby obszernym rondem wyszywanego srebrem sombrera osłonić twarz przed smagnięciami wiatru. Półdziki szlachetny rumak z nieokiełznaną pasją przeskakiwał pojawiające się na jego drodze kolczaste kaktusy, zręcznie omijał wykroty i gnał przed siebie, szorując brzuchem po purpurowej szałwii porastającej szeroką równinę. Świst wiatru upajał jeźdźca i wierzchowca. Długo mknęli, wlokąc za sobą po stepie wydłużony cień.
Naraz człowiek uniósł głowę. Wydał okrzyk radości, a następnie ostro ściągnął cugle wierzchowca. Musiał posiadać niezwykłą zręczność i siłę, gdyż osadzony na miejscu mustang czterema kopytami zarył w ziemię. Przez krótką chwilę okazywał niezadowolenie; przysiadł na zadzie, stawał dęba, lecz wprawne dłonie jeźdźca szybko zmusiły go do posłuszeństwa.
Młody człowiek lewą ręką zsunął do tyłu filcowy kapelusz o szerokich kresach, który opadł mu na plecy, zawisając na rzemieniu przełożonym pod brodą. W ogorzałej od słońca twarzy błysnęły wesołe, jasne oczy. Teraz z większym prawdopodobieństwem można było ocenić jego wiek. Mógł mieć około szesnastu lub siedemnastu lat, chociaż z postawy wyglądał na dziewiętnaście. Wrażenie to wywoływały jego szerokie bary, wysoki wzrost oraz wyrobione mięśnie, uwydatniające się pod obcisłą, barwną koszulą flanelową.
Jeździec uspokoił rumaka, po czym z uwagą spojrzał przed siebie na południe, gdzie wśród grupy poszarpanych skał wystrzelała ku niebu dość wysoka góra – cel jego porannej wycieczki. Wznosiła się na samym pograniczu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i Meksyku. Z jej właśnie szczytu zamierzał przyjrzeć się bliżej meksykańskiej ziemi, której północne rubieże, ze względu na częste napady rabunkowe i utarczki zbrojne, zwano „wiecznie płonącą granicą”.
Z miejsca, w którym zatrzymał się jeździec, można było dokładnie odróżnić linie załomów na stokach góry. Wyraziście też rysowały się potężne kaktusy, pokaźniejsze krzewy szałwii oraz głazy zalegające sam wierzchołek. Mimo to chłopiec nie dał się zwieść wzrokowemu złudzeniu, któremu łatwo ulec przy ocenianiu odległości w nadzwyczaj przejrzystym stepowym powietrzu. Góra oddalona była od niego jeszcze o trzy lub cztery kilometry, postanowił więc zwolnić tempo jazdy, aby zachować siły rumaka na drogę powrotną. Lekko dotknął szyi mustanga, półdziki wierzchowiec posłusznie ruszył stępa.
Chłopiec bacznie rozglądał się po okolicy. Bliskość Meksyku budziła w nim niezwykłą ostrożność. Nie mógł lekceważyć słów doświadczonego szeryfa Allana, wyraźnie ostrzegającego, iż na pograniczu stale należy mieć się na baczności. Chociaż pomiędzy obydwoma państwami już od wielu lat panowały pokojowe stosunki, zbrojne oddziały, złożone z Meksykanów i Indian meksykańskich, często przemykały się na stronę amerykańską w celu zagarnięcia stada bydła lub owiec, a czasem wzięcia do niewoli dzieci, które potem przymusowo zatrudniano na ranczu. Te lokalne najazdy niespokojnych sąsiadów pobudzały Amerykanów i Indian przebywających w nadgranicznych rezerwatach[1] do odwetu, a nieraz nawet do kroków zaczepnych. Trwała tu więc ustawiczna walka podjazdowa, w której nie brak było krwawych ofiar.
[1] Rezerwaty – terytoria wydzielane przez europejskich kolonizatorów krajowcom w Amerykach Północnej i Południowej, w Afryce i Australii. W Stanach Zjednoczonych proces wypierania Indian z terenów wschodnich, najbardziej urodzajnych, zapoczątkowany został na przełomie XVIII i XIX w. Prezydent Jefferson postulował usunięcie wszystkich Indian z terenów na wschód od Missisipi, a jego następcy prowadzili podobną politykę. W 1837 r. Kongres zatwierdził wreszcie utworzenie Indiańskiego Kraju (Indian Territory), obejmującego tereny dzisiejszych stanów: Oklahoma, Kansas, Nebraska, Dakota Północna i Dakota Południowa. Na mocy tej ustawy obszary na zachód od Missisipi miały być oddane na wieki pięciu tzw. cywilizowanym narodom: Czikasawom, Czirokezom, Kri, Seminolom i Czoktawom. Przymusowe przenoszenie Indian półosiadłych, rolniczych na obszary często wrogich im plemion koczowniczo-myśliwskich powodowało ostre walki międzyplemienne i przyniosło wiele ofiar. W Traverse des Sioux w 1851 r. wymuszono na Santee Dakotach zrzeczenie się części ziem. W tym samym czasie w Forcie Laramie plemiona Równin Wewnętrznych (pod naciskiem rządu) przyrzekły nie napadać na osadników na Szlaku Oregońskim i uznały prawo rządu do budowania dróg i fortów wzdłuż Szlaku w Indiańskim Kraju. Po tym złamaniu zasady nienaruszalności Kraju szybko następowały dalsze ograniczenia popierane użyciem siły. Coraz mniej ziemi zostawiano Indianom, aż w 1907 r. wszystkie plemiona osadzono w rezerwatach.
Młody Polak, Tomek Wilmowski – on to bowiem był owym samotnym jeźdźcem – nie lękał się niebezpieczeństw. Nie lubił jednak lekkomyślnie narażać się na nie, ponieważ doświadczenie nabyte podczas włóczęgi po świecie uczyniło go roztropnym i rozważnym.
Tomek zaledwie od tygodnia przebywał w Nowym Meksyku[2]. Tutaj, według zapewnień ojca, powinien całkowicie odzyskać siły, nadwątlone po stratowaniu przez rozjuszonego nosorożca afrykańskiego podczas ostatniej wyprawy łowieckiej w Ugandzie[3]. Podczas kilkumiesięcznego wypoczynku w Anglii zapomniał o ciężkiej chorobie i gdy nadarzyła się okazja do wyjazdu na daleki Dziki Zachód[4], skwapliwie przyjął propozycję ojca.
[2] Nowy Meksyk (New Mexico) – kraina Indian Zuni, odkryta w 1539 r. przez Marcosa de Niza i badana przez hiszpańskiego konkwistadora Francisco Vásqueza dee Coronada. Po 1821 r. Nowy Meksyk stał się stanem niepodległego Meksyku. Na mocy traktatu Guadalupe Hidalgo z 1848 r., kończącego wojnę Meksyku ze Stanami Zjednoczonymi, włączono do Stanów część terytoriów Arizony, Kolorado, Kalifornii, Utah, Kolorado, Wyoming i Nowego Meksyku; 6 I 1912 r. Nowy Meksyk stał się 47. stanem Stanów Zjednoczonych. Podczas pobytu Tomka na pograniczu amerykańsko-meksykańskim jeszcze trwały niepokoje i wzajemne napady.
[3] Przygody Tomka podczas poprzednich wypraw opisane zostały w powieściach: Tomek w krainie kangurów i Tomek na Czarnym Lądzie.
[4] Daleki Dziki Zachód (Far Wild West) – nazwa terytoriów znajdujących się w zachodniej części Stanów Zjednoczonych, pochodząca z okresu, kiedy ziemie te przeważnie zamieszkiwali wojowniczy Indianie.
Miał ku temu dwa powody. Po pierwsze, poznana wcześniej w niezwykłych okolicznościach w Australii młodsza od niego Sally, udając się obecnie do szkoły w Anglii, zatrzymała się po drodze na dłuższy wypoczynek u swego stryja zamieszkałego w Nowym Meksyku. Tomek miał spędzić z nią wakacje w nadzwyczaj zdrowych warunkach klimatycznych, a potem wspólnie odbyć powrotną drogę do Anglii. Po drugie – Tomek, jego ojciec oraz ich dwaj przyjaciele, Smuga i bosman Nowicki, wciąż trudnili się łowieniem dzikich zwierząt dla wielkiego przedsiębiorstwa Hagenbecka, dostarczającego do ogrodów zoologicznych i cyrków różne okazy fauny świata. Hagenbeck cenił odważnych Polaków, ponieważ zawsze bez wahania podejmowali się trudnych zadań. Kiedy dowiedział się, że Wilmowski ma zamiar wyprawić swego przedsiębiorczego syna w podróż do Stanów Zjednoczonych, postanowił powierzyć mu pewną misję. Zaproponował Tomkowi, aby zwerbował tam trupę Indian, którzy za odpowiednim wynagrodzeniem zgodziliby się brać udział w przedstawieniach cyrkowych. Wszak Indianie byli powszechnie znani ze wspaniałej tresury mustangów i brawurowej jazdy. Oryginalny obóz indiański, przeniesiony w całości do Europy, na pewno wzbudziłby duże zainteresowanie. Przecież jeszcze pamiętano heroiczne walki czerwonoskórych wojowników z lat 1869–1892, toczących do ostatka zaciekły bój o utrzymanie swojej wolności. Nazwiska nieustraszonych wodzów, jak Siedzący Byk, Czerwona Chmura, Cochise i Geronimo[5], stały się symbolem bohaterstwa Indian.
[5] Siedzący Byk (Sitting Bull) i Czerwona Chmura (Red Cloud) byli wodzami szczepu Siuksów (Sioux); natomiast Cochise i Geronimo przewodzili szczepom Apaczów (Apache).
Tomek Wilmowski, udając się na tak długo oczekiwane spotkanie ze swoją młodą przyjaciółką, z radością przyjął propozycję Hagenbecka. Wszak w ten sposób mógł osobiście poznać dzielnych Indian, dla których zawsze odczuwał duży szacunek. Oczywiście ojciec Tomka obawiał się wysłać zbyt nieraz porywczego syna na samodzielną daleką wyprawę, toteż jako opiekun wyruszył z nim jego najserdeczniejszy druh, bosman Nowicki.
Dwaj przyjaciele od tygodnia przebywali w gościnie u stryja Sally, szeryfa Allana. Tomkowi nigdy nie ciążyła opieka dobrodusznego marynarza. Obaj byli niespokojnymi duchami i obaj przepadali za przygodami. W dodatku olbrzymi bosman od chwili przybycia na ranczo Allana spędzał większość czasu w towarzystwie ładnej i przemiłej Sally, zważając, aby nie stała się jej jakakolwiek krzywda. Dingo, wierny pies Tomka, również przypomniał sobie widocznie, że to właśnie mała Australijka była jego pierwszą panią, gdyż nie odstępował jej na krok. Tomek korzystał więc z całkowitej swobody. Już w pierwszych dniach rozpoczął samotne wypady konne, aby dokładnie poznać okolicę oraz nawiązać przyjazne stosunki z Indianami mieszkającymi w pobliskich rezerwatach.
Obecnie w doskonałym humorze zbliżał się do celu porannej wycieczki. Cieszył się, że wkrótce ujrzy meksykańską ziemię, znaną mu już trochę z książek polskiego podróżnika Emila Dunikowskiego[6], który odbywał wyprawy badawcze do Stanów Zjednoczonych oraz Meksyku, a potem szczegółowo opisywał swe spostrzeżenia i przygody.
Samotna góra stawała się obecnie z każdą chwilą wyższa, coraz szerzej przesłaniała horyzont zasnuty liliową mgiełką. Wkrótce Tomek znalazł się tuż u jej stóp. Z łatwością odszukał wąską ścieżkę wiodącą na szczyt. Bez chwili wahania skierował na nią wierzchowca, lecz zaledwie rzucił okiem na ziemię, natychmiast ściągnął cugle. Lekko zeskoczył z siodła. Nie wypuszczając z dłoni arkanu przywiązanego do uzdy konia, pochylił się nad dostrzeżonymi przed chwilą śladami, wyciśniętymi na żwirowatej ścieżce.
„Ho, ho! Ktoś już dzisiaj jechał tędy przede mną! Mógłbym się nawet założyć, że to Indianin – rozmyślał. – Tylko czerwonoskórzy nie podkuwają swoich koni. Czego on szuka o tak wczesnej porze na samej granicy? Przyjechał z północy, jest więc mieszkańcem Stanów Zjednoczonych. Hm, dziwne wydaje mi się, że w biały dzień opuścił rezerwat. Lepiej wycofam się stąd jak najprędzej”.
Zaraz jednak porzucił tę myśl. Rozważył swe położenie.
Odwrót przed samotnym, prawdopodobnie bezbronnym Indianinem zakrawałby na tchórzostwo. Nie mógł do tego dopuścić. Przecież nie brakowało mu odwagi. Cóż z tego, że w bezludnym miejscu napotkał indiański ślad? Może to był kowboj zatrudniony u któregoś z ranczerów? Może właśnie poszukiwał zagubionego bydła? Szczyt góry był doskonałym punktem obserwacyjnym. Poza tym Tomkowi wydawało się, że jeżeli będzie unikał spotkań z Indianami, to nigdy nie wypełni misji powierzonej mu przez Hagenbecka. Szeryf Allan, jak wszyscy starsi ludzie, na pewno trochę przesadzał z tymi niebezpieczeństwami czyhającymi na pograniczu. Wystarczy zachować ostrożność, a wszystko będzie w porządku.
Uspokojony, wprowadził konia między kaktusy. Wyszukał miejsce porosłe kępkami trawy i tam przywiązał mustanga do gałęzi krzewu szałwiowego. Poprawił pas z przytroczoną do niego kaburą z rewolwerem, aby móc w każdej chwili sprawnie wydobyć broń, po czym zawrócił na ścieżkę. Nie tracąc czasu na dalsze zastanawianie się, ruszył za śladami pozostawionymi przez niepodkutego konia. Po kilkudziesięciu krokach trop zbaczał ze ścieżki w krzewy szałwiowe i ginął. Dopiero kilka metrów powyżej tego miejsca odszukał na ścieżce ślady stóp obutych w mokasyny.
Tomek gwizdnął cicho.
„Mój Indianin uczynił to, co ja zrobiłem przed chwilą. Wobec tego najpierw przyjrzę się jego koniowi” – pomyślał.
W tej chwili w przydrożnych krzakach, jakby odzew na myśl Tomka, rozległo się parsknięcie. Indiański wierzchowiec musiał wyczuć jego obecność. Tomek ostrożnie rozsunął krzewy. Nieopodal spostrzegł niskiego, gniadego mustanga z białymi łatami na zadzie. Indiańskim zwyczajem siodło zastępowała derka w barwne wzory, przytrzymywana grubym rzemieniem przewiązanym wokół przodu końskiego tułowia. Cugle nie były przeciągnięte przez uzdę pozbawioną wędzidła, lecz po prostu uwiązane pod dolną szczęką. Tomek wiedział, że cugle służą czerwonoskórym tylko do hamowania, wierzchowce kierują bowiem nogami. Od uzdy zwisał arkan przywiązany do krzewu.
Tomek uważnie przyglądał się wzorom na indiańskim siodle. Podobne pokazywał mu szeryf Allan jako rękodzieła nawahskie. Czyżby Indianin należał do szczepu Nawahów? Przypuszczenie to lekko zaniepokoiło Tomka. Nie tak dawno jeszcze we wszystkich częściach świata rozbrzmiewały imiona Nawahów i Apaczów, gdyż żaden szczep indiański nie wykazał tyle szaleńczej odwagi w walkach z białymi najeźdźcami, ile ci synowie pustyni arizońskiej.
Mustang strzygł uszami, parskał coraz głośniej, uderzał kopytami o ziemię, jakby chciał ostrzec swego pana. Tomek szybko wycofał się na ścieżkę. Uważnie badał ślady stóp. Rozmiary ich pozwalały przypuszczać, że Indianin nie był jeszcze dorosłym mężczyzną. Ośmielony tym spostrzeżeniem Tomek ruszył ostrożnie w kierunku szczytu.
W dobre pół godziny, wykorzystując jako osłonę krzewy szałwii i kaktusy, dotarł na płasko ścięty wierzchołek. Tutaj ścieżka ginęła wśród głazów. Tomek ukrył się za jednym z nich. Czujnym wzrokiem szukał Indianina. Nie dostrzegł go jednak w pobliżu, przesuwał się więc coraz dalej ku południowej krawędzi szczytu. Stąpał cicho, uważnie, by nie potrącać kamieni. Tuż, na samej grani, wznosił się wysoki, podłużny głaz. Tomek spojrzał w górę i zamarł w bezruchu. Z głazu zwisały dwie stopy obute w mokasyny.
Chłopiec wstrzymał oddech, aby przedwcześnie nie zwrócić na siebie uwagi. Podczas poprzednich wypraw poznał doskonale tajniki podchodów i tropienia. Przesunął się nieco w prawo. Indianin leżał na brzuchu na wysuniętym kamiennym bloku. Wpatrywał się w falisty step po drugiej stronie granicy. Z tyłu jego głowy, zatknięte za przepaskę, tkwiły trzy małe orle pióra.
Tomek rozejrzał się wokoło. Teraz zauważył starą strzelbę opartą o pobliski kamień. Widocznie Indianin nie spodziewał się tutaj spotkania z kimkolwiek, skoro odłożył broń. Biały chłopiec uśmiechnął się chytrze. Opowiadano tak wiele o niezwykłej wprost czujności Indian, a tymczasem udało mu się podejść niepostrzeżenie Nawaha, mimo iż mogło się wydawać, że pragnie pozostać niezauważony.
Postanowił sprawić młodemu Indianinowi niespodziankę. Bezszelestnie usiadł na ziemi. Zastanowiło go, kogo lub czego wypatruje Indianin na stepie.
Przez jakiś czas śledził kierunek jego wzroku; spoglądał ku południowi, lecz prócz różnych odmian kaktusów nic nie mógł dostrzec na falistej równinie. W końcu znudzony wyczekiwaniem odezwał się głośno po angielsku:
– Może młody czerwony brat powie mi, co ciekawego widzi na stepie?
Efekt tych kilku wypowiedzianych słów przeszedł najśmielsze oczekiwania białego chłopca. Indianin bowiem natychmiast wychylił się zza krawędzi głazu, a ujrzawszy intruza, jednym sprężystym skokiem stanął przed nim. Oczy jego błyszczały złowrogo.
– Czego tu szukasz, podstępny biały psie? – wyrzucił z siebie jednym tchem dość dobrą angielszczyzną.
Tomek był zaskoczony pełnym wściekłości, obraźliwym odezwaniem się Indianina, lecz opanował wzburzenie i spokojnie odparł:
– Mógłbym ciebie o to samo zapytać. Miałbym nawet większe ku temu prawo, gdyż nie znajdujemy się na terenie rezerwatu, ale nie zrobiłbym tego nigdy w tak nieprzyjazny sposób, jak ty to uczyniłeś.
– Każdy szpieg jest tylko podstępnym, parszywym psem! – nienawistnie odparł Indianin.
– Zgadzam się z tobą, lecz nie jestem szpiegiem!
– Kłamiesz jak wszystkie blade twarze! Nasłał cię tutaj szeryf Allan. Mieszkasz u niego!
– Skąd wiesz, że mieszkam u szeryfa Allana? – zdziwił się Tomek, powściągając gniew.
– Teraz się zdradziłeś! – triumfująco krzyknął Indianin. – Cokolwiek jednak odkryłeś, nigdy już tego nie zdradzisz bladym twarzom!
Zupełnie nieoczekiwane groźne znaczenie słów Indianina wprawiło Tomka w osłupienie; trwało ono jednak tylko krótką chwilę. Nieraz już przecież jego życiu zagrażały niebezpieczeństwa. Podczas ekspedycji w głąb nieznanych lądów śmierć często zaglądała mu w oczy, toteż błyskawicznie potrafił reagować na wszelkie niespodzianki. Teraz jednym spojrzeniem stwierdził, że Indianin, poza tomahawkiem za pasem, nie miał przy sobie innej broni. Aby sięgnąć po starą strzelbę opartą o kamień, musiałby przejść obok niego. Poza tym Tomek nie bez satysfakcji spostrzegł, że trochę wyższy od niego przeciwnik jest wynędzniały. Zdawały się o tym świadczyć wąskie ramiona i płaska klatka piersiowa. Obserwacje Tomka nie trwały chyba dłużej niż kilka sekund.
Nagłym ruchem stanął na nogi i odgrodził Indianina od jego strzelby.
– Dlaczego czerwony brat grozi mi bez żadnego powodu? – zapytał pojednawczo, aby wyjaśnić to dziwne nieporozumienie. – Niczym sobie nie zasłużyłem na podobne traktowanie!
– Dość już zbędnych słów! Broń się, zdradliwa biała żmijo! – zawołał Indianin, dobywając tomahawka zza pasa.
Tomek był niezawodnym strzelcem. Miał rewolwer, mógł więc chwycić za broń i jednym pociągnięciem palca unieszkodliwić przeciwnika. Żywił jednak wrodzony wstręt do przelewu krwi, a ponadto szczerze współczuł niedoli Indian, tak barbarzyńsko tępionych przez białych najeźdźców. Postanowił więc unieszkodliwić młodego zapaleńca bez uciekania się do użycia broni. Przecież bosman Nowicki, znany z niezwykłej wprawy w walce wręcz, nie na darmo uczył go obezwładniających napastnika niezawodnych chwytów. Gdy wzburzony Indianin zaatakował Tomka, ten nagle uskoczył w bok, jednocześnie prawą ręką chwycił w przegubie dłoń grożącą mu tomahawkiem, a lewą nacisnął łokieć czerwonoskórego. Silne szarpnięcie powaliło Indianina na ziemię – tomahawk wypadł mu z dłoni.
Nim zdążył powstać, Tomek przytłoczył go całym ciężarem ciała.
Rozgorzała gwałtowna walka. Indianin jak piskorz wyślizgiwał się z rąk białego chłopca, a dłonie jego uporczywie kierowały się ku szyi przeciwnika. Tomkowi błysnęła myśl, że nie docenił sił czerwonoskórego. Gorzej na pozór zbudowany Indianin zdawał się być ogromnie wytrzymały. Walczył z determinacją, zdecydowany zabić przeciwnika. Teraz Tomek nie miał już wątpliwości, że toczą walkę na śmierć i życie.
Po jakimś czasie gwałtowność zmagań trochę osłabła. Do tej pory żaden z chłopców nie przemówił słowa ani nie wydał jęku, chociaż obydwaj odczuwali skutki bezkompromisowej walki. Tomek oddychał z coraz większą trudnością. Wężowe uściski Indianina męczyły go coraz bardziej.
Znów potoczyli się na ziemię. Koszula Tomka zwisała już w strzępach. Ostre kamienie boleśnie raniły. Naraz dłoń Indianina zacisnęła się kurczowo na jego gardle. Tomek zdobył się na olbrzymi wysiłek i nogami zrzucił z siebie Indianina, lecz zaledwie powstał, przeciwnik już czaił się do nowego ataku.
„Jeżeli go nie zastrzelę, zabije mnie na pewno” – pomyślał Tomek, widząc, że Indianin jest mniej zmęczony.
Zaraz jednak uzmysłowił sobie, że nie chce, że nie powinien użyć rewolweru wobec bezbronnego czerwonoskórego. Postanowił więc zmienić taktykę.
Gdy Indianin znów go zaatakował, zaczął walczyć pięściami.
Zaraz też uzyskał widoczną przewagę. Celne uderzenia lądowały na brzuchu i podbródku Indianina, który cofał się teraz ku krawędzi. Zorientował się, że walka przybiera niepomyślny dla niego obrót. Skupił się, po czym nagłym skokiem rzucił się na białego chłopca. Po chwili znów spleceni w morderczym uścisku potoczyli się na skraj wierzchołka. Tomek, doprowadzony do ostateczności, uderzył głową Indianina w twarz, szarpnął z całej siły i nagle poczuł, że jego stopy tracą oparcie. Przez kilka sekund przeciwnicy chwiali się na ostro ściętej grani. Dłoń Indianina ponownie wpiła się w gardło Tomka. Wtedy jeszcze raz zdobył się na wysiłek, i nagle obaj runęli w dół na usiany głazami stromy stok.
Splecione w straszliwym zmaganiu dwa ciała upadły na kamienny blok.