Pierwszy ślad
Indianie uprowadzili z ranczo Don Pedra stado doskonałych koni. Obładowali je bogatymi łupami, po czym ośmiu wojowników szybko oddaliło się z nimi na wschód, zabierając także dwóch rannych towarzyszy. Jak wyjaśnił Czarna Błyskawica, w pobliżu Góry Znaków biwakował oddział Indian z rezerwatów, którzy mieli się zająć końmi oraz inną zdobyczą, a także zaopiekować się rannymi.
Kilkunastu Indian zarzuciło jeńcom arkany na szyję, by w ten sposób prowadzić ich przy swoich wierzchowcach. Wkrótce cała wataha oddalała się pospiesznie od pogorzeliska rancza. Trzej ostatni Indianie zwinęli w rolki swe koce i uwiązawszy je na arkanach, wlekli za sobą po ziemi. Był to stary sposób zacierania śladów, a w każdym razie znacznie utrudniający ewentualny pościg.
Dopiero późno po południu zatrzymano się na odpoczynek. Czarna Błyskawica, jakby obawiał się pogoni, rozstawił szeroko straże. Gdy wszyscy zaspokoili głód, polecił przyprowadzić do siebie jeńców. Byli to dwaj Metysi i czterej Indianie z grupy plemion Pueblo. Rozpoczęło się przesłuchanie. Indianie milczeli uparcie, lecz Metysi, gdy zagrożono im torturami, wyznali wszystko, co wiedzieli. Słowa ich potwierdzały przypuszczenia szeryfa Allana.
Otóż jeden Metys był świadkiem, jak kilku nieznanych Pueblo przywiodło na ranczo Nil'chi. Don Pedro kupił od nich konia, płacąc bardzo wysoką cenę w złocie i różnych towarach. Po dokonaniu transakcji Indianie szybko się oddalili. Obydwaj Metysi wciąż zapewniali, że na ranczu nigdy nie przebywała biała dziewczyna ani że nic o niej nie słyszeli od Don Pedra. Jednogłośnie wyrazili przypuszczenie, iż Pueblo mogli uprowadzić ją do swego osiedla.
Na polecenie Czarnej Błyskawicy wojownicy znów zabrali jeńców na ubocze. Wodzowie indiańscy rozpoczęli z białymi przyjaciółmi krótką naradę.
– Przeklęte puebloskie psy na pewno wiedzą, które plemię porwało Białą Różę i klacz Nil'chi, lecz nie chcą nam tego zdradzić – odezwał się Czarna Błyskawica. – Zobaczymy, czy również tak uparcie będą milczeli przy palu męczarni.
– Wodzu, mam do ciebie wielką prośbę – odezwał się Tomek.
– Uszy moje zawsze są szeroko otwarte dla przyjaciół – odparł Czarna Błyskawica. – Niech mój brat powie, czego żąda.
– Daruj życie jeńcom!
Czarna Błyskawica spojrzał na niego zdumiony.
– Jeńcy muszą zginąć – oświadczył stanowczo. – Zabiłbym ich nawet wtedy, gdyby powiedzieli, kto uprowadził Białą Różę. Tylko umarli nie zdradzą nikomu, że to my właśnie napadliśmy na ranczo Don Pedra. Psy puebloskie na pewno mnie znają. Czy Nah'tah ni yez'zi wie, że gubernator Nowego Meksyku obiecał wysoką nagrodę za dostarczenie mojej głowy? Dla tych pieniędzy Wiele Grzyw stał się zdrajcą. Jeńcy muszą zginąć, ponieważ widzieli Czarną Błyskawicę, a co gorsza, wodza Długie Oczy i Chytrego Lisa, którzy po wyprawie wrócą do rezerwatu. Niech więc Nah'tah ni yez'zi nie prosi o łaskę dla jeńców.
– Wodzu, bardzo mi zależy na bezpieczeństwie twoim oraz wodzów Chytrego Lisa i Długie Oczy. Czy nie przypuszczasz, że i ja, i mój przyjaciel także możemy być pociągnięci do odpowiedzialności za napad?
– Ugh! Mój brat dobrze mówi, jeńcy mogą znać i was.
– Nie mylisz się! Jeden z tych Metysów był dżokejem Don Pedra na rodeo. Poznałem go i jestem pewny, że on również mnie poznał. A jednak mimo to proszę: daruj życie jeńcom!
Szmer niezadowolenia rozległ się wśród Indian. Wodzowie Długie Oczy, Chytry Lis, a także Palący Promień i inni obrzucali Tomka niemal wrogim spojrzeniem. Czarna Błyskawica był nie mniej od nich rozgniewany, lecz jeszcze raz opanował się i tylko rzekł szorstko:
– Nah'tah ni yez'zi jest złym doradcą. Nie godzi się wojownikowi na ścieżce wojennej narażać innych na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Gdyby taką propozycję uczynił Indianin, roztrzaskałbym mu łeb moim toporem.
Zaniepokojony bosman spojrzał na Tomka, widząc jednak niezwykły upór w jego twarzy, zrozumiał, że chłopiec nie przestraszył się groźby i nie ma zamiaru łatwo ustąpić.
Tomek zaś w pełnym napięcia milczeniu spokojnie wpatrywał się w Czarną Błyskawicę. Młody biały chłopiec i groźny wódz Apaczów długo mierzyli się wzrokiem. W końcu Tomek odezwał się pełnym powagi głosem:
– Dziwnie brzmią twoje słowa, wodzu. Przede wszystkim nie prosiłbym o łaskę dla jeńców, gdybym na równi z wami nie był przez to narażony na niebezpieczeństwo. Powiedziałeś, że gdyby taką propozycję uczynił ci Indianin, to roztrzaskałbyś mu łeb toporem. Szczepy Apaczów i Nawahów przyjęły mnie do swego grona, tym samym podlegam teraz twoim rozkazom. Pomyśl dobrze, czy zasłużyłem na to, a potem zabij mnie!
Pochylił się ku Czarnej Błyskawicy, ten zaś zdumiony cofnął się nieco. Wzburzonym głosem zawołał:
– Ugh! Chyba jakiś zły duch wstąpił w ciebie! Czego ty chcesz ode mnie?
Tomek podniósł się pełnym godności zrywem.
– Słuchaj, wodzu, i wy wszyscy moi czerwonoskórzy bracia – odezwał się. – Wytłumaczę wam, dlaczego proszę o darowanie życia naszym jeńcom. Wbrew zdaniu niektórych białych, iż Indianie są okrutni i dzicy, uważam was za szlachetnych ludzi. Dałem tego dowód, wkładając na rodeo ubiór podarowany mi przez radę starszych szczepu Apaczów i Nawahów. Zwróciłem się też do was, jako do przyjaciół, o pomoc w odnalezieniu Białej Róży. Czy przypuszczacie, że uczyniłbym to, gdybym nie wierzył w waszą prawość? Uczciwy człowiek nie pozbawia życia swego bliźniego tylko dlatego, że chwilowo ma nad nim przewagę. Zabicie jeńca jest pospolitym mordem i dlatego wstawiam się za brańcami. Wierzę, że jako nieustraszeni i dzielni wojownicy spełnicie moją prośbę.
– Nah'tah ni yez'zi ma chyba dwa języki. Najpierw namówił nas do wykopania topora wojennego, a teraz nie chce zabijać wrogów! – porywczo zawołał Palący Promień.
– Źle tłumaczysz moje słowa, Palący Promieniu. Powiedziałem, że zabicie człowieka może być usprawiedliwione jedynie najwyższą koniecznością, na przykład w obronie własnego życia. Tymczasem jeńcy nie są teraz dla nas groźni. Zabicie ich tylko dlatego, że mogą oskarżyć nas o napad na ranczo, byłoby zwykłym tchórzostwem.
– Wobec tego wszyscy biali postępują jak tchórze, bo mordują Indian bez koniecznej potrzeby – sucho wtrącił wódz Długie Oczy.
– Gdybym rozumował jak mój czerwony brat, to mógłbym powiedzieć, że wszyscy Indianie są zdrajcami, ponieważ Wiele Grzyw wydał białym wodza Czarną Błyskawicę – odparował Tomek.
Palący Promień wyszarpnął zza pasa tomahawk.
– Kłamiesz, biały psie! – krzyknął rozwścieczony. – Znieważyłeś nas wszystkich.
– Wcale nie miałem tego zamiaru – zaprzeczył Tomek spokojnie. – Powiedziałem tylko, że tak pomiędzy białymi, jak i Indianami są ludzie szlachetni, dobrzy i… źli. Nierozsądnie postępuje ten, kto na podstawie najgorszych i głupich jednostek ocenia tak samo wszystkich innych.
– Ugh! Nah'tah ni yez'zi powiedział prawdę – wtrącił Chytry Lis. – Jednak nasze prawo mówi, że umarli nie zdradzają tajemnic. Dlatego musimy zabić jeńców.
– Takie jest nasze prawo wojenne, a kto je łamie, podlega karze śmierci – dodał Czarna Błyskawica, tłumiąc wzburzenie.
– Wszystkie prawa stworzyli ludzie, więc też i ludzie mogą je zmienić – odpowiedział Tomek.
– Nah'tah ni yez'zi oznacza w języku białych: Mały Wódz – znów odezwał się Chytry Lis. – Wodzowi nie przystoi łamać prawa wojennego, a tym bardziej wstawiać się za jeńcami.
– Wszystko przystoi człowiekowi, który występuje w obronie innych ludzi – stwierdził Tomek. – Czynili to wielcy wodzowie, którym nikt nie może zarzucić nieprawości!
– Czy byli to biali? – ironicznie zapytał Chytry Lis.
– Tak, byli to biali, wielcy i szlachetni wodzowie nie tylko poszczególnych szczepów, lecz całych narodów. Przecież nie kto inny, jak Wielki Biały Ojciec z Waszyngtonu, Abraham Lincoln[52], wyjednał wolność Murzynom i prowadził nawet o to zaciekłą i zdecydowaną wojnę z białymi plantatorami z Południa.
[52] Abraham Lincoln był prezydentem Stanów Zjednoczonych w latach 1861–1865. Dwudziestego drugiego września 1862 r. wydał Proklamację Emancypacji głoszącą wolność dla niewolników na obszarach skonfederowanych Stanów Ameryki.
– Ugh! Wielki Biały Ojciec chciał dobrze, ale inni biali go nie słuchali – z uporem rzekł Chytry Lis.
– Myli się mój czerwony brat – zaoponował Tomek. – Wielu białych chciało pomóc nie tylko Murzynom, lecz i Indianom. Na przykład mój rodak, Paweł Strzelecki, wstawiał się za Indianami i niewolnikami u Wielkiego Białego Ojca, Jacksona, jeszcze przed Abrahamem Lincolnem. W obronie krajowców australijskich napisał książkę, którą moi czerwoni bracia nazywają mówiącym papierem.
– Może to i prawda – przyznał Długie Oczy. – Żaden jednak wielki wódz nie wstawia się wbrew prawu wojennemu za jeńcami.
– Tak sądzisz? Wobec tego opowiem ci ciekawą historię. Otóż zanim Amerykanie uzyskali niepodległość, krajem tym rządzili Anglicy. Były to rządy bardzo niesprawiedliwe, toteż osadnicy, pragnąc uzyskać niepodległość, rozpoczęli nierówną walkę. Na pomoc Amerykanom przybywali szlachetni ludzie z Europy, a między nimi Polak, Tadeusz Kościuszko. Jako pułkownik armii amerykańskiej walczył dzielnie przeciw Anglikom, za co otrzymał wysokie zaszczyty i odznaczenia. Ponieważ dowodził częścią armii, był prawdziwym wielkim wodzem. Otóż podczas zdobywania twierdzy Augusta i Ninety Six w Karolinie Południowej głównodowodzący generał Greene zakazał pod karą śmierci oszczędzać nieprzyjaciół. Kościuszko widząc straszliwą rzeź, uratował czterdziestu Anglików, zasłaniając ich własną piersią. Nie tylko nie poniósł za to kary, lecz zyskał uznanie Waszyngtona, naczelnego wodza.
– Dziwne rzeczy opowiada Nah'tah ni yez'zi – zdumiał się Palący Promień.
– Dodam jeszcze, że ten właśnie Kościuszko został mianowany przez rząd Stanów Zjednoczonych generałem, a potem wrócił do ojczyzny, gdzie stanął na czele swego narodu do walki o wolność przeciwko najeźdźcom. Czy można wobec tego powiedzieć, że taki wielki wódz postąpił niegodnie, broniąc jeńców?
– Ugh! Nikt by nie mianował tchórza naczelnym wodzem! – przyznał Czarna Błyskawica.
– Trzeba odróżnić tchórzostwo od szlachetności – odpowiedział Tomek. – Prosiłem moich czerwonych braci o pomoc, ponieważ wierzę, że Indianie są szlachetnymi wojownikami. Inaczej ani ja, ani mój przyjaciel nie wyruszylibyśmy z wami na wojenną wyprawę.
Po tych słowach Tomka zaległa długa cisza. Tomek i bosman niespokojnie spoglądali na swych groźnych sojuszników. Czarna Błyskawica powiódł wzrokiem po twarzach czerwonoskórych wojowników, a w końcu odezwał się:
– Ugh! Nah'tah ni yez'zi jest bladą twarzą, lecz mimo to należy do naszego szczepu. Nikt nie ma prawa nazwać cię wrogiem Indian, choć mówisz dziwne słowa i myślisz inaczej niż my. Ugh, masz rację. Odważny i szlachetny wojownik nie jest tchórzem ani zdrajcą nawet wtedy, gdy wstawia się za jeńcami. Dowiodłeś tego, występując przeciwko nam wszystkim. Dla ciebie i twego przyjaciela już dwukrotnie złamałem prawo, które sam narzuciłem moim wojownikom. Chociaż więc nie mogę zrozumieć wszystkiego, co mówisz, spełnię twą prośbę: daruję brańcom życie i wolność. Ugh! Powiedziałem!
– Dziękuję ci, Czarna Błyskawico. Teraz jestem dumny, że wy i my jesteśmy z jednej krwi – odparł wzruszony Tomek.
– Jakbyś mi to z ust wyjął, brachu – gorąco dorzucił bosman, spoglądając na chłopca z uznaniem. – Honorowe i porządne z was chłopy! Mogę cię zapewnić, Czarna Błyskawico, że kapitan Morton będzie się miał z pyszna, jeżeli jeszcze raz w mojej obecności nazwie cię bandytą! Ha, powiem tylko tyle: możecie wszyscy na mnie liczyć.
Większość wojowników zaskoczona była darowaniem życia jeńcom. Mimo to, nawykli do posłuszeństwa wobec wodza, w milczeniu przyjęli jego decyzję. Spod oka obserwowali młodego białego brata. Potężny musiał to być wojownik, skoro stanowczy i nieustępliwy zazwyczaj wódz ulegał jego prośbom. Nawet Palący Promień nie okazywał gniewu. Był raczej zasmucony i zamyślony. Coraz większą spostrzegał różnicę pomiędzy sobą i białymi przyjaciółmi wodza.
Czarna Błyskawica nie dał swym wojownikom wiele czasu na rozmyślania; kontynuowano naradę wojenną. Wódz przedstawił plan działania. Zgodnie z nim cały oddział powinien posunąć się dalej na południe i skryć w górach Sierra Madre. Stamtąd dopiero należało wysłać zwiadowców w kierunku puebla Indian Zuni, by stwierdzić, czy to oni dokonali napadu na ranczo Allana. Jeżeli bowiem Zuni byli sprawcami całego nieszczęścia, to Sally powinna znajdować się u nich.
Plan Czarnej Błyskawicy przyjęto jednomyślnie. W tej okolicy Zuni byli jedynymi przedstawicielami Indian Pueblo, a przecież doświadczony w takich sprawach szeryf nie mógł się pomylić w rozpoznaniu napastników.
Dosiedli koni i ruszyli w drogę, pozostawiając lekko skrępowanych jeńców na miejscu.
Cały oddział szybko posuwał się ku południowemu zachodowi w kierunku widniejącego na horyzoncie sinawego pasma gór Sierra Madre. W drodze dołączył do nich Czerwony Orzeł, wysłany dzień wcześniej do szeryfa i pani Allan. Jak opowiedział, zrozpaczona matka Sally zasypała go wprost lawiną pytań. Z trudem udało mu się ją nieco uspokoić zapewnieniem, że bosman i Tomek razem z gromadą przyjaciół już wyruszyli na poszukiwanie zaginionej córki.
Kawalkada jeźdźców szybko osiągnęła faliste pogórze. Zwiadowcy pilnie przepatrywali okolicę. Naraz jeden z nich na spienionym mustangu przygalopował do Czarnej Błyskawicy.
– Ugh! Ugh! Wśród pagórków na stepie ujrzeliśmy wielkiego bizona! – zawołał niezwykle podniecony.
Czarna Błyskawica osadził na miejscu swego mustanga.
– Czy mój brat jest tego pewny? – zapytał niedowierzająco.
– Ugh! Widziałem bizona na własne oczy. Pozostali dwaj zwiadowcy obserwują go zza pagórka!
Wiadomość o napotkaniu bizona, podawana z ust do ust, obiegła lotem błyskawicy wszystkich wojowników. Wodzowie Chytry Lis i Długie Oczy zaraz pojawili się u boku Czarnej Błyskawicy.
– Ugh! Jeżeli zwiadowcy mówią prawdę, byłby to niechybny znak, że Wielki Manitu sprzyja naszej wyprawie i zsyła nam zwierzę, które umożliwiało naszym ojcom i ojcom naszych ojców niezależne życie na rozległej prerii. Wodzowie Chytry Lis, Długie Oczy i moi biali bracia pójdą ze mną, aby sprawdzić, czy zwiadowcy nie ulegli jakiemuś złudzeniu – powiedział Czarna Błyskawica, zeskakując z konia.
Wymienieni przez wodza szybko zsiedli z wierzchowców. Chytry Lis zabrał łuk, strzały i skórę kojota – nieodzowną w indiańskich polowaniach na bizony. Pobiegli w kierunku wskazanego wzgórza, niezwykle podnieceni.
Olbrzymie stada bizonów[53], wypasające się dawniej na trawiastych preriach, należały do przeszłości. Jeszcze w latach 1872 do 1874 bizony spotykało się na preriach od Kanady aż do wybrzeża nad Zatoką Meksykańską i na zachód od rzeki Missouri[54] po Góry Skaliste. Jesienią wielotysięczne ich stada wędrowały na południe w poszukiwaniu łagodniejszego klimatu, a wiosną powracały na północ. Początek zagłady bizonów, których olbrzymie stada stanowiły dawniej niezwykłe urozmaicenie bezkresnych prerii amerykańskich, zaczął się po otwarciu linii kolei transkontynentalnej, dzielącej obszary zwane „szlakiem bizonim” na dwie części: północną i południową. Sztuczny podział obszaru pastwisk gwałtownie wyrwał nieporadne, łagodne zwierzęta ze zwykłego trybu życia. Ostatecznie jednak wytępiły je masowe polowania urządzane przez białych i Indian dla zdobycia skór.
[53] Bison bison.
[54] Rzeka Missouri wypływa z Gór Skalistych; na Wielkich Równinach uchodzi do Missisipi, wypływającej z małego jeziora Itasca na zachód od Jeziora Górnego, a uchodzącej do Zatoki Meksykańskiej. Missisipi ma od źródeł Missouri długość 5970 km i jest trzecią pod względem długości rzeką na Ziemi.
Na początku XX wieku, to jest w czasie, kiedy Tomek i bosman przebywali w Ameryce, bizony na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Meksyku były już wielką rzadkością. Nic więc dziwnego, że i oni uznali spotkanie bizona za niezwykłość.
Łowcy szli nader ostrożnie, osłonięci wysokimi trawami. Na wzgórze wchodzili na czworakach. Jak urzeczeni wpatrywali się w samotnego bizona, spokojnie skubiącego trawę.
Był to olbrzymi okaz, długości około trzech, wysokości prawie dwóch metrów. Tomek od razu przypomniał sobie warszawskie lekcje zoologii: „Amerykański bizon różni się od polskiego żubra znacznie krótszymi nogami, stosunkowo większą przewagą przedniej części ciała nad zadnią, gęstszą sierścią i szerszą głową”. Teraz sprawdzał to bezpośrednio.
Wielki stary byk spokojnie skubał trawę, z daleka wydawało się, że zamiata ziemię swoją długą brodą.
Indianie z nabożną niemal czcią spoglądali na bizona. W końcu zagrała w nich krew prawdziwie myśliwska. Pierwszy Czarna Błyskawica szepnął:
– Ugh! Zwiadowcy powiedzieli prawdę! Duchy naszych ojców sprzyjają wyprawie. Gdyby było inaczej, czyż bizon by się pojawił dzisiaj na naszej drodze?
– Ugh! To prawda. Zapewne Wielki Manitu zesłał nam bizona, abyśmy nabrali odwagi przed walką z Zuni – cicho przyznał Długie Oczy.
Tomek i bosman nie wierzyli, oczywiście, w nadprzyrodzone pojawienie się bizona na ich drodze. Przypuszczali, że kilka sztuk tych rzadkich już obecnie zwierząt musiało przebywać w górskich wąwozach. Byk odłączył się zapewne od stadka w poszukiwaniu pożywienia. Mógł to być również jakiś samotnik, pędzący życie na pustkowiu. Tak czy inaczej, bizon był realnym zjawiskiem. Bosman zaczął się obawiać, aby przypadkiem spłoszone zwierzę nie umknęło; uniósł się więc na łokciach i przygotował karabin.
– Z tej odległości strzał nie jest pewny. Raniony bizon umknie i skryje się w górach – szepnął Tomek, mierząc oczyma odległość.
– Nah'tah ni yez'zi dobrze mówi – przytaknął Czarna Błyskawica. – Niech Grzmiąca Pięść pozostawi bizona Chytremu Lisowi.
Bosman zawahał się, widząc, jak Chytry Lis wydobył z kołczana trzy pierzaste strzały i łuk. Czarna Błyskawica dostrzegł niedowierzanie bosmana, gdyż znów się odezwał:
– Indianie od wieków polowali na bizony. Zanim biali przywieźli karabiny, my swoimi sposobami zabijaliśmy setki sztuk na jednym polowaniu. Nawet samotny Indianin potrafił niepostrzeżenie zbliżyć się do stada i ustrzelić kilka zwierząt. Moi bracia zobaczą, jak Chytry Lis sobie poradzi…
Chytry Lis rzeczywiście nie tracił czasu. Całe ciało razem z głową nakrył skórą kojota, ujął w dłoń łuk i strzały, po czym na czworakach zaczął schodzić ze wzgórza w kierunku bizona. Pełzł po ziemi zygzakiem, trzymając w ręce swój oręż.
– Jak amen w pacierzu spłoszy grzywacza – mruknął do siebie bosman.
– Słyszałem już, że Indianie tak polowali dawniej na bizony, a nawet na bardziej płochliwe antylopy widłorogie[55] – szeptem odparł Tomek. – Chytry Lis podkrada się pod wiatr, może więc uda mu się…
[55] Właściwie widłoróg (Antilocapra americana) występuje w zachodniej części Ameryki Północnej, od południowej Kanady po północny Meksyk.
Chytry Lis znajdował się już w połowie drogi. Naraz potężny zwierz uniósł nieco swój wielki łeb; wstrząsnął nim, aby odrzucić długą, gęstą grzywę zasłaniającą oczy. Mimo to nie pozwalała mu ona na zbyt dokładne rozpoznawanie przedmiotów. Stojąc z wiatrem, nie mógł zwęszyć zapachu człowieka, widział jedynie ostrożnie skradającego się, tchórzliwego i dobrze mu znanego kojota. Uspokojony tym, dalej skubał trawę.
Chytry Lis bez obawy zbliżał się do zwierzęcia. Jako mieszkaniec prerii, znał dobrze zwyczaje bizonów. Jedynie złowróżbny zapach człowieka mógł ostrzec zwierzę przed niebezpieczeństwem. Tymczasem wiatr był pomyślny dla myśliwego, a bizon, nielękający się nawet huku broni palnej, tym bardziej nie zwracał uwagi na kojota. Prawdą więc było, że dobrze ukryty lub zamaskowany strzelec mógł dać kilka strzałów do wybranych sztuk w spokojnie pasącym się stadzie. Przecież, zdaniem starych myśliwych, nawet przedśmiertne chrapanie ugodzonego strzałą czy kulą zwierzęcia nie wywoływało w stadzie popłochu. Zazwyczaj tylko bizony znajdujące się najbliżej zdychającego towarzysza unosiły swe grzywiaste łby, przez krótką chwilę spoglądały dokoła i zaraz powracały do skubania trawy.
Indianin podsunął się już do bizona na odległość kilkunastu kroków, nie budząc jego podejrzeń. Dobierał sobie najdogodniejsze stanowisko do strzału. Pełznąc na czworakach, zaszedł zwierzę z lewej strony. Tomek poprosił wodza Długie Oczy o lornetkę; uważnie obserwował niecodzienne polowanie. Widział wyraźnie, jak Chytry Lis zatrzymał się nieopodal bizona. Czerwonoskóry, oparłszy się na łokciach, przyłożył strzałę do cięciwy, po czym uniósł się na kolanach, napiął łuk i strzelił. Strzała aż po bełt utkwiła w boku zwierzęcia. Bizon podskoczył, przysiadł na zadzie, a w tej chwili Chytry Lis ugodził go drugą strzałą. Bizon opadł na przednie nogi, przyklęknął; pod wpływem bólu jeszcze raz się poderwał. Myśliwy napiął łuk. Nowa pierzasta strzała utkwiła w boku zwierzęcia, trochę poniżej pierwszej. Bizon zwalił się na ziemię, a niebawem zupełnie znieruchomiał. Na triumfalny okrzyk Czarnej Błyskawicy jeźdźcy ruszyli z kopyta ku zwycięskiemu łowcy i łupowi. Od razu zabrano się do ćwiartowania zdobyczy.
Tomek i bosman zobaczyli, że umiejętne poćwiartowanie zabitego bizona wymaga wielkiej uwagi i zręczności. Podobnie jak oni obaj, mniej doświadczeni młodzi Indianie pilnie śledzili czynności wykonywane przez starszych szczepu.
Położono zabitego bizona na brzuchu, robiąc podporę dla jego ciała z czterech szeroko rozstawionych nóg. Następnie Chytry Lis poprzecznym cięciem noża przez kark odsłonił garb, a wtedy dwaj inni Indianie, ująwszy rękoma za kudły grzywy, oddzielili skórę od łopatek. Potem Chytry Lis przeciął aż do ogona skórę wzdłuż grzbietu. Pomocnicy zaraz zdarli ją z boków; trzymała się tylko przy kości mostkowej. Odciętą w ten sposób skórę rozesłali starannie na ziemi. Na niej składali oddzielane, pojedyncze płaty mięsa – najpierw z łopatek, potem wykrojoną wzdłuż grzbietu polędwicę. Obrosłe tłustym mięsem żebra odrąbali toporami. Po wyjęciu jelit z brzucha i odcięciu ozora, uchodzącego za przysmak, zawinęli część mięsa w skórę. Kilkunastu Indian sporządziło z długich dzid mocne nosze, na które załadowali resztę poćwiartowanego bizona. Niebawem cała kawalkada ruszyła w kierunku gór. Zanim zapadł zmierzch, byli już w głębi cienistego, dobrze ukrytego kanionu. Cały oddział miał tutaj oczekiwać na zwiadowców wysłanych przez Czarną Błyskawicę w okolice puebla Zuni. Podczas gdy jedni pilnowali koni na pastwisku, inni rozpalali ogniska i przygotowywali posiłek.
Tomek i bosman z przyjemnością włączyli się do pracy czerwonoskórych przyjaciół. Kamienna niemal powaga i powściągliwość, z jaką Indianie zazwyczaj zachowywali się w towarzystwie białych, znikła. Teraz nie krępowali się już zupełnie. Radowali się zwycięstwem odniesionym nad Don Pedrem, a szczególnie zabiciem bizona „zesłanego im przez moce niebiańskie dla dodania sił przed następną walką”. Było to tak niezwykłe wydarzenie, że postanowiono je, jak każe zwyczaj, uświetnić w czasie wieczornej uczty tańcem bizona.
Tym razem miał go odtańczyć Chytry Lis. Nieustraszony i słynący z przebiegłości wojownik wystąpił w specjalnym stroju. Na głowę założył maskę naprędce sporządzoną z grzywy bizona, rogów i piór. Spod szerokiego pasa otaczającego jego biodra opuszczała się krótka spódniczka. W prawej dłoni trzymał grzechotkę, w lewej dzierżył łuk i strzały. Według zwyczaju Indian wybrzeża północno-zachodniego, Indian leśnych oraz Indian południowego zachodu, tancerze przy tego rodzaju ceremoniach występowali w maskach, aby wyobrażać uświęcone moce, które w ich mniemaniu miały swój udział w obrzędzie. Tańce były przyjęte w życiu Indian. Odbywały się z różnych okazji, a w wielu wypadkach były niemal rytuałem. Szczególnie takie tańce jak: kalumetu, ducha, węża, słońca, bizona i inne, miały ściśle ustalone formy, niezmienne od pokoleń. Każda pieśń, modlitwa i taniec związane z ceremonią musiały być wykonane prawidłowo, ponieważ wierzono, że w przeciwnym razie sprowadzi to nieszczęście.
Taniec bizona był odtworzeniem dawnych łowów. Indiańscy tancerze doskonale wczuwali się w swe role, wiernie odtwarzając zdarzenia prawdziwe. Widzowie rozumieli znaczenie każdego ruchu i cały przebieg wyimaginowanych łowów na bizony z czasów, zanim Hiszpanie przywieźli do Ameryki konie.
Czerwonoskórzy wyszukiwali na stepie ostro ścięte urwisko i u jego stóp przygotowywali specjalną pułapkę. Za ułożoną w kształcie piątki rzymskiej zaporą z kamieni, dotykającą ostrym, lecz niezamkniętym końcem urwiska, kryły się gromady mężczyzn, kobiet i dzieci. O oznaczonej porze Indianin, wywoływacz bizonów, ubrany w skórę i rogi zwierzęce, po nocy spędzonej na śpiewaniu pieśni i modlitwach do przodków o pomoc w łowach, wyruszał o świcie w step, aby zwabić stado grzywaczy do pułapki. Gdy udało mu się doprowadzić bizony do kamiennej zapory, chował się, a wtedy wszyscy czatujący Indianie wypadali z ukrycia, by krzykiem, grzechotaniem i biciem w bębny pognać stado ku stromej krawędzi. Oszalałe z trwogi zwierzęta zwalały się z urwiska. Potem Indianie dobijali ranne sztuki. Po łowach zdejmowali skóry z bizonów, krajali mięso na paski, suszyli je i przenosili do obozu, gdzie znów urządzali dziękczynną uroczystość. Chytry Lis – główny aktor – i towarzyszący mu tancerze nadzwyczaj plastycznie odtworzyli przebieg wspomnianych łowów. Obydwu białym przyjaciołom zdawało się, że słyszą jeszcze tupot racic i ryk oszalałego z trwogi stada. Brzęczały grzechotki, dudniły bębny i wzbijał się pod niebo wrzask nagonki[56].
[56] Dawni Indianie wielokrotnie wykorzystywali przygotowywane specjalnie pułapki na bizony. Świadczą o tym znaleziska białych ludzi. Na przykład w Kanadzie, nad południową odnogą rzeki Saskatchewan, znaleziono obok urwiska wał wysokości ośmiu stóp, szerokości siedmiu, a długości ośmiuset, ułożony przez dawnych Indian z kości bizonów. Takie stosy kości, długości trzystu, czterystu stóp, znaleziono również w okolicy jeziora Duke. Podczas polowania czerwonoskórzy zabijali po kilkaset sztuk bizonów.
Zmęczeni, lecz zarazem jakby upojeni tancerze zasiedli do sutego posiłku. Długo gawędzono przy ogniskach. Indianie chętnie opowiadali ciekawsze przeżycia i przygody. Przed oczyma zasłuchanych białych przyjaciół zmartwychwstał dawny Dziki Zachód.