Wojenny fortel (2)
Następnego dnia tuż przed zapadnięciem zmroku ośmiu mężczyzn wspięło się na platformę skalną zawieszoną nad pueblem Zuni. Ostrożnie złożyli na ziemi ogromny zwój lin i broń, po czym przylgnęli do skały, aby nie zwrócić na siebie uwagi mieszkańców pueblo.
– Czy nic nowego nie zdarzyło się w pueblu? – zagadnął Czarna Błyskawica.
– Nie, wszystko w porządku – wyjaśnił zwiadowca. – Dzisiaj odbywały się u nich jakieś uroczystości, gdyż wszyscy mężczyźni spędzili całe popołudnie w podziemnych kiwach i dopiero niedawno powrócili do swoich wigwamów.
– Czy wódz Zuni będzie u siebie? – niepokoił się Tomek.
– Ugh! Zdaje się, że jest; razem z nim na tarasie widziałem dwóch mężczyzn i trzy squaw. Jedna stara i dwie dziewczyny.
– Dobra nasza – ucieszył się bosman. – Wygarniemy ich z gniazda jak młode szpaki.
Palący Promień i wszyscy inni wojownicy postanowili dokładnie poznać teren działań wojennych przed zapadnięciem ciemności. Kolejno czynili obserwacje życia w pueblu. Oprócz Tomka, bosmana, Palącego Promienia i Przeciętej Twarzy wódz wybrał jeszcze czterech młodych, silnych i odważnych Indian, których zadaniem było wzięcie do niewoli wodza Zuni. Reszta z wodzami Długie Oczy i Chytrym Lisem miała jeszcze przed świtem okrążyć osiedle i w ten sposób uniemożliwić jego mieszkańcom ewentualną ucieczkę.
Z wolna zapadał zmierzch. Nad skalnym cyplem pokazały się pierwsze gwiazdy, potem wypłynął zza gór srebrzysty księżyc w pełni, który majestatycznie żeglował ponad stepem. Życie skalnego osiedla cichło coraz bardziej, aż w końcu wokół zapanowała nocna cisza.
Pełen niepokoju nastrój mimo woli ogarnął Tomka. Indianie z przysłowiową indiańską cierpliwością w milczeniu spoczywali obok niego, a bosman, jak zwykle niefrasobliwy i pozbawiony uczucia lęku, pochrapywał w najlepsze. Już trzeci raz na najniższym tarasie puebla zmieniła się warta.
Tomek miał wątpliwości, czy ryzykowny plan da się zrealizować. Bo cóż się stanie, jeżeli któryś z wartowników na dolnej platformie spojrzy w górę w czasie, gdy ze skalnego cypla zaczną się opuszczać na linie? Oczywiście wtedy nie uda im się zaskoczyć wodza, a ostrzeżeni mieszkańcy będą jeszcze czujniejsi. Jaki los czeka wówczas kochaną Sally?
Na szczęście wszystko na tym świecie ma swój początek i koniec, więc i niepokój Tomka rozwiał się natychmiast, gdy nadeszła tak niecierpliwie oczekiwana chwila działania.
Oto Czarna Błyskawica spojrzał w niebo, potem odwrócił się w kierunku puebla i obrzuciwszy je czujnym wzrokiem, cicho powstał. Był to najodpowiedniejszy moment do akcji, księżyc znikał już bowiem za górami i cały skalny cypel tonął w mroku. Przygotowano linę.
Tomek trącił bosmana. Marynarz drgnął, otworzył oczy.
– Czy to już…? – zapytał.
Czarna Błyskawica skinął znacząco i przyłożył palec do ust. Zrozumieli, że nakazywał milczenie.
Ruchem ręki przywołał Palącego Promienia. Ten pojął od razu, że Czarna Błyskawica wyróżnił go wśród tylu dzielnych i nieustraszonych wojowników. Szybko przełożył karabin przez plecy, a przytrzymujący go rzemień mocno ściągnął na piersiach. Nóż i tomahawk wsunął za szeroki pas okalający biodra, był gotów. Bosman i czterej Indianie mocno ujęli linę. Wolno opuszczano ją w przepaść.
Czarna Błyskawica wyjrzał poza urwisko. Tomek wątpił, czy wódz zdoła cokolwiek ujrzeć w ciemności, lecz w pewnym momencie dał znak, by już więcej nie opuszczano liny.
Palący Promień bez słowa usiadł na ziemi, spuścił nogi w przepaść. Pewnie ujął linę i znikł w czarnej czeluści. Mijały sekundy… Pozostali na platformie pilnie wpatrywali się w naprężony sznur. Naraz lina zwisła luźno. Dwukrotne lekkie szarpnięcie oznaczało, że Palący Promień znajduje się już w pueblu. Czarna Błyskawica wskazał na Tomka.
Chłopiec zarzucił na ramię sztucer, ujął oburącz linę, usiadł na ziemi i wolno zsunął się z krawędzi. Teraz piersiami odwrócił się do skalnego bloku. Stopami odpychał się od stromego urwiska, opuszczając się na rękach. Po chwili zawisł w powietrzu między niebem a ziemią. Silny nad wiek, sprawnie zsuwał się po linie. Niebawem w mroku zamajaczyły mu białe kontury domów. Wkrótce dotknął stopami płaskiego dachu budowli. Dwukrotnie szarpnął linę, po czym położył się obok Palącego Promienia.
Z kolei pojawili się Czarna Błyskawica, po nim Przecięta Twarz i jeszcze dwóch innych czerwonoskórych. Bosman z dwoma Indianami pozostali na skalnym cyplu i stamtąd, gdyby zaszła konieczność, mieli razić z karabinów mieszkańców puebla.
Na znak Czarnej Błyskawicy kolejno opuszczali się z płaskiego dachu na taras. Dom wodza znajdował się na najwyższym piętrze puebla. Z tego też względu do jego wnętrza prowadził z tarasu normalny otwór drzwiowy, osłonięty jedynie grubym kocem. Czarna Błyskawica i Palący Promień pierwsi podkradli się doń, tuż za nimi przyczaił się Tomek. Czarna Błyskawica mową znaków wskazał jednemu z Indian opuszczoną na niższe piętro drabinę. Dopiero teraz ostrożnie uchylił zasłony.
Wewnątrz domku żarzyło się ognisko. W jego mdłym odblasku ujrzeli śpiących mieszkańców. Byli to trzej mężczyźni i trzy kobiety. Czarna Błyskawica szybko powziął decyzję. Gestami wydawał rozkazy. Palący Promień z bronią gotową do strzału miał tarasować drzwi. Tomek wraz z jednym czerwonoskórym otrzymał rozkaz unieszkodliwienia starej Indianki, podczas gdy dwaj następni Indianie mieli się zaopiekować śpiącą na prawo od wejścia dziewczyną. Trzecią kobietę wziął na siebie sam Czarna Błyskawica. W tym czasie Palący Promień powinien bronią szachować mężczyzn, gdyby się przypadkiem zbudzili.
Jednocześnie ruszyli ku śpiącym. Bezszelestnie zbliżyli się do posłań na matach. Indianin szarpnął koc, narzucił go na głowę starszej kobiety, podczas gdy Tomek rzemieniami szybko związał jej ręce i nogi. Z kolei zakneblowali przerażonej dziewczynie usta i już było po wszystkim. Pozostałym towarzyszom również powiodło się doskonale. Trzy kobiety leżały skrępowane i przyduszone kocami.
Teraz po dwóch zaczęli się skradać w kierunku posłań mężczyzn. Indianie wyciągnęli zza pasów tomahawki. Dobycie broni przez czerwonoskórych nie przestraszyło Tomka, poznał już bowiem na tyle ich zwyczaje, iż wiedział, co to oznacza – obróconymi na płask tomahawkami ogłuszali swe ofiary lekkim uderzeniem w głowę. Widocznie przewidywali możliwość oporu ze strony Zuni.
Na palcach zbliżali się do posłań. W tej właśnie chwili mijali ognisko żarzące się na środku izby. Naraz coś ciężkiego zwaliło się na dach domu. Cienka warstwa adoby stanowiąca pokrycie załamała się pod wpływem silnego uderzenia. Rozległy się głuchy trzask, łomot spadających kamieni i… na środku izby znalazło się olbrzymie cielsko bosmana. On to bowiem był sprawcą całego nieszczęścia.
Trudno się dziwić bosmanowi, że nie mógł się pogodzić z rolą wyznaczoną mu przez Czarną Błyskawicę. Podczas gdy Tomek walczył o wolność Sally, on miał spokojnie leżeć z karabinem gotowym do strzału na górze? Marynarz nie mógł się od razu sprzeciwić rozkazom Czarnej Błyskawicy, aby nie dawać złego przykładu, wszakże po kilku minutach, gdy sześciu towarzyszy znalazło się już w pueblu, polecił pozostałym z nim Indianom trzymać linę i odważnie opuścił się w przepaść. Z początku wszystko szło jak najlepiej. Jeszcze najwyżej dziesięć metrów dzieliło go od dachu domu, gdy naraz runął w dół. To dwaj Indianie, nie mogąc utrzymać tak znacznego ciężaru, puścili linę, aby nie stoczyć się ze skalnej platformy.
Bosman zachował się dzielnie. Nie krzyknął, spadając jak kamień, nie jęknął, gdy razem z kupą gruzu wylądował na środku izby prosto w żarze ognia. Musiał jednak poczuć rozpalone węgle, ponieważ zerwał się szybciej, niż skacze królik umykający w stepie przed kojotem. Ognisko przygasło, lecz mimo to bosman rozpoznał swoich. Zanim zaskoczeni wypadkiem towarzysze ochłonęli, wyrżnął pięścią w głowę wrzeszczącego wodza Zuni. Wielkie chłopisko ucichło natychmiast i zwaliło się na ziemię. Teraz rozgorzała krótka walka z jego obydwoma synami, lecz i oni szybko ulegli napastnikom. Po chwili wszyscy już leżeli mocno skrępowani.
Czarna Błyskawica pozostawił w na pół zrujnowanej izbie Przeciętą Twarz przy jeńcach, sam zaś z resztą towarzyszy podążył na taras. Był już na to najwyższy czas. Wyrwani ze snu łomotem i krzykiem napadniętych, Pueblo wybiegli z domostw z bronią w ręku. Kilku zamieszkałych piętro niżej już przystawiło drabinę do muru.
Czarna Błyskawica zdjął karabin z pleców i nie przykładając go nawet do ramienia, nacisnął spust. Indianin wdzierający się na stopnie drabiny runął na ziemię.
Głośne krzyki przerażenia ozwały się we wszystkich zakątkach puebla. Zuni przestraszeni czaili się na tarasach, nie mogąc zrozumieć, w jaki sposób wróg przedostał się do samego serca fortecy.
Na rozkaz Czarnej Błyskawicy Apacze i biali ukryli się za niskim ogrodzeniem obramowującym najwyższy taras, po czym jednocześnie wypalili z karabinów ponad głowami rozkrzyczanych Zuni. W odpowiedzi na salwę u stóp murów puebla rozległ się przeciągły okrzyk bojowy. To wodzowie Chytry Lis i Długie Oczy przychodzili z pomocą swym towarzyszom.
Z nastaniem świtu wielu mieszkańców pueblo z bronią w ręku próbowało zająć stanowiska obronne na najniższym dachu, lecz wtedy posypały się na nich strzały z sadyby wodza. Wszczęło się nieopisane zamieszanie, z którego właśnie Tomek zamierzał skorzystać. Razem z Czarną Błyskawicą wszedł do na pół zdemolowanego domku. Obydwaj zatrzymali się przed wodzem Zuni. Przecięta Twarz odkneblował mu usta.
Wódz Zuni nie mógł zrozumieć, co się stało. W jaki sposób biali i Apacze wdarli się do jego domu? Czy oznaczało to, że pueblo zostało zdobyte bez walki? Wystraszonym wzrokiem spoglądał na stojących przed nim napastników.
– Usiądź, abyś mógł z nami godnie rozmawiać, jak przystało na wodza, chociaż nie jestem pewny, czy wart jesteś tego zaszczytu – dumnie odezwał się wódz Apaczów.
Zuni usiadł na posłaniu. Uspokoił się nieco, ujrzawszy swą rodzinę skrępowaną powrozami. Skoro jeszcze żyli, to był dobry znak.
– Dlaczego napadliście na nasze pueblo? Czego od nas chcecie? – zaczął niepewnie. – Nie mamy już zapasów żywności. Wszystko zjedliśmy przez okres długotrwałej suszy.
Czarna Błyskawica nic nie odpowiedział. Długo mierzył Zuni pogardliwym spojrzeniem, aż w końcu rzekł:
– Masz odpowiadać tylko na pytania, parszywy psie puebloski! Powiedz nam swoje imię, jeżeli w ogóle taki kiepski wódz może je mieć.
Ciemna twarz Zuni poszarzała pod wpływem tej obelgi. Opuścił głowę na piersi. Zrozumiał swoją bezsilność.
– Czy masz imię? – ostro zapytał Czarna Błyskawica.
– Moi bracia nazywają mnie Ma'kya, co w języku białych oznacza Łowca Orłów – ponuro odparł Zuni. – Ciebie nazywają Łowcą Orłów? – roześmiał się Apacz. – Raczej powinieneś polować na zające. Co to za wódz, który zgubił własne plemię! Możemy teraz zabić ciebie, twoich synów i twoje squaw. Uczynimy to również z wszystkimi Zuni, jeżeli nie podporządkujesz się naszej woli.
Ma'kya milczał. Nie miał przecież nic do powiedzenia. Wrogowie wzięli go do niewoli i prawdopodobnie zdobyli całe pueblo. Był na ich łasce, a czy można było spodziewać się litości od Apaczów?
Czarna Błyskawica z zadowoleniem patrzył na zgnębionego Zuni. Porozumiewawczo spojrzał na Tomka. Grunt został przygotowany. Biały przyjaciel mógł rozpocząć pertraktacje.
– Czy zrozumiałeś już dostatecznie, że ty i twoi ludzie znajdujecie się teraz na naszej łasce? – zapytał Tomek.
Ma'kya nic nie odpowiedział, więc Tomek mówił dalej: – Wzięliśmy do niewoli ciebie razem z rodziną. Możemy was zabić bądź darować wam życie. Nie zasługujecie jednak na litość i należy się wam surowa kara.
W tej chwili na platformie przed domem rozległy się strzały. Jednocześnie oblegający pueblo również rozpoczęli kanonadę. Czarna Błyskawica wybiegł z chaty. Niebawem wrócił i mrugnął nieznacznie do Tomka. Wszystko było w porządku.
– Tchórzliwi mieszkańcy jak psy pochowali się do swych nor przed naszymi wojownikami – odezwał się pogardliwie.
Błysk zaciekawienia pojawił się w oczach Ma'kya. Co miały oznaczać te słowa? Czyżby pueblo nie było jeszcze w rękach wroga? W jaki wobec tego sposób Apacze znajdowali się w jego chacie?
– Ma'kya nie rozumie jeszcze, co się stało – rzekł Tomek, jakby w odpowiedzi na skryte myśli wodza Zuni. – Zaraz mu pokażemy, w jaką sytuację wpakował się przez podłość i głupotę.
Odwrócił się do Przeciętej Twarzy i rozkazał:
– Niech mój brat rozwiąże Ma'kya nogi! Wyprowadził wodza Zuni na taras zalany promieniami wschodzącego słońca. Na widok Czarnej Błyskawicy i Tomka wojownicy u stóp puebla wydali przeraźliwy okrzyk bojowy. Ma'kya w dalszym ciągu nie mógł zrozumieć, w jaki sposób wzięto go do niewoli. Wróg znajdował się tylko na najwyższym piętrze i otaczał jednocześnie osiedle, podczas gdy na pozostałych tarasach kryli się wystraszeni Zuni.
Z powrotem wprowadzili Ma'kya do chaty i związali mu nogi. – Czego ode mnie chcecie? – zapytał pokornie.
– Przybyliśmy, aby cię ukarać za napad na ranczo szeryfa Allana i porwanie młodej białej squaw. Zależnie od tego, jak obchodziliście się z białą dziewczynką, potraktujemy was bardziej lub mniej surowo. Czy wiesz teraz, o co chodzi? – odpowiedział Tomek.
Wyraz ulgi ukazał się na twarzy Ma'kya. Widząc to, Tomek odetchnął pełną piersią. Był to przecież widomy znak, że Sally nie stała się krzywda.
– Skąd możecie wiedzieć, że to my właśnie porwaliśmy białą squaw? – chytrze zapytał Ma'kya. – Gdybyśmy nawet wczoraj nie widzieli jej spacerującej po dolnym tarasie, to twoje naiwne pytanie powiedziałoby nam teraz całą prawdę – odparł Tomek. – Każ w tej chwili przyprowadzić ją tutaj albo zginiesz, jak na to zasługujesz!
Czarna Błyskawica zbliżył się do Zuni. Wolno wydobył długi nóż. Lewą dłonią chwycił przerażonego jeńca za włosy, prawą przyłożył ostrze do czoła.
– Spiesz się albo zedrę ci skalp, a dopiero potem pchnę nożem – groźnie warknął Apacz.
Ma'kya trząsł się ze strachu. Z trudem zapytał:
– Czy zostawicie nas w spokoju, jeśli wydamy wam białą squaw?
– Biała squaw sama o tym zadecyduje – odparł Tomek.
– Dobrze, rozwiążcie mnie, abym mógł po nią pójść.
– Omyliłeś się, sądząc, że jesteśmy tak niemądrzy jak ty – gniewnie powiedział Tomek. – Twoja najmłodsza córka pójdzie ze mną po białą squaw, lecz pamiętaj, że ty i twoi synowie jesteście zakładnikami. W razie zdrady zginiecie natychmiast!
– Dobrze, dobrze, niech tak będzie, jak mówisz.
Czarna Błyskawica zmarszczył brwi, słysząc słowa białego przyjaciela, lecz nie chciał oponować. Przecież to Nah'tah ni yez'zi ułożył cały plan działania. Pochylił się nad Ma'kya, chwycił go za kark i wywlókł na taras. Inni Apacze uczynili to samo z jego synami, żoną i córkami. Tomek przeciął więzy najmłodszej Indiance. Z kolei Ma'kya polecił jej udać się z Tomkiem po brankę. Zanim Czarna Błyskawica pozwolił im zejść do Sally, Ma'kya głośno musiał oznajmić Zuni swą wolę. Tomek odważnie schodził po drabinie na niższy taras. Z rewolwerem w dłoni prowadził przed sobą córkę wodza. Wojownicy na stepie krzyknęli donośnie, jakby zrozumieli, że w tej właśnie chwili należy przerazić mieszkańców.
Tomek drżał z niecierpliwości. W ostatniej chwili postanowił sam pójść po Sally, ponieważ każda chwila oczekiwania wydawała mu się wiecznością. Czy postąpił roztropnie? Za późno było na refleksje.
Szedł więc stanowczym krokiem, chociaż dziesiątki par rozgniewanych oczu śledziło każdy jego ruch.
Byli już na najniższym tarasie. Naraz Tomek powziął jakąś myśl. Odwrócił się do swych towarzyszy na szczycie puebla i zawołał po polsku do bosmana:
– Zakneblujcie jeńcowi usta!
Teraz bez wahania wsunął się w ciemny otwór dachu wiodący do podziemnych kiwów. Kilkunastu uzbrojonych Zuni zaraz otoczyło go zwartym kołem. Wylękniona córka wodza wyjawiła im wolę ojca. W ponurym milczeniu poprowadzili ich w głąb podziemia.
Przez zamaskowane w skale otwory wpadało tu nieco dziennego światła, które mieszało się z czerwonawym odblaskiem żaru ognisk. Indianie przywiedli Tomka przed osłonięte wzorzystym kocem drzwi.
– Tutaj jest biała squaw – powiedziała córka wodza.
Tomek odsunął zasłonę. Ujrzał plecy Indianki, która, przykucnąwszy na ziemi, z ożywieniem tłumaczyła coś towarzyszce siedzącej na matach.
– Sally…! – zawołał Tomek zdławionym głosem.
Indianka odwróciła się, odsłaniając jednocześnie białą dziewczynę. Była to naprawdę Sally.
Zdumionym i pełnym niedowierzania wzrokiem spoglądała na Tomka, stojącego z rewolwerem w dłoni w drzwiach.
– Tommy, Tommy… – szepnęła zaledwie, jakby jeszcze nie dowierzała własnym oczom.
Do głębi wzruszony chłopiec nie mógł wymówić ani słowa. Przed nim znajdowała się Sally, za którą tak bardzo tęsknił i której omal nie stracił na zawsze… Wyciągnął więc tylko do niej lewą dłoń, a dziewczyna, gdy w końcu zrozumiała, że to naprawdę jej Tommy przybył tu po nią, porwała się jak szalona na równe nogi, skoczyła ku niemu i objęła go drżącymi ze wzruszenia ramionami.
Mieszkańcy onieśmieleni, a może i przejęci niezwykłą sceną, cofnęli się nieznacznie. Tymczasem dzielny biały chłopiec mężnie pokonał własne wzruszenie. Sytuacja była niebezpieczna i najmniejsza nieostrożność mogła spowodować nieobliczalne następstwa.
Przyjrzał się Sally. Przybladła trochę, lecz mimo to wyglądała zupełnie zdrowo.
– Czy nie stała ci się jakaś krzywda? – zapytał, z trudem tłumiąc radość.
– Nie, nie, Tommy! Powiedz mi, co z mamą i ze stryjem? Czy…?
– Zdrowi są i tęsknią za tobą – odparł szybko, widząc, że dziewczyna za chwilę sie rozpłacze.
– Czy… naprawdę?
– Sally, czy mógłbym cię okłamywać?
– Kiedy mnie porwali, słyszałam strzały i odgłosy walki na ranczu… Mama była w sadzie…
– To właśnie ją uratowało. Gdy przybiegła, było już po wszystkim. Stryj był ranny, ale powoli przychodzi do zdrowia.
– Słowo honoru?
– Oczywiście… Później wszystko ci opowiem. Musisz być teraz nadal dzielna. Napadliśmy z bosmanem i przyjaciółmi na pueblo, aby cię uwolnić. Podczas gdy ja przyszedłem po ciebie, oni trzymają w szachu wodza Zuni jako zakładnika. Chodźmy prędko! Kto wie, co może się zdarzyć…
Po kilku minutach znaleźli się na najniższym tarasie. Tomek nie miał zamiaru przedłużać pobytu Sally w skalnym osiedlu. Odwrócił się do Zuni, którzy wyszli za nimi z kivas i rozkazał stanowczym głosem:
– Opuścić drabinę!
Zawahali się. U stóp puebla znajdowała się wataha Apaczów i Nawahów. Czy nie skorzystają z okazji i nie wedrą się do osiedla?
Tomek wolno uniósł rewolwer.
– Liczę do trzech. Na mój znak zginą wasz wódz i jego rodzina!
Teraz mieszkańcy pueblo pospiesznie wykonali rozkaz, a wódz, mając zakneblowane usta, nie mógł zaoponować.
Zaledwie Sally stanęła na drabinie, rozległo się chrapliwe szczekanie Dinga, trzymanego na uwięzi przez Czerwonego Orła.
Tomek z bronią w ręku nie ruszał się z miejsca, a tymczasem Czarna Błyskawica widząc, iż Nah'tah ni yez'zi znów zmienił plan, już schodził niżej, prowadząc przed sobą Ma'kya. Za nim szli bosman i inni Indianie. Niebawem byli przy Tomku.
– Słuchaj, Ma'kya – odezwał się Tomek. – Traktowaliście dobrze białą squaw, więc dotrzymamy słowa i zostawimy was w spokoju. Musisz mi jednak powiedzieć, dlaczego napadliście na ranczo szeryfa Allana i porwali białą squaw.
Ma'kya już pozbył się obaw. Apacz własnym nożem przeciął więzy jego squaw, uwolnił synów, a i on sam nie był teraz skrępowany. Nic mu nie groziło, skoro spełnił żądanie napastników.
Odrzekł szczerze:
– Don Pedro namówił nas do wszystkiego. On pożyczył nam dużo kukurydzy podczas suszy, a potem zażądał, abyśmy zdobyli dla niego mustanga, który wygrał wyścig na rodeo. Ponieważ szeryf nie chciał sprzedać konia i darował go białej squaw, więc Don Pedro kazał ją porwać, aby potem zwrócić dziewczynę w zamian za wierzchowca.
– Co ty pleciesz, kłamczuchu? Nic z tego, co mówisz, nie rozumiem – rozgniewał się bosman. – Kogo Don Pedro kazał wam porwać? Konia czy dziewczynę?
– Zaraz, zaraz! Wiem, o co chodzi! – zawołał Tomek. – Gdyby Don Pedro nie miał aktu sprzedaży, nie mógłby zgłaszać Nil'chi na wyścigi do Stanów! Za zwrócenie Sally chciał wymusić na szeryfie oficjalną sprzedaż.
– Tak, tak! Tak, właśnie chciał uczynić – gorąco zapewniał Ma'kya. – No, czort z nim, dostał za swoje – rzekł bosman. – Ruszajmy!