PARAPETÓWKA (1)
– Piersi ci widać.
Odsunęła się, posyłając mu pełne nienawiści spojrzenie.
– Nie chcesz popatrzeć? Nawet nie wiesz, co tracisz! – odpowiedziała i wydęła pogardliwie wargi.
Pokręcił głową w zdumieniu, a potem rozejrzał się. Tej sceny nie widział chyba nikt. Kamila dopiero po minucie stanęła w progu.
* * *
− Robię imprezę – powiedziała Weronika, gdy wyszli z ostatniego w tym roku egzaminu. – I zapraszam wszystkich!
− Kiedy? – spytał Filip, który jako jedyny egzaminu nie zdał i… kolejny termin miał za dwa tygodnie.
Wiadomo było, że jak nie zda w drugim terminie, to czeka go „kampania wrześniowa”. Perspektywa zmarnowanych wakacji go martwiła, ale jednocześnie nie chciał przegapić okazji imprezy u atrakcyjnej koleżanki. Sam uchodził za króla parkietu i wydziału. Przystojny jak Cristiano Ronaldo zmieniał dziewczyny jak rękawiczki. Każda kolejna liczyła chyba naiwnie, że to jej uda się usidlić go na dłużej.
Kamila niezbyt lubiła Filipa. Niby z jednej strony przypominał jej Maćka, tym wyszczekaniem i poczuciem humoru, ale z drugiej strony drażniło ją jego obijanie się, dyletanctwo i bazowanie na łucie szczęścia. To, że zaliczał poszczególne przedmioty, wynikało bowiem nie z wiedzy czy umiejętności, ale właśnie ze szczęścia. A szczęście, jak mówiła Kamili babcia, „warto w życiu mieć, ale nie zastąpi ani wiedzy, ani pracowitości”. W przypadku tego egzaminu najwyraźniej szczęście właśnie go opuściło. Gdy pomoc w nauce zaoferowała mu Olga, on spojrzał na nią z pogardą. Pulchna koleżanka nie tylko nie była w jego typie, lecz także budziła powszechne politowanie.
− W pierwszą sobotę lipca – odpowiedziała Weronika i dodała: – To będzie oblewanie nowego mieszkania. – A rozejrzawszy się po twarzach zebranych na korytarzu osób, podeszła w końcu do Kamili i zagadnęła ją zaczepnie: – Przyjdziesz? Z tym swoim Mietkiem?
− Zastanowię się, Wiesławo – odparła Kamila, doprowadzając tym koleżankę do szału, choć Weronika starała się ukryć swoje emocje.
− Tylko dobrze się zastanów! Jak przyjdziecie, nie pożałujecie.
Kamila skinęła głową. Zdziwiło ją wprawdzie, że Weronika, która przez prawie dwa lata mieszkała w niewielkiej, ale własnej kawalerce przy Pasażu Wiecha, nagle… zmieniała mieszkanie na większe, ale ostatecznie uznała, że to nie jej sprawa.
Gdy powtórzyła propozycję koleżanki Marcinowi, ten nie wykazał entuzjazmu. A przynajmniej nie taki, jakiego oczekiwałaby Kamila, a już na pewno nie taki, jaki usatysfakcjonowałby Weronikę, gdyby była świadkiem tej rozmowy. Gdy Kamila powtórzyła propozycję, odparł podobnie jak i ona Weronice:
− Zastanowię się.
Kamila zaśmiała się, a gdy spytał dlaczego, odparła:
– Też jej tak odpowiedziałam.
– No więc sama widzisz…
– Ale możemy pójść i po godzinie wyjść…
– Po godzinie wyjść… – Marcin powtórzył słowa Kamili i pogrążył się w rozmyślaniach.
Przysunęła się do niego i przytuliła. Leżeli na kocu w parku Skaryszewskim w okolicach placu zabaw, na którym bawiła się Magda z Beatką. Jej rodzice siedzieli na ławce obok wydzielonego placyku. Okazało się, że po historii z Wioletką ani mama Beatki, ani Marcin nie zgadzali się, by dziewczynki chodziły do jordanka, choć to, co się tam wydarzyło, mogło mieć miejsce na każdym innym placu zabaw. Jak tłumaczyła potem dyrektorka jordanka, placówka nie ma możliwości kontrolowania dorosłych wchodzących na jego teren. Nie może im też tego zabronić, bo rodzice chcą opiekować się dziećmi, a co za tym idzie wchodzić do jordanka. Nikt nie będzie sprawdzał, czy wchodzący dorosły jest czyimś rodzicem, czy nie. Zresztą przychodzą tam też dzieci z opiekunkami. Tak więc teraz zarówno Magda, jak i Beatka częściej bawiły się w parku niż w znajdującym się znacznie bliżej jordanku.
Marcin już wtedy, po tragicznych wydarzeniach majowych, wymienił się telefonami z mamą Beatki, bo oboje doszli do wniosku, że gdy dziewczynki bawią się razem, to i ona ma spokój, i Marcin jest mniej męczony przez młodszą siostrę. Dlatego często umawiali się na wspólne spacery, a czasem podrzucali sobie dziewczynki.
Na te spacery Marcin przeważnie brał ze sobą książki i notatki i uczył się do egzaminów. Mama Beatki i tak czujnie zajmowała się czterolatkiem, ale czasem mogła coś sobie poczytać, bo dziewczynki chętnie przejmowały pieczę nad maluchem, bawiąc się z nim w szkołę i sadzając go w wyimaginowanej klasie jako jedynego ucznia. Obie miały powiedziane jedno: nigdy nie oddalać się z placu zabaw bez nich i nigdy nie rozmawiać z nieznajomymi. Tego dnia w parku byli jednak liczniejszą grupą. Mamie Beatki towarzyszył tata, a Marcinowi Kamila. Na dodatek byli z nimi Kuba i Mateusz, którzy jeździli na rowerach. Obaj mieli przykazane, by meldować się co pół godziny.
– Jaki sens ma pójście na imprezę, gdy ma się z niej wyjść po godzinie? – pytanie Marcina przerwało ciszę.
Zadał je, bo doszedł do wniosku, że nie lubi Weroniki, ale też czuje, że dla Kamili ta impreza jest ważna, ostatnio zaś wszystko jest właściwie podporządkowane jemu i jego rodzinie.
– Możemy zostać dłużej… – zamruczała sennie Kamila. Śpiew ptaków i lekki wietrzyk zaczynały na nią działać usypiająco.
– Mamy coś ze sobą przynieść?
– Jak znam życie i Weronikę, to jakąś butelczynę.
– Może coś jeszcze? Coś domowej roboty…
– Masz na myśli gówienka? – Kamila aż się ożywiła i podniosła na kocu, ale oczy jej się zaświeciły na myśl o świetnym dowcipie, jaki mogą zrobić koleżance. – Weronika chyba padłaby trupem, gdyby usłyszała ich nazwę.
– Wiesława! – sprostował Marcin i oboje ryknęli śmiechem. – A poza tym niech padnie! Miałem wprawdzie na myśli coś innego domowej roboty, ale… będą gówienka! Specjalnie dla snobistycznej Wiesławy!
– I błagam… koniecznie w papierowej, pomiętej torebce… takiej wiesz… wcześniej używanej w innym celu.
– Na przykład po cukrze?
– No…
– Cholera! Będę musiał za pamięci kupić cukier i przesypać.
Marcin pochylił się nad Kamilą i ją pocałował.
– Uwielbiam twoją drapiącą brodę – powiedziała, odwzajemniając pocałunek.
* * *
Weronika mieszkała w luksusowym apartamentowcu przy Chłodnej, w dwupokojowym mieszkaniu położonym na drugim piętrze. Kamila zaparkowała kilkaset metrów od jej domu, a miejsca do parkowania szukali na tyle długo, że o mały włos zapomnieliby prezentu: szmacianej torby z tym, co Kamila nazwała gościńcem.
Gdy stanęli przed drzwiami, z wnętrza dobiegała muzyka i głosy gości.
– Jednak jesteście – stwierdziła Weronika, otwierając drzwi i wprowadzając ich do środka.
Choć była ubrana na czarno, jej strój wydawał się wyzywający. Spod przezroczystej bluzki prześwitywał koronkowy stanik wysadzany jakimiś kamieniami. Do tego miała skórzaną minispódniczkę i czarne, lakierowane pantofle na złotej szpilce. W mieszkaniu było już kilka osób z roku. Większość z nich nieśmiało przyglądała się luksusowemu wnętrzu.
– Trochę jak hotel – stwierdziła Kamila, rozglądając się po mieszkaniu.
– No… dopiero się wprowadziłam – odparła zmieszana Weronika i dodała: – To projektował dla mnie architekt wnętrz. To jego zasługa.
– Hmm – mruknął Marcin i trąciwszy łokciem Kamilę, zdjął z ramienia szmacianą torbę, w której spoczywał osobliwy gościniec.
Była to butelka domowej nalewki, którą Kamila wyłudziła od babci, i owsiane ciastka zwane gówienkami, do których produkcji przyłożył się poprzedniego wieczora tak, że wyglądały jeszcze bardziej adekwatnie do swej nazwy.
– Co to jest? – spytała zaskoczona Weronika, biorąc po kolei do ręki papierową torebkę, na której napis „cukier” został przekreślony i zastąpiony namalowanym kredką słowem „gówienka”, oraz butelkę ze zrobionym flamastrem przez babcię Kamili napisem „aroniówka”.
– Bilet wstępu – odparła Kamila i wybuchnąwszy niepohamowanym śmiechem, dodała: – Domowej roboty, choć wiem, że spodziewałaś się litra Jacka Danielsa i tiramisu od Roberta Sowy!
– Nie no… spoko… – odparła Weronika i po chwili, chcąc pokryć zmieszanie, dorzuciła z wyższością: – Catering zamówiłam na dwudziestą. Na razie mamy paluszki i drinki!
Po czym poszła na przestronny balkon, gdzie kilkoro z gości, w tym rozsiewający wokół swój urok Filip, paliło papierosy. Jednak jej mina mówiła wszystko!
Kamila z Marcinem spojrzeli po sobie. Śmiać im się chciało z Weroniki. Nawet Kamili, która przyzwyczajona była do luksusu. Jednak ostatnio, poprzez ciągłe obcowanie z Marcinem, zaczęła doceniać nie tylko prostotę życia, jakie on wiódł z ojcem i rodzeństwem, lecz także radość, którą można było czerpać na przykład z kaszy gryczanej z jajkiem sadzonym. Gdy pierwszy raz spytała Marcina o to, czemu coś takiego daje młodszemu rodzeństwu na obiad, odparł:
– Jest to tanie, wszyscy się najemy, a ja nie muszę stać nie wiadomo ile przy garach. – Po czym odkręcił wielki słoik ogórków kiszonych i wyciągając rękę w jej stronę, spytał: – Chcesz? Sam robiłem. – I nie czekając na odpowiedź, wpakował sobie jednego do ust.
Teraz oboje z niekłamanym rozbawieniem patrzyli na zgorszenie malujące się na twarzy Weroniki.
– Catering! – szepnął Marcin, udając egzaltację, i teatralnie wzniósł oczy do nieba, ale Kamila szturchnęła go w bok.