×

Usamos cookies para ayudar a mejorar LingQ. Al visitar este sitio, aceptas nuestras politicas de cookie.

image

Tajemnicza wyprawa Tomka - Alfred Szklarski, Gniew boga ognia i błyskawic (1)

Gniew boga ognia i błyskawic (1)

Pawłow pochylony siedział na głazie. Ponurym wzrokiem wodził za olbrzymim bosmanem. Nie miał najmniejszych wątpliwości: spiskowcy szykowali się do drogi.

Poprzedniego dnia o świcie zbudziła go krzątanina w obozie. Przez dziurkę w płachcie namiotowej widział pożegnanie, a potem samotny odjazd rzekomego Browna, którego niegdyś w Warszawie śledził jako nauczyciela geografii kolportującego nielegalne pisma. Gorączkowe pożegnania oraz cicho udzielane przestrogi dały mu wiele do myślenia. Brown zaopatrzony w jego dokumenty zapewne udał się na przeszpiegi do Ałdanu! Potem wieczorem Smuga oddalił się z obozu. Powrócił prawie po północy i długo wiedli narady. Pawłow przypuszczał, że Smuga spotkał się gdzieś potajemnie z Brownem. Jakie mógł przywieźć wiadomości?

Od wschodu słońca Pawłow, z trudem kryjąc niepokój, nieznacznie śledził spiskowców. Zwinęli namioty, przepakowali juki. Najniezbędniejszy sprzęt obozowy oraz zapasy żywności podzielili na sześć części; każdą z nich zapakowaną w juki przytroczyli do siodeł. W ten sposób uwolnili dwa juczne konie od ładunku.

Pawłow gubił się w domysłach. Do drogi powrotnej przygotowali o dwa konie więcej do jazdy wierzchem. Czyżby oprócz Karskiego mieli zamiar uprowadzić jeszcze kogoś? Agent siedział na głazie na pozór spokojny, lecz w sercu jego szalała burza wściekłości. Trudno było wątpić w pomyślny dla spiskowców obrót sprawy. Po wyjeździe Browna z satysfakcją obserwował ich niepokój, ale po nocnym wypadzie Smugi nabrał pewności, że udało się im nawiązać kontakt z zesłańcem. Świadczyły o tym pełne wymowy radosne spojrzenia, ukradkowe narady i jawne przygotowania do drogi powrotnej.

Pawłow drżał z gniewu i… ze strachu. Jaki los zamierzali mu zgotować?! Znów będą go wlekli ze sobą po głuszach tajgi, a potem… Nie, nie chcieli go chyba pozbawić życia, bo przecież mogli to uczynić już przedtem. Pawłowowi jednak nie tylko chodziło o życie. Ta sromotna powtórna porażka mogła przynieść mu niesławny koniec kariery. Cóż powie gubernatorowi? Czy będzie mógł przyznać się do tego, że miał w swym ręku groźnych spiskowców i pozwolił im umknąć bezkarnie? Na domiar złego jego dokumenty służbowe pomogły w spisku przeciwko carskiej Rosji.

W niemej wściekłości zgrzytał zębami, a tymczasem sękaty olbrzym siodłał wierzchowce. Pozostali dwaj spiskowcy wymknęli się w pełnym uzbrojeniu z obozu. Być może przepatrywali okolicę, chcąc zapewnić sobie bezpieczny odwrót. Osiodławszy konie, olbrzym zaczął przeglądać broń. Nabił dwa rewolwery i włożył je do olster przy siodle jednego z koni, potem przysiadł na ziemi. Niczym wytrawny rusznikarz sprawdzał działanie zamków karabinów, ładował w nie naboje. Pochłonięty własnymi myślami, jakby zapomniał o Pawłowie.

Agent nie spuszczał oka ze swego prześladowcy. Olbrzym naprawdę nie zwracał na niego uwagi. Jakiś pomysł musiał rodzić się w umyśle agenta, gdyż zerkał to ku wierzchowcom, to znów na olbrzyma. Czerwone wypieki pojawiły się na jego szarej twarzy. Co chwila zaciskał spieczone wargi. Ostrożnie powstał z głazu. Brol siedział do niego półbokiem, wciąż zajęty karabinami. Pawłow posunął się o mały krok ku wierzchowcom. Nie odrywał wzroku od olbrzyma, uczynił jeszcze jeden mały krok, a potem większy.

Rżenie przestraszonego wierzchowca przywołało bosmana do rzeczywistości. Wyraz zaskoczenia i gniewu odmalował się na jego twarzy.

– Precz od koni! – krzyknął, zrywając się na równe nogi.

Trzymał w ręku karabin, mógł zastrzelić Pawłowa, lecz obawiał się, że huk strzału ściągnie im na kark kogoś nieproszonego. Odrzucił więc broń i skoczył ku agentowi.

Pawłow bał się bosmana jak ognia, toteż paniczny strach jakby dodał mu skrzydeł. Dopadł konia, szarpnął za pas zamykający olstrę zawieszoną u siodła. Wydobył rewolwer. Wypalił prosto w twarz nadbiegającego. Bosman tylko zwinął się w skoku, rozkrzyżował dłonie i waląc się z rozmachem na ziemię, wyrżnął agenta głową w piersi.

Pawłowowi pociemniało w oczach. Okoliczne pagórki jakby się rozpłynęły… Zemdlał. Gdy odzyskał przytomność, ujrzał powalonego bosmana. Leżał twarzą do ziemi z odrzuconymi w bok rękami. Pawłow, stękając, podniósł się na nogi. W ustach czuł słonawy smak krwi. Okropny ból rozsadzał mu piersi. Z nienawiścią i prawie zabobonnym strachem spoglądał na olbrzyma.

Wolno się cofał. Podniósł z ziemi rewolwer. Dopiero teraz odwrócił się ku wierzchowcom. Chwycił jednego z nich za uzdę. Z wysiłkiem wspiął się na siodło. Wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Smuga i Tomek mogli przybiec lada chwila zwabieni hukiem wystrzału. Pawłow pochylił się w siodle. Pognał w tym samym kierunku, w którym poprzedniego ranka oddalił się Brown. Wkrótce wyjechał na wąską, kamienistą drogę. Zawrócił wierzchowca w kierunku Ałdanu.

Pawłow wypluwał krew napływającą mu do ust. Ból w piersiach był coraz dotkliwszy. Gdyby teraz znów stracił przytomność, zginąłby niechybnie. Obawa przed pościgiem dodawała mu sił. Popędzał konia, nerwowo spoglądając za siebie. Drżał na myśl, że Smuga mógłby go dogonić. Ten nie dałby się wyprowadzić w pole i na pewno już by go nie oszczędził…

Nareszcie ujrzał w dali dachy domostw. Pochylił się, uderzył wierzchowca piętami w boki. Jakucki koń ruszył nierównym galopem. Pawłow zacisnął dłonie na łęku siodła. Głuchy tętent niósł się po drodze. Ałdan był coraz bliższy, oto już pierwsze domki na przedmieściu. Jakby na odgłos tętentu konia z małej chatki wybiegła ubrana w krótki kożuszek dziewczyna. Ujrzała jeźdźca gnającego galopem w stronę miasta. Przystanęła na skraju drogi. Rozpędzony wierzchowiec omal jej nie stratował, lecz ona na to nie zważała. Przez moment mignęła trupio blada twarz jeźdźca. Krzyknęła przerażona, po czym pobiegła co sił w ślad za nim.

Wilmowski pakował swe podróżne drobiazgi do torby. Uśmiech zadowolenia błąkał się po jego twarzy. Na pozór fantastyczny plan Nataszy okazał się bardzo prosty i nie wzbudził niczyich podejrzeń. Uriadnik bez zdziwienia przyjął wiadomość o śmierci zesłańca. W obecności Wilmowskiego sporządził odpowiedni raport dla władz zwierzchnich, a potem następnego ranka razem z Wilmowskim był na pogrzebie. Oświadczenie „agenta” do specjalnych poruczeń gubernatorskich, iż więzień skonał w jego obecności, całkowicie wystarczyło uriadnikowi. Jako rzecz naturalną przyjął obecność Bestużewej na pogrzebie. Przecież przybyła do Ałdanu w celu uporządkowania spraw faktorii, w której zmarły był zatrudniony.

Właśnie Wilmowski powrócił z pogrzebu. Przed chwilą powiadomił gospodarza „Jewropejskiej Gostinicy”, że opuszcza hotel. Najdalej za godzinę razem ze Zbyszkiem i z Nataszą będą w drodze do kryjówki wyprawy. Poprzedniej nocy Wilmowski spotkał się ze Smugą w umówionym miejscu pod miastem. W ten sposób towarzysze już wiedzieli o pomyślnym przebiegu akcji i byli przygotowani do ucieczki.

Wilmowski zapiął podróżną torbę. Przewiesił ją na pasie przez ramię, włożył nabity rewolwer do kieszeni kożuszka. Nagle z ulicy doszedł go tętent. Ucichł tuż przed zajazdem. Wilmowski pomyślał, że przybył jakiś nowy gość. Chcąc uniknąć zbędnych rozmów, zaraz wyszedł do ogólnej izby. Wręczał gospodarzowi należność, który uniżenie dziękował za suty napiwek, gdy pchnięte drzwi wejściowe stanęły otworem. Rozległ się tupot szybkich kroków i ktoś zawołał:

– Gdzie cyrkuł?

Wilmowski drgnął zaskoczony, usłyszawszy znajomy głos. Odwrócił się natychmiast. Ujrzał Pawłowa! Przygarbiony, lewą dłonią przyciskał pierś, w prawej zaś trzymał rewolwer. Zmierzwiony włos na głowie, krew na brodzie i koszuli oraz grymas bólu malujący się na jego twarzy wprost przeraziły Wilmowskiego. Pojął natychmiast, że w obozie nieoczekiwanie musiało zdarzyć się coś strasznego.

Pawłow również poznał Wilmowskiego. Bez chwili namysłu skierował w niego lufę rewolweru:

– Ręce do góry! – syknął złowrogo.

Wilmowski wolno uniósł dłonie. Wyraz triumfu przewinął się w przekrwionych oczach Pawłowa. Jeden ze spiskowców już leżał martwy w obozie, a teraz los znów się do niego uśmiechnął. Oto przed nim stał bezbronny drugi jego wróg! Jakiż to był wspaniały odwet za wszystkie niepowodzenia! Mimo niezwykłego podniecenia spostrzegł, że Wilmowski trochę opuścił dłonie.

– Ręce do góry… lub strzelam! – ostrzegł. – Aresztuję cię pod zarzutem zorganizowania spisku w celu uprowadzenia więźnia… za gwałt na przedstawicielu prawa i… przyjrzyj mi się dobrze, ty… skatino[142]!

[142] Skatina – bydlę.

Myśli jak błyskawice krzyżowały się w głowie Wilmowskiego. W jaki sposób agent zdołał zbiec? Co się stało z jego towarzyszami w obozie? Ani przez chwilę nie miał zamiaru dać się wziąć żywcem! Ręce uniósł do góry, by nieco zyskać na czasie.

Pawłow wyglądał strasznie. Krwawa piana wystąpiła mu na usta. Widać było, że stoczył okropną walkę, że nie wyszedł z niej bez szwanku. Przybliżył się do Wilmowskiego i rzucił mu prosto w twarz:

– Uciekłeś mi w… Warszawie! Pamiętasz?! Teraz nareszcie mam cię! Zapłacisz za wszystko, zawiśniesz na szubienicy! Twój wspólnik leży martwy w obozie!

Twarz Wilmowskiego najpierw pobladła, potem pojawił się na niej krwawy rumieniec gniewu. Już wiedział, dlaczego ten agent wydawał mu się tak dziwnie znajomy! To był bezpośredni sprawca całej jego tragedii! On pozbawił go żony i domu!

– Nareszcie spotkaliśmy się… – odrzekł Wilmowski urywanym głosem. – Tak, to ty, carski szpiclu! A więc dobrze, życie za życie…

– Zginiesz! – wrzasnął agent, widząc, że przeciwnik opuszcza dłonie.

Wilmowski nie zważał na groźby, już wyciągał ręce, by schwytać Pawłowa… W tej właśnie dramatycznej chwili ktoś wbiegł do zajazdu. Wilmowski zamarł w połowie ruchu. Pawłow spostrzegł zdumienie w jego oczach, przez ramię błyskawicznie zerknął za siebie.

W progu stała młoda dziewczyna, ta sama, której omal nie stratował koniem. Teraz ją poznał. To była zesłanka z Nerczyńska. To ona przyjaźniła się z zesłańcem, jakby na przekór zakochanemu w niej Gołosowowowi. W tym krótkim momencie Pawłow zrozumiał, dla kogo to przeznaczyli spiskowcy drugiego wierzchowca.

Wilmowski skoczył ku agentowi. Ten jednak spostrzegł to w porę, uskoczył w bok, szarpnął spustem rewolweru. Dym osmalił Wilmowskiemu twarz. Agent strzelił po raz drugi. Chybił… Natasza wyrwała z kieszeni kożuszka mały rewolwer. Pięć razy pociągnęła za cyngiel i ochłonęła dopiero wtedy, gdy za szóstym pociągnięciem rozległo się tylko metaliczne uderzenie kurka. Wystrzelała wszystkie naboje.

Po każdym strzale Pawłow pochylał się coraz bardziej, aż w końcu runął bezwładnie na podłogę.

– Uciekajmy, już pewnie alarmują policję! – zawołała Natasza.

Wilmowski rozognionym wzrokiem wpatrywał się w leżącego w bezruchu agenta. Nie zważając na ostrzeżenia Nataszy, wolno przyklęknął przy nim. Odwrócił go twarzą do góry. Pawłow nie żył.

– Karczmarz umknął tylnym wyjściem – ponaglała Natasza. – Lada chwila odetną nam odwrót!

Wilmowski schował do kieszeni rewolwer Pawłowa.

– Chodźmy stąd – rzekł krótko.

Podniósł z podłogi swoją torbę podróżną. Zarzucił ją na lewe ramię, prawą dłoń wsunął do kieszeni kożucha i zacisnął ją na zimnej rękojeści rewolweru.

– Chodźmy! – powtórzył.

Wypadli przed zajazd. Obok wierzchowca Wilmowskiego stał koń Pawłowa.

– Czy umiesz jeździć konno? – zapytał Wilmowski.

– Tak!

– Wsiadaj! Prędzej, dogonię cię!

Nie tracąc czasu, Natasza wskoczyła na wierzchowca. Strzały zwróciły uwagę okolicznych mieszkańców. Niektórzy wyglądali przez okna. Słychać było nawoływania. Zrozumiała, że Wilmowski chce opóźnić pościg. Pognała ku wylotowi ulicy. Dopiero po dłuższej chwili Wilmowski dosiadł swego konia. Nie spiesząc się, podążył za Nataszą. Wkrótce był na rogatkach. Przed nim na drodze snuł się obłok kurzawy.

Wilmowski smagnął konia. Ruszył galopem. Z wolna doganiał dziewczynę. Już razem zanurzyli się w tajgę. Przedzierając się powoli wśród drzew, dali umówiony sygnał Zbyszkowi.

Natychmiast wybiegł im na spotkanie. Przystanęli na moment, by zdążył wskoczyć na konia za Nataszą. Znów pomknęli dalej. Wilmowski wciąż ponaglał do pośpiechu. Sekundy zdawały mu się godzinami. Drżał z obawy, co zastanie w obozie. Ucieczka Pawłowa wróżyła najgorsze.

Rzedniejący las wywiódł ich na skraj na pół skalistych wzgórz. Wilmowski uniósł się w strzemionach, niecierpliwie wypatrując kryjówki. Naraz kamień spadł mu z serca. Zza załomów skalnych wyłoniły się znane mu sylwetki jeźdźców. Dwaj z nich prowadzili osiodłane wierzchowce, trzeci jucznego konia. A więc Pawłow skłamał! Bo oto olbrzymi bosman i Tomek wysforowali się do przodu z końmi dla dwojga uciekinierów. Bosman wprawdzie miał obandażowaną głowę, ale raźno wymachiwał dłonią do nadjeżdżających.

Zatrzymali konie tuż przed przyjaciółmi. Krótkie powitanie Tomka ze Zbyszkiem wycisnęło wszystkim z oczu łzy wzruszenia. Trwało to zaledwie moment, gdyż Smuga przywrócił ich groźnej rzeczywistości, krótko informując Wilmowskiego:

– Andrzeju, Pawłow umknął! Musimy natychmiast ruszać w drogę, jeśli…

– Pawłow już nigdy nikomu nie zaszkodzi – przerwał mu Wilmowski, marszcząc brwi. – Ale pościg i tak może deptać nam po piętach!

Bosman przeciągle gwizdnął przez zęby.

– Ojcze, co się stało w Ałdanie? Czyś ty ranny? – zawołał Tomek.

– Nie czas na gadaninę! Wszyscy na koń! Tomku, prowadź wytyczoną trasą – ostro rozkazał Smuga, wydobywając torbę z opatrunkami.

Czoło wyprawy oddaliło się o kilkaset metrów, zanim Smuga skończył bandażowanie rany Wilmowskiego.

– Kula drasnęła mięsień! Masz szczęście – rzekł z ulgą. – Teraz jak najprędzej dogońmy naszych!

Dosiedli koni. Dopiero w kilka godzin później zatrzymali się na krótki odpoczynek. Zluźnili wierzchowcom popręgi u siodeł i puścili je na popas, bosman zaś wydzielił racje suchego prowiantu. Po posiłku Smuga odezwał się:

– Andrzeju, zdaj relację z wypadków w Ałdanie! Najwyższy czas, abyśmy rozważyli sytuację.

Wilmowski krótko opowiedział przebieg wydarzeń. Bosman nieco rozchmurzył się, słysząc, w jakim stanie Pawłow przybył do zajazdu. Mimo woli przesunął dłonią po zabandażowanej głowie.

– Źle się stało, że Pawłow zdołał umknąć – rzekł Smuga, wysłuchawszy relacji. – Nie docenialiśmy jego przebiegłości! To był szczwany lis!

– Baty mi się należą – markotnie powiedział bosman. – Dałem mu się podejść i obydwu nam pozostawił pamiątkę…

– Nie wiesz nawet, że Pawłow w ten sposób chciał załatwić z nami dwoma stare porachunki – wtrącił Wilmowski.

– Jak to? – zdumiał się bosman.

– To on właśnie wytropił nas wtedy w Warszawie!

– Czy to możliwe?

– Sam mi to powiedział!

Bosman umilkł zaskoczony nieoczekiwaną wiadomością. W końcu splunął zamaszyście i rzekł:

– A więc to dlatego jego gęba wciąż wydawała mi się skądś znajoma!

– Ano tak! On nas poznał. Śledził mnie i ciebie wówczas przez dłuższy czas, podczas gdy my widzieliśmy go tylko przez krótką chwilę.

Bosman zafrasowany mruknął:

– Zuch z tej Nataszy, szkoda jednak, że mnie wyręczyła. Ba, żeby nie ona, to i dzisiaj wszystko uszłoby draniowi na sucho!

Wilmowski opuścił głowę. Wstyd mu było przyznać się, że podczas tragicznego zajścia z Pawłowem byłby go tym razem zabił bez skrupułów.

– Gdy Pawłow rzucił mi prosto w twarz mściwe słowa, nareszcie go poznałem – odezwał się cicho. – Wspomnienie okrutnego losu mojej żony i naszej poniewierki sprawiło, że zapomniałem o miłosierdziu. Chciałem Pawłowa zabić. Natasza ocaliła mi życie, bo miał nade mną przewagę.

Tomek z wdzięcznością spojrzał na dziewczynę.

Po godzinnym wypoczynku wyruszyli w dalszą drogę. Smuga nie zaniechał ostrożności, aczkolwiek wydawało mu się, że jedynie przypadek mógłby naprowadzić pościg na ich ślad w tym skalistym pustkowiu. Przede wszystkim uformował karawanę w ubezpieczony szyk: sam wysunął się do przodu na czoło, o kilkadziesiąt metrów za nim jechał Wilmowski z Nataszą i Zbyszkiem, a w pewnej odległości za nimi jako tylna straż podążali bosman i Tomek. Olbrzymie doświadczenie Smugi i opanowanie w niebezpieczeństwie uwidaczniały się obecnie niemal na każdym kroku. W rozległym bezdrożnym kraju instynktownie obierał właściwy kierunek. Wiódł karawanę skalistymi wąwozami, by kopyta końskie jak najmniej pozostawiały śladów, nakazywał wszystkim ustawiczną czujność.

Minęły dwa dni. Już spory szmat drogi dzielił ich od Ałdanu. Dotąd Smuga prowadził karawanę w kierunku wschodnim. Według jego rachuby ewentualny pościg powinien był udać się utartym szlakiem na południe. W ten sposób podążali w odwrotne strony i odległość pomiędzy nimi a pogonią wciąż się powiększała. Dopiero drugiego dnia, gdy słońce stanęło w zenicie, Smuga zaczął zbaczać ku południowemu zachodowi. Jeśli ścigający jechali traktem, to dzięki jego manewrowi karawana znajdowała się obecnie na ich tyłach. Zwolnili więc tempo jazdy i pozwalali koniom na częstsze wypoczynki. Przecież należało zachować siły wierzchowców na najgorsze chwile.

Późnym popołudniem zagłębiali się w głuchy las. Pod lekkim podmuchem wiatru złote brzózki obficie sypały przejrzystymi listkami. Krzewy głogów i dzikie czarne porzeczki poczerwieniały od nocnych chłodów. Był to nieomylny znak, że jesień już nadchodzi wielkimi krokami.

Smuga jak zwykle jechał na przedzie, rozglądając się po tajdze. Nagle pochylił się do przodu, wytężył wzrok. Po chwili upewnił się – pod drzewem siedział pochylony, samotny człowiek. Smuga ostrzegawczo uniósł dłoń, wstrzymał wierzchowca. Niemymi rozkazami polecił towarzyszom otoczyć obcego człowieka. Wkrótce cała grupa przystanęła pod drzewem.

– Do stu beczek zjełczałego tranu, toż to nieboszczyk! – zawołał bosman.

– Do licha, nie mylisz się, bosmanie – potwierdził Smuga. – Ptaki wydziobały mu oczy…

– To pewno Tunguz – wtrącił Wilmowski. – Oni w ten sposób chowają umarłych.

Wysuszony trup siedział oparty o drzewo i czarnymi oczodołami spoglądał na wschód. Na jego kolanach leżały łuk oraz siekierka o złamanym trzonku. Nieopodal stały nieco przysypane ziemią sanie, a obok nich walały się kości reniferów i uprząż.

Wilmowski wyjaśnił, iż Tunguzi pozostawiają przy zmarłych przedmioty, które służyły im do osobistego użytku, lecz łamią noże oraz trzonki siekier, aby nieboszczyk nie mógł szkodzić żywym ludziom. Zbyszek, świadom niektórych zwyczajów krajowców, dodał, że Jakuci dawniej chowali zmarłych na drzewach, na specjalnych platformach zwanych arakas[143]. Teraz grzebali w ten sposób jeszcze tylko szamanów.

[143] Jakuci nie lękali się naturalnej śmierci. Dawniej panował wśród nich zwyczaj, że starzy lub chorujący rodzice zwracali się z prośbą do najbardziej ulubionego syna, aby zabił ich własną ręką. Syn miał obowiązek wyprawić pożegnalną ucztę, ugaszczał proszącego o śmierć przez trzy dni, potem szedł z nim do lasu i zakopywał żywcem w dole razem z jego osobistymi sprzętami.

Learn languages from TV shows, movies, news, articles and more! Try LingQ for FREE

Gniew boga ognia i błyskawic (1) Wrath of the god of fire and lightning (1) Гнев бога огня и молний (1)

Pawłow pochylony siedział na głazie. Ponurym wzrokiem wodził za olbrzymim bosmanem. Nie miał najmniejszych wątpliwości: spiskowcy szykowali się do drogi. |||||готувалися|||

Poprzedniego dnia o świcie zbudziła go krzątanina w obozie. Przez dziurkę w płachcie namiotowej widział pożegnanie, a potem samotny odjazd rzekomego Browna, którego niegdyś w Warszawie śledził jako nauczyciela geografii kolportującego nielegalne pisma. Gorączkowe pożegnania oraz cicho udzielane przestrogi dały mu wiele do myślenia. Brown zaopatrzony w jego dokumenty zapewne udał się na przeszpiegi do Ałdanu! Potem wieczorem Smuga oddalił się z obozu. Powrócił prawie po północy i długo wiedli narady. Pawłow przypuszczał, że Smuga spotkał się gdzieś potajemnie z Brownem. Jakie mógł przywieźć wiadomości?

Od wschodu słońca Pawłow, z trudem kryjąc niepokój, nieznacznie śledził spiskowców. Zwinęli namioty, przepakowali juki. Najniezbędniejszy sprzęt obozowy oraz zapasy żywności podzielili na sześć części; każdą z nich zapakowaną w juki przytroczyli do siodeł. W ten sposób uwolnili dwa juczne konie od ładunku.

Pawłow gubił się w domysłach. Do drogi powrotnej przygotowali o dwa konie więcej do jazdy wierzchem. Czyżby oprócz Karskiego mieli zamiar uprowadzić jeszcze kogoś? Agent siedział na głazie na pozór spokojny, lecz w sercu jego szalała burza wściekłości. Trudno było wątpić w pomyślny dla spiskowców obrót sprawy. Po wyjeździe Browna z satysfakcją obserwował ich niepokój, ale po nocnym wypadzie Smugi nabrał pewności, że udało się im nawiązać kontakt z zesłańcem. Świadczyły o tym pełne wymowy radosne spojrzenia, ukradkowe narady i jawne przygotowania do drogi powrotnej.

Pawłow drżał z gniewu i… ze strachu. Jaki los zamierzali mu zgotować?! Znów będą go wlekli ze sobą po głuszach tajgi, a potem… Nie, nie chcieli go chyba pozbawić życia, bo przecież mogli to uczynić już przedtem. Pawłowowi jednak nie tylko chodziło o życie. Ta sromotna powtórna porażka mogła przynieść mu niesławny koniec kariery. Cóż powie gubernatorowi? Czy będzie mógł przyznać się do tego, że miał w swym ręku groźnych spiskowców i pozwolił im umknąć bezkarnie? Na domiar złego jego dokumenty służbowe pomogły w spisku przeciwko carskiej Rosji.

W niemej wściekłości zgrzytał zębami, a tymczasem sękaty olbrzym siodłał wierzchowce. Pozostali dwaj spiskowcy wymknęli się w pełnym uzbrojeniu z obozu. Być może przepatrywali okolicę, chcąc zapewnić sobie bezpieczny odwrót. Osiodławszy konie, olbrzym zaczął przeglądać broń. Nabił dwa rewolwery i włożył je do olster przy siodle jednego z koni, potem przysiadł na ziemi. Niczym wytrawny rusznikarz sprawdzał działanie zamków karabinów, ładował w nie naboje. Pochłonięty własnymi myślami, jakby zapomniał o Pawłowie.

Agent nie spuszczał oka ze swego prześladowcy. Olbrzym naprawdę nie zwracał na niego uwagi. Jakiś pomysł musiał rodzić się w umyśle agenta, gdyż zerkał to ku wierzchowcom, to znów na olbrzyma. Czerwone wypieki pojawiły się na jego szarej twarzy. Co chwila zaciskał spieczone wargi. Ostrożnie powstał z głazu. Brol siedział do niego półbokiem, wciąż zajęty karabinami. Pawłow posunął się o mały krok ku wierzchowcom. Nie odrywał wzroku od olbrzyma, uczynił jeszcze jeden mały krok, a potem większy.

Rżenie przestraszonego wierzchowca przywołało bosmana do rzeczywistości. Wyraz zaskoczenia i gniewu odmalował się na jego twarzy.

– Precz od koni! – krzyknął, zrywając się na równe nogi.

Trzymał w ręku karabin, mógł zastrzelić Pawłowa, lecz obawiał się, że huk strzału ściągnie im na kark kogoś nieproszonego. Odrzucił więc broń i skoczył ku agentowi.

Pawłow bał się bosmana jak ognia, toteż paniczny strach jakby dodał mu skrzydeł. Dopadł konia, szarpnął za pas zamykający olstrę zawieszoną u siodła. Wydobył rewolwer. Wypalił prosto w twarz nadbiegającego. Bosman tylko zwinął się w skoku, rozkrzyżował dłonie i waląc się z rozmachem na ziemię, wyrżnął agenta głową w piersi.

Pawłowowi pociemniało w oczach. Okoliczne pagórki jakby się rozpłynęły… Zemdlał. Gdy odzyskał przytomność, ujrzał powalonego bosmana. Leżał twarzą do ziemi z odrzuconymi w bok rękami. Pawłow, stękając, podniósł się na nogi. W ustach czuł słonawy smak krwi. Okropny ból rozsadzał mu piersi. Z nienawiścią i prawie zabobonnym strachem spoglądał na olbrzyma.

Wolno się cofał. Podniósł z ziemi rewolwer. Dopiero teraz odwrócił się ku wierzchowcom. Chwycił jednego z nich za uzdę. Z wysiłkiem wspiął się na siodło. Wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Smuga i Tomek mogli przybiec lada chwila zwabieni hukiem wystrzału. Pawłow pochylił się w siodle. Pognał w tym samym kierunku, w którym poprzedniego ranka oddalił się Brown. Wkrótce wyjechał na wąską, kamienistą drogę. Zawrócił wierzchowca w kierunku Ałdanu.

Pawłow wypluwał krew napływającą mu do ust. Ból w piersiach był coraz dotkliwszy. Gdyby teraz znów stracił przytomność, zginąłby niechybnie. Obawa przed pościgiem dodawała mu sił. Popędzał konia, nerwowo spoglądając za siebie. Drżał na myśl, że Smuga mógłby go dogonić. Ten nie dałby się wyprowadzić w pole i na pewno już by go nie oszczędził…

Nareszcie ujrzał w dali dachy domostw. Pochylił się, uderzył wierzchowca piętami w boki. Jakucki koń ruszył nierównym galopem. Pawłow zacisnął dłonie na łęku siodła. Głuchy tętent niósł się po drodze. Ałdan był coraz bliższy, oto już pierwsze domki na przedmieściu. Jakby na odgłos tętentu konia z małej chatki wybiegła ubrana w krótki kożuszek dziewczyna. Ujrzała jeźdźca gnającego galopem w stronę miasta. Przystanęła na skraju drogi. Rozpędzony wierzchowiec omal jej nie stratował, lecz ona na to nie zważała. Przez moment mignęła trupio blada twarz jeźdźca. Krzyknęła przerażona, po czym pobiegła co sił w ślad za nim.

Wilmowski pakował swe podróżne drobiazgi do torby. Uśmiech zadowolenia błąkał się po jego twarzy. Na pozór fantastyczny plan Nataszy okazał się bardzo prosty i nie wzbudził niczyich podejrzeń. Uriadnik bez zdziwienia przyjął wiadomość o śmierci zesłańca. W obecności Wilmowskiego sporządził odpowiedni raport dla władz zwierzchnich, a potem następnego ranka razem z Wilmowskim był na pogrzebie. Oświadczenie „agenta” do specjalnych poruczeń gubernatorskich, iż więzień skonał w jego obecności, całkowicie wystarczyło uriadnikowi. Jako rzecz naturalną przyjął obecność Bestużewej na pogrzebie. Przecież przybyła do Ałdanu w celu uporządkowania spraw faktorii, w której zmarły był zatrudniony.

Właśnie Wilmowski powrócił z pogrzebu. Przed chwilą powiadomił gospodarza „Jewropejskiej Gostinicy”, że opuszcza hotel. Najdalej za godzinę razem ze Zbyszkiem i z Nataszą będą w drodze do kryjówki wyprawy. Poprzedniej nocy Wilmowski spotkał się ze Smugą w umówionym miejscu pod miastem. W ten sposób towarzysze już wiedzieli o pomyślnym przebiegu akcji i byli przygotowani do ucieczki.

Wilmowski zapiął podróżną torbę. Przewiesił ją na pasie przez ramię, włożył nabity rewolwer do kieszeni kożuszka. Nagle z ulicy doszedł go tętent. Ucichł tuż przed zajazdem. Wilmowski pomyślał, że przybył jakiś nowy gość. Chcąc uniknąć zbędnych rozmów, zaraz wyszedł do ogólnej izby. Wręczał gospodarzowi należność, który uniżenie dziękował za suty napiwek, gdy pchnięte drzwi wejściowe stanęły otworem. Rozległ się tupot szybkich kroków i ktoś zawołał:

– Gdzie cyrkuł?

Wilmowski drgnął zaskoczony, usłyszawszy znajomy głos. Odwrócił się natychmiast. Ujrzał Pawłowa! Przygarbiony, lewą dłonią przyciskał pierś, w prawej zaś trzymał rewolwer. Zmierzwiony włos na głowie, krew na brodzie i koszuli oraz grymas bólu malujący się na jego twarzy wprost przeraziły Wilmowskiego. Pojął natychmiast, że w obozie nieoczekiwanie musiało zdarzyć się coś strasznego.

Pawłow również poznał Wilmowskiego. Bez chwili namysłu skierował w niego lufę rewolweru:

– Ręce do góry! – syknął złowrogo.

Wilmowski wolno uniósł dłonie. Wyraz triumfu przewinął się w przekrwionych oczach Pawłowa. Jeden ze spiskowców już leżał martwy w obozie, a teraz los znów się do niego uśmiechnął. Oto przed nim stał bezbronny drugi jego wróg! Jakiż to był wspaniały odwet za wszystkie niepowodzenia! Mimo niezwykłego podniecenia spostrzegł, że Wilmowski trochę opuścił dłonie.

– Ręce do góry… lub strzelam! – ostrzegł. – Aresztuję cię pod zarzutem zorganizowania spisku w celu uprowadzenia więźnia… za gwałt na przedstawicielu prawa i… przyjrzyj mi się dobrze, ty… skatino[142]!

[142] Skatina – bydlę.

Myśli jak błyskawice krzyżowały się w głowie Wilmowskiego. W jaki sposób agent zdołał zbiec? Co się stało z jego towarzyszami w obozie? Ani przez chwilę nie miał zamiaru dać się wziąć żywcem! Ręce uniósł do góry, by nieco zyskać na czasie.

Pawłow wyglądał strasznie. Krwawa piana wystąpiła mu na usta. Widać było, że stoczył okropną walkę, że nie wyszedł z niej bez szwanku. ||||||||||||ушкоджень Przybliżył się do Wilmowskiego i rzucił mu prosto w twarz:

– Uciekłeś mi w… Warszawie! Pamiętasz?! Teraz nareszcie mam cię! Zapłacisz za wszystko, zawiśniesz na szubienicy! Twój wspólnik leży martwy w obozie!

Twarz Wilmowskiego najpierw pobladła, potem pojawił się na niej krwawy rumieniec gniewu. Już wiedział, dlaczego ten agent wydawał mu się tak dziwnie znajomy! To był bezpośredni sprawca całej jego tragedii! On pozbawił go żony i domu!

– Nareszcie spotkaliśmy się… – odrzekł Wilmowski urywanym głosem. – Tak, to ty, carski szpiclu! A więc dobrze, życie za życie…

– Zginiesz! – wrzasnął agent, widząc, że przeciwnik opuszcza dłonie.

Wilmowski nie zważał na groźby, już wyciągał ręce, by schwytać Pawłowa… W tej właśnie dramatycznej chwili ktoś wbiegł do zajazdu. Wilmowski zamarł w połowie ruchu. Pawłow spostrzegł zdumienie w jego oczach, przez ramię błyskawicznie zerknął za siebie.

W progu stała młoda dziewczyna, ta sama, której omal nie stratował koniem. Teraz ją poznał. To była zesłanka z Nerczyńska. To ona przyjaźniła się z zesłańcem, jakby na przekór zakochanemu w niej Gołosowowowi. W tym krótkim momencie Pawłow zrozumiał, dla kogo to przeznaczyli spiskowcy drugiego wierzchowca.

Wilmowski skoczył ku agentowi. Ten jednak spostrzegł to w porę, uskoczył w bok, szarpnął spustem rewolweru. Dym osmalił Wilmowskiemu twarz. Agent strzelił po raz drugi. Chybił… Natasza wyrwała z kieszeni kożuszka mały rewolwer. Pięć razy pociągnęła za cyngiel i ochłonęła dopiero wtedy, gdy za szóstym pociągnięciem rozległo się tylko metaliczne uderzenie kurka. Wystrzelała wszystkie naboje.

Po każdym strzale Pawłow pochylał się coraz bardziej, aż w końcu runął bezwładnie na podłogę.

– Uciekajmy, już pewnie alarmują policję! – zawołała Natasza.

Wilmowski rozognionym wzrokiem wpatrywał się w leżącego w bezruchu agenta. Nie zważając na ostrzeżenia Nataszy, wolno przyklęknął przy nim. Odwrócił go twarzą do góry. Pawłow nie żył.

– Karczmarz umknął tylnym wyjściem – ponaglała Natasza. – Lada chwila odetną nam odwrót!

Wilmowski schował do kieszeni rewolwer Pawłowa.

– Chodźmy stąd – rzekł krótko.

Podniósł z podłogi swoją torbę podróżną. Zarzucił ją na lewe ramię, prawą dłoń wsunął do kieszeni kożucha i zacisnął ją na zimnej rękojeści rewolweru.

– Chodźmy! – powtórzył.

Wypadli przed zajazd. Obok wierzchowca Wilmowskiego stał koń Pawłowa.

– Czy umiesz jeździć konno? – zapytał Wilmowski.

– Tak!

– Wsiadaj! Prędzej, dogonię cię!

Nie tracąc czasu, Natasza wskoczyła na wierzchowca. Strzały zwróciły uwagę okolicznych mieszkańców. Niektórzy wyglądali przez okna. Słychać było nawoływania. Zrozumiała, że Wilmowski chce opóźnić pościg. Pognała ku wylotowi ulicy. Dopiero po dłuższej chwili Wilmowski dosiadł swego konia. Nie spiesząc się, podążył za Nataszą. Wkrótce był na rogatkach. Przed nim na drodze snuł się obłok kurzawy.

Wilmowski smagnął konia. Ruszył galopem. Z wolna doganiał dziewczynę. Już razem zanurzyli się w tajgę. Przedzierając się powoli wśród drzew, dali umówiony sygnał Zbyszkowi.

Natychmiast wybiegł im na spotkanie. Przystanęli na moment, by zdążył wskoczyć na konia za Nataszą. Znów pomknęli dalej. Wilmowski wciąż ponaglał do pośpiechu. Sekundy zdawały mu się godzinami. Drżał z obawy, co zastanie w obozie. Ucieczka Pawłowa wróżyła najgorsze.

Rzedniejący las wywiódł ich na skraj na pół skalistych wzgórz. Wilmowski uniósł się w strzemionach, niecierpliwie wypatrując kryjówki. Naraz kamień spadł mu z serca. Zza załomów skalnych wyłoniły się znane mu sylwetki jeźdźców. Dwaj z nich prowadzili osiodłane wierzchowce, trzeci jucznego konia. A więc Pawłow skłamał! Bo oto olbrzymi bosman i Tomek wysforowali się do przodu z końmi dla dwojga uciekinierów. Bosman wprawdzie miał obandażowaną głowę, ale raźno wymachiwał dłonią do nadjeżdżających.

Zatrzymali konie tuż przed przyjaciółmi. Krótkie powitanie Tomka ze Zbyszkiem wycisnęło wszystkim z oczu łzy wzruszenia. Trwało to zaledwie moment, gdyż Smuga przywrócił ich groźnej rzeczywistości, krótko informując Wilmowskiego:

– Andrzeju, Pawłow umknął! Musimy natychmiast ruszać w drogę, jeśli…

– Pawłow już nigdy nikomu nie zaszkodzi – przerwał mu Wilmowski, marszcząc brwi. – Ale pościg i tak może deptać nam po piętach!

Bosman przeciągle gwizdnął przez zęby.

– Ojcze, co się stało w Ałdanie? Czyś ty ranny? – zawołał Tomek.

– Nie czas na gadaninę! Wszyscy na koń! Tomku, prowadź wytyczoną trasą – ostro rozkazał Smuga, wydobywając torbę z opatrunkami.

Czoło wyprawy oddaliło się o kilkaset metrów, zanim Smuga skończył bandażowanie rany Wilmowskiego.

– Kula drasnęła mięsień! Masz szczęście – rzekł z ulgą. – Teraz jak najprędzej dogońmy naszych!

Dosiedli koni. Dopiero w kilka godzin później zatrzymali się na krótki odpoczynek. Zluźnili wierzchowcom popręgi u siodeł i puścili je na popas, bosman zaś wydzielił racje suchego prowiantu. Po posiłku Smuga odezwał się:

– Andrzeju, zdaj relację z wypadków w Ałdanie! Najwyższy czas, abyśmy rozważyli sytuację. |||обдумали|

Wilmowski krótko opowiedział przebieg wydarzeń. Bosman nieco rozchmurzył się, słysząc, w jakim stanie Pawłow przybył do zajazdu. Mimo woli przesunął dłonią po zabandażowanej głowie.

– Źle się stało, że Pawłow zdołał umknąć – rzekł Smuga, wysłuchawszy relacji. – Nie docenialiśmy jego przebiegłości! To był szczwany lis!

– Baty mi się należą – markotnie powiedział bosman. – Dałem mu się podejść i obydwu nam pozostawił pamiątkę…

– Nie wiesz nawet, że Pawłow w ten sposób chciał załatwić z nami dwoma stare porachunki – wtrącił Wilmowski.

– Jak to? – zdumiał się bosman.

– To on właśnie wytropił nas wtedy w Warszawie!

– Czy to możliwe?

– Sam mi to powiedział!

Bosman umilkł zaskoczony nieoczekiwaną wiadomością. W końcu splunął zamaszyście i rzekł:

– A więc to dlatego jego gęba wciąż wydawała mi się skądś znajoma!

– Ano tak! On nas poznał. Śledził mnie i ciebie wówczas przez dłuższy czas, podczas gdy my widzieliśmy go tylko przez krótką chwilę.

Bosman zafrasowany mruknął:

– Zuch z tej Nataszy, szkoda jednak, że mnie wyręczyła. Ba, żeby nie ona, to i dzisiaj wszystko uszłoby draniowi na sucho!

Wilmowski opuścił głowę. Wstyd mu było przyznać się, że podczas tragicznego zajścia z Pawłowem byłby go tym razem zabił bez skrupułów.

– Gdy Pawłow rzucił mi prosto w twarz mściwe słowa, nareszcie go poznałem – odezwał się cicho. – Wspomnienie okrutnego losu mojej żony i naszej poniewierki sprawiło, że zapomniałem o miłosierdziu. Chciałem Pawłowa zabić. Natasza ocaliła mi życie, bo miał nade mną przewagę.

Tomek z wdzięcznością spojrzał na dziewczynę.

Po godzinnym wypoczynku wyruszyli w dalszą drogę. Smuga nie zaniechał ostrożności, aczkolwiek wydawało mu się, że jedynie przypadek mógłby naprowadzić pościg na ich ślad w tym skalistym pustkowiu. Przede wszystkim uformował karawanę w ubezpieczony szyk: sam wysunął się do przodu na czoło, o kilkadziesiąt metrów za nim jechał Wilmowski z Nataszą i Zbyszkiem, a w pewnej odległości za nimi jako tylna straż podążali bosman i Tomek. Olbrzymie doświadczenie Smugi i opanowanie w niebezpieczeństwie uwidaczniały się obecnie niemal na każdym kroku. W rozległym bezdrożnym kraju instynktownie obierał właściwy kierunek. ||||||правильний| Wiódł karawanę skalistymi wąwozami, by kopyta końskie jak najmniej pozostawiały śladów, nakazywał wszystkim ustawiczną czujność.

Minęły dwa dni. Już spory szmat drogi dzielił ich od Ałdanu. Dotąd Smuga prowadził karawanę w kierunku wschodnim. Według jego rachuby ewentualny pościg powinien był udać się utartym szlakiem na południe. W ten sposób podążali w odwrotne strony i odległość pomiędzy nimi a pogonią wciąż się powiększała. Dopiero drugiego dnia, gdy słońce stanęło w zenicie, Smuga zaczął zbaczać ku południowemu zachodowi. Jeśli ścigający jechali traktem, to dzięki jego manewrowi karawana znajdowała się obecnie na ich tyłach. Zwolnili więc tempo jazdy i pozwalali koniom na częstsze wypoczynki. Przecież należało zachować siły wierzchowców na najgorsze chwile.

Późnym popołudniem zagłębiali się w głuchy las. Pod lekkim podmuchem wiatru złote brzózki obficie sypały przejrzystymi listkami. Krzewy głogów i dzikie czarne porzeczki poczerwieniały od nocnych chłodów. Był to nieomylny znak, że jesień już nadchodzi wielkimi krokami.

Smuga jak zwykle jechał na przedzie, rozglądając się po tajdze. Nagle pochylił się do przodu, wytężył wzrok. Po chwili upewnił się – pod drzewem siedział pochylony, samotny człowiek. Smuga ostrzegawczo uniósł dłoń, wstrzymał wierzchowca. Niemymi rozkazami polecił towarzyszom otoczyć obcego człowieka. Wkrótce cała grupa przystanęła pod drzewem.

– Do stu beczek zjełczałego tranu, toż to nieboszczyk! – zawołał bosman.

– Do licha, nie mylisz się, bosmanie – potwierdził Smuga. – Ptaki wydziobały mu oczy…

– To pewno Tunguz – wtrącił Wilmowski. – Oni w ten sposób chowają umarłych.

Wysuszony trup siedział oparty o drzewo i czarnymi oczodołami spoglądał na wschód. Na jego kolanach leżały łuk oraz siekierka o złamanym trzonku. Nieopodal stały nieco przysypane ziemią sanie, a obok nich walały się kości reniferów i uprząż.

Wilmowski wyjaśnił, iż Tunguzi pozostawiają przy zmarłych przedmioty, które służyły im do osobistego użytku, lecz łamią noże oraz trzonki siekier, aby nieboszczyk nie mógł szkodzić żywym ludziom. Zbyszek, świadom niektórych zwyczajów krajowców, dodał, że Jakuci dawniej chowali zmarłych na drzewach, na specjalnych platformach zwanych arakas[143]. Teraz grzebali w ten sposób jeszcze tylko szamanów.

[143] Jakuci nie lękali się naturalnej śmierci. Dawniej panował wśród nich zwyczaj, że starzy lub chorujący rodzice zwracali się z prośbą do najbardziej ulubionego syna, aby zabił ich własną ręką. Syn miał obowiązek wyprawić pożegnalną ucztę, ugaszczał proszącego o śmierć przez trzy dni, potem szedł z nim do lasu i zakopywał żywcem w dole razem z jego osobistymi sprzętami.