CMENTARZ
– Co ty tu robisz?
– Mogłabym spytać o to samo.
– To był mój kolega…
– Mój też.
Przez chwilę stały w milczeniu i patrzyły na siebie. Nigdy na ten temat nie rozmawiały, a nagle… spotkały się na cmentarzu.
* * *
– Poproszę zestaw z kurczaczkami… – Stojący przed nią chłopak tak bardzo przypominał Wojtka, że Małgosia aż wzdrygnęła się na jego widok.
Zaraz jednak przypomniała sobie, że Wojtek, gdyby żył, byłby starszy. A ten chłopak mógł mieć najwyżej szesnaście lat. Chyba dostrzegł na jej twarzy jakiś grymas, bo spytał:
– Czy wszystko w porządku?
– Tak – odparła i uśmiechnęła się do nastolatka, wydając mu kupon z numerem zamówienia.
Tego dnia kolejka była dłuższa niż zwykle. Za tydzień miała być Wielkanoc i ludzie częściej przychodzili do fast foodów. Jak twierdził szef zmiany – tak działo się przed każdymi świętami. Biegali po zakupy i przeważnie nie chciało im się gotować. Dla takich lokali jak McDonald był to gorący okres. Pewnie dlatego do wieczora Małgosia zapomniała i o nastolatku, i o Wojtku. Zresztą czemu miałaby o nim pamiętać? To nie był jej chłopak, a Kamili. Dlatego sama zdumiała się, że nagle jej się przyśnił. Miała wrażenie, że wszedł do jej pokoju i usiadł na skraju łóżka. Wyglądał tak jak kiedyś i mówił: „Powiedz Kamili, że jest dobrze”. Owiał ją jakiś dziwny chłód i miała wrażenie, że w pokoju coś zaświstało. Było to do tego stopnia nieprzyjemne, że obudziła się zlana potem.
Wstała i poszła nalać sobie wody. Zosia spała. Małgosia spojrzała na wiszący w kuchni zegar. Wybiła druga w nocy. Wróciła do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Cały czas myślała, czemu raptem przypomniał jej się Wojtek, a potem przyśnił. Przecież nawet dobrze go nie znała.
Znowu wstała z łóżka i podeszła do okna. Z ostatniego piętra wieżowca przy Lwowskiej rozpościerał się widok na panoramę Lublina. Widziała oświetlony zamek i katedrę. I nagle doznała olśnienia. Lublin. Przecież stąd pochodził Wojtek. Tu leży na cmentarzu. Małgosia nie była na jego pogrzebie. Kamila zresztą też nie, ale Kamila potem pojechała do Lublina na cmentarz. To od niej wiedziała, że to na Lipowej. Bo przecież sama nie odwiedziła jego grobu nigdy. Może Wojtek się tego domaga?
– Znajdę ten grób – mruknęła do siebie Małgosia, patrząc na lubelską starówkę. – Znajdę, choćby nie wiem co.
* * *
– Zosiu, nie wiesz, czy cmentarz przy Lipowej ma internetowy spis pochowanych?
Pytanie Małgosi zaskoczyło współlokatorkę.
Był piątkowy poranek i obydwie zbierały się na zajęcia, starając jak najszybciej zjeść śniadanie.
– Masz kogoś tu na cmentarzu? – zdziwiła się Zosia, dopijając kawę.
Nie przypuszczała, że Małgosia ma jakieś związki z Lublinem. Gdy już poznała historię rodzinną Małgosi, uznała, że wybrała to miasto dlatego, że nic jej z nim nie łączyło.
– Tylko chłopaka dawnej przyjaciółki. Po prostu wczoraj widziałam kogoś bardzo do niego podobnego, a dziś w nocy przyśnił mi się. I pomyślałam, że…
– Że można pójść zapalić mu świeczkę?
– No właśnie.
– W internecie cmentarz ma tylko spis nagrobków sławnych ludzi, ale podejrzewam, że jak pójdziesz do zarządu, to ci podadzą dane grobu.
– Tu leżą jacyś sławni ludzie? – spytała Małgosia i od razu pożałowała pytania, bo Zosia spojrzała na nią z wyrzutem. – Przepraszam, powinnam raczej spytać, jacy sławni ludzie tu leżą.
– Cała masa – odparła Zosia tonem, z którego wynikało, że przyjęła przeprosiny w imieniu wszystkich mieszkańców Lublina. – Chociażby brat Bolesława Prusa, czyli Leon Albert Głowacki, a poza tym ksiądz Piotr Ściegienny, Hieronim Łopaciński i Klemens Junosza Szaniawski.
– Ściegiennego to kojarzę z historii, ale Łopaciński? Szaniawski?
– Opowiem ci po drodze – odparła Zosia.
Do rozpoczęcia zajęć miały jeszcze pół godziny, gdy nadjechała dziesiątka. Autobus o tej porze był zatłoczony. Stały przy oknie i jadąc, patrzyły na panoramę miasta.
– No to co z tymi sławnymi ludźmi? – spytała Małgosia. – Miałaś opowiedzieć po drodze.
– Szaniawski to pisarz, a Hieronim Łopaciński to historyk Lublina, językoznawca i etnograf. Ma swoją ulicę koło KUL-u. Interesował się tutejszą gwarą.
– À propos gwary. Tu wszyscy na kapcie mówią „ciapy”.
– No to co?
– No nic. Tylko u nas ciapa to ciamajda, oferma, pierdoła, a tu kapeć.
– Widzi pani, a tu kapeć to zużyty but – odezwał się niespodziewanie jakiś pasażer i dodał: – My tu mamy swój język. Jemy kluski, a nie makaron, a jako prawdziwe lubelaki jeździmy trajtkami, a nie trolejbusami. Do widzenia – zakończył i wysiadł z autobusu.
Małgosia zachichotała. Bardzo ją ta sytuacja rozbawiła. Jej wesołość udzieliła się Zosi, która też zaczęła się śmiać, i tak obie chichocząc, dojechały na uczelnię. Do rozmowy o sławnych ludziach, a także o cmentarzu, już nie wróciły.
* * *
Popołudniowy dyżur w McDonaldzie sprawił, że Małgosi znów przypomniał się Wojtek. Po prostu ten nastolatek podobny do niego znów przyszedł po jakiś zestaw z frytkami i to od razu, gdy Małgosia objęła dyżur przy kasie. Jak tylko odszedł, zajrzała dyskretnie do internetu w komórce. Znalazła stronę cmentarza i informacje, że w piątki kancelaria jest czynna do pół do trzeciej.
„Czyli za moment kończą pracę” – pomyślała, patrząc na zegarek.
Szybko zadzwoniła. Jakaś kobieta kazała jej zadać pytanie przez formularz na stronie i podać swoje dane. Udało jej się to zrobić dopiero wieczorem. Dlatego odpowiedź zawierająca numer grobu przyszła dopiero w poniedziałek, kiedy Małgosia zapomniała już o Wojtku.
* * *
To miała być jej pierwsza Wielkanoc bez rodziców i w obcym miejscu. Boże Narodzenie jakoś przeżyła. Zosia zabrała ją do ciotki, gdzie było na tyle dużo ludzi, że nikt o nic nie pytał. Jednak teraz Małgosia nie chciała jechać z Zosią, która wyjechała do rodziny do Łęcznej. Małgosia pomyślała, że chętnie sama pójdzie ze święconką i sama zje wielkanocne śniadanie. Przemyśli sobie różne sprawy. Choćby tę, czy zmieniać nazwisko, czy nie. A jeśli już, to na jakie.
W Wielki Piątek zrobiła skromne zakupy. Poszła na pobliskie targowisko przy Ruskiej. Nie chciała jeść tego co zazwyczaj, czyli spaghetti bądź kotletów mielonych lub sznycli z indyka. Wymyśliła bardziej wykwintną pieczeń wołową. Poza tym miała wielką ochotę na sałatkę majonezową, ale taką, jaką kiedyś robiła mama, czyli z porem. Te gotowe sprzedawane w sklepach zawsze wydawały jej się mdłe. Z zakupami uporała się w miarę szybko, ale wracając do domu, znów natknęła się na nastolatka podobnego do Wojtka.
„Może to znak” – pomyślała i podjęła decyzję, że pójdzie na cmentarz w sobotę po przyniesieniu święconki. Nawet przepisała z maila z kancelarii na małą karteczkę namiary na Wojtkowy grób i położyła ją tuż koło koszyczka, by nie zapomnieć.
Los jednak zdecydował inaczej. Wielka Sobota i Niedziela były tak deszczowe, że z niechęcią poszła święcić jajka w lubelskiej katedrze, a w niedzielę tak strasznie lało, że dosłownie zmusiła się, by pójść na mszę. Nie poszła tam zresztą z jakiejś szczególnej potrzeby duchowej, ale tak… jak do muzeum, by zobaczyć, jak wygląda Wielkanoc w mieście, które wybrała sobie jako miejsce do życia.
Do domu wróciła z kompletnie przemoczonymi nogami. Była zła na siebie, że nie wzięła kaloszy, bo gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, kichnęła przeraźliwie. Połknęła aspirynę i wieczór spędziła w łóżku, czytając i przerywając czytanie na rozmyślania, czy zmieniać nazwisko, czy nie. Ale nie podjęła decyzji.
Lany poniedziałek zaskoczył ją piękną pogodą. Jakby poprzednie dwa ulewne dni w ogóle nie istniały, ten ostatni dzień świąt okazał się słoneczny. A i aspiryna pomogła, bo Małgosia już nie kichała. Leżąca na stole w dużym pokoju kartka kłuła teraz w oczy adresem grobu Wojtka. To dlatego tuż po śniadaniu z notatką w kieszeni popędziła na cmentarz przy Lipowej. Kiosk ze zniczami i kwiatami był czynny. Chciała kupić jeden znicz, ale po namyśle kupiła pięć. Pomyślała, że może trafi na grób kogoś jej znanego. Zastanawiała się, czy kupić jakiś kwiatek, ale było jej głupio. W końcu to nie był jej chłopak. Odeszła więc od kiosku bez kwiatka. Jednak po chwili wróciła i poprosiła o jeden goździk.
– Biały – powiedziała, a ponieważ zdawało jej się, że kwiaciarka podniosła brwi w zdumieniu, więc wyjaśniła: – To dla kogoś młodego.
– Oczywiście. Rozumiem – odparła kwiaciarka i podała jeden goździk na bardzo długiej łodyżce.
Po chwili Małgosia z kartką w ręku stanęła przed tablicą z planem cmentarza. Do grobu Wojtka dotarła po kwadransie błądzenia. Już z daleka wydało jej się, że widzi tam znajomą sylwetkę, ale uznała, że to przywidzenie. Jednak nie było to przywidzenie. Znajoma wysoka dziewczyna stała nad grobem. Nad grobem, na którym leżała biała kalia i gdzie widniał napis: „Wojciech Szymański żył lat 18. Zginął śmiercią tragiczną”.
– Zosia?
Dziewczyna odwróciła się.
– Co ty tu robisz?
– Mogłabym spytać o to samo.
– Dziś miałam wrócić. A poza tym… to był mój kolega… − odpowiedziała sublokatorka Małgosi.
– Mój też.
– On??? Szymek??? To o nim mówiłaś??? – W głosie Zosi brzmiało niedowierzanie.
– Wojtek… – odparła Małgosia.
Dopiero potem, gdy wracały razem do domu, odwiedzając po drodze groby, między innymi Łopacińskiego i Skargi, Zosia opowiedziała, że w ich klasie w podstawówce było dwóch Wojtków, więc jednego nazwali Szymkiem od nazwiska. I tak się ta ksywka przyjęła, że potem wszyscy już prawie zapomnieli, że naprawdę na imię miał Wojtek. Zanim wyprowadził się do Warszawy, mieszkali w tym samym bloku.
* * *
Poniedziałkowy wieczór spędziły, siedząc w dużym pokoju przy stole i przeglądając szkolne zdjęcia Zosi, która sporo opowiadała o Wojtku.
– Często myślę, że gdyby nie wyprowadził się do Warszawy, toby żył.
– To możliwe – powiedziała Małgosia, kiwając głową.
– Czy ta twoja przyjaciółka Kamila naprawdę go kochała?
– Nie wiem – odparła Małgosia z rozbrajającą szczerością, a widząc zdumioną minę Zosi, wyjaśniła: – Wydaje mi się, że każdy z nas inaczej rozumie miłość. Ty możesz rozumieć ją inaczej niż ja, ja inaczej niż Kamila, a ona inaczej niż Wojtek…
– Opowiesz mi, jak ona rozumiała miłość?
– Może kiedyś… – odparła Małgosia i zamyśliła się. Przez chwilę obie milczały. Pierwsza odezwała się Małgosia. – Wiesz… myślę, że to nie jest przypadek, że spotkałyśmy się, że zamieszkałyśmy razem. Że ten Wojtek…
– Po tym zdarzeniu to ja chyba w ogóle nie wierzę w przypadki – przerwała jej Zosia.
– A myślisz, że nasze poznanie nie jest przypadkiem?
– Nie – zaprzeczyła stanowczo Zosia i dodała niezwykle poważnie: – Los nas zetknął, żeby żadna z nas nie czuła się samotna.
– Przecież pojechałaś na święta do rodziny… nie jesteś samotna…
– To dalsza rodzina. Pojechałam do nich, bo ich lubię i szanuję. Nie chciałam im robić przykrości. Ale na co dzień czuję się bardzo samotna. Jestem samotna. Myślę, że ty też. I że los…
– To nie los, to Wojtek – przerwała jej Małgosia.
– A może Bóg?
– Może… – odparła Małgosia i obie zamyśliły się między innymi nad tym, że ostatnie tygodnie bardzo zbliżyły je do siebie.