Troje przyjaciół
Tomek gnał przez step nieświadom, że tego dnia po raz drugi jego życie wisiało na włosku. Nie przyszło mu nawet do głowy, że Indianin mógł posłać za nim zdradziecką kulę. Teraz, w drodze na ranczo, rozmyślał nad tym, jak uniknąć spotkania z szeryfem Allanem. Najlepiej byłoby wsunąć się do swego pokoju niepostrzeżenie, lecz to zdawało mu się trudne do wykonania. Murzyńska służba, pani Allan i Sally stale kręcili się po całym domu. Gdyby ktokolwiek z nich spotkał go w takim stanie, nie obyłoby się bez pytań. Tego zaś Tomek pragnął uniknąć za wszelką cenę.
Jedynym człowiekiem, na którego dyskrecję mógł bezwzględnie liczyć, był bosman Nowicki. Dlatego też postanowił podkraść się w pobliże domu, a potem w jakiś niezwracający uwagi sposób wywabić przyjaciela. Z takim zamiarem zbliżył się do rancza od strony zagród dla bydła i koni. Rozejrzał się wokoło. Nikogo nie było w pobliżu. Szybko wprowadził wierzchowca do zagrody, rozkulbaczył go i położył siodło oraz uzdę na drewnianych poprzeczkach ogrodzenia. Zamknął za sobą bramę i zaszył się w zaroślach okalających zabudowania.
Szpalery krzewów kończyły się mniej więcej dwadzieścia metrów przed obszerną otwartą werandą domu mieszkalnego. Tomek ukrył się w nich, bystro obserwując przedpole. Nie upłynął kwadrans, gdy na werandzie pojawiła się Murzynka Betty z tacą pełną naczyń i białym obrusem pod pachą. Nakryła okrągły stolik, ustawiła na nim naczynia, po czym zniknęła w głębi domu.
Tomek, widząc te przygotowania, zaniepokoił się nie na żarty. Czyżby to już była pora drugiego śniadania? Zaczął się zastanawiać, która może być godzina. Na wycieczkę wybrał się zaraz po wschodzie słońca. Wyruszył więc około czwartej rano. Jazda do granicy meksykańskiej zajęła nie więcej niż godzinę, a wejście na górę i tropienie Indianina również z godzinę. Walka trwała zapewne kilkanaście minut. Zejście po stromym stoku z nieprzytomnym Czerwonym Orłem pochłonęło jakieś pół godziny, a może nawet więcej. Wchodzenie pod górę, odszukanie rewolweru, potem strzelby i rozmowa około trzech godzin, a powrót na ranczo godzinę. Jak wynikało z obliczenia, od chwili opuszczenia rancza minęło prawie sześć godzin. Była chyba dziesiąta lub jedenasta, czyli pora drugiego śniadania.
Zaledwie Tomek zdążył dojść do tego wniosku, na werandzie ukazała się czarnowłosa Sally z matką, w towarzystwie nieodłącznego bosmana; za nimi wbiegł Dingo. Zasiedli do stołu. Pies warował przy krześle dziewczynki. Zaraz też wkroczyła Betty z tacą zastawioną potrawami.
Tomek zmarkotniał. Zamknął oczy, aby nie widzieć, jak jego przyjaciele zabierają się do śniadania. Dzięki niezwykłej przygodzie zapomniał o jedzeniu, teraz jednak żołądek gwałtownie zaczął się domagać swoich praw. Do uszu Tomka dolatywały brzęk naczyń oraz wesołe głosy pani Allan i bosmana, nakłaniającego Sally do nałożenia większych porcji. Tomek wepchnął palce w uszy, aby tego nie słyszeć, lecz zaraz przypomniał sobie, że przy każdej okazji należy hartować wolę, natychmiast zatem otworzył oczy. Zaczął obserwować posilających się towarzyszy. Niebawem stwierdził, że wiele by stracił, gdyby jak struś chował głowę w piasek. Otóż Sally, nakłaniana przez matkę i bosmana do jedzenia, zaniechała nagle oporu. Z zapałem nawet zaczęła zgarniać na swój talerz potężne porcje, a pani Allan i dobroduszny bosman głośno zachwycali się jej wspaniałym apetytem.
– To skutek ostrego stepowego powietrza, łaskawa pani – mówił tubalnym głosem marynarz. – Nawet na mnie działa ono jak najlepszy na świecie rum jamajka. Jeżeli tak dalej pójdzie, to wkrótce się nie zmieszczę w luk okrętowy. Czuję, że będę musiał się wypuszczać na konne wycieczki z Tomkiem, żeby trochę stracić na wadze.
– Co też pan mówi, panie bosmanie! – oponowała pani Allan. – Jest pan wprawdzie okazałym mężczyzną, ale pod pana skórą nie widać ani grama tłuszczu. Poza tym, cóż byśmy tu robiły bez pana miłego towarzystwa? Mój szwagier stale jest zajęty swoimi sprawami. Tomek natomiast ugania się całymi dniami po stepie, a tylko pan jeden opiekuje się nami naprawdę.
– Wielka to dla mnie przyjemność, może mi szanowna pani wierzyć – wylewnie odparł bosman. – Przypadła mi do serca mała Sally. Nasz Tomek również nie mógł o niej zapomnieć. Pisał listy z podróży, wysyłał fotografie, a jak tylko upolowaliśmy w Kenii wspaniałego lwa, to zaraz przeznaczył skórę na prezent dla niej.
– Panie bosmanie, mój drogi panie bosmanie, proszę mi poważnie powiedzieć, czy Tomek naprawdę zawsze o mnie myślał? – spytała Sally, jednocześnie nieznacznie podając kawał szynki psu leżącemu przy jej krześle.
– Zapewniam cię, że tak było. A żebyś widziała, jaki był zły, gdy w żartach nazywałem cię „miłą turkaweczką”.
– Nic mi o tym nie pisał, bo on jest prawdziwym dżentelmenem. Wszystkie moje koleżanki pękały z zazdrości, kiedy czytałam im jego piękne listy. Żadna nie mogła się przecież poszczycić taką znajomością!
– O, tak! – przytaknął bosman, rozsiadając się wygodniej. – Nasz Tomek potrafi pisać piękne listy, nic dziwnego, bo jego szanowny tatuś zawsze mówi o wszystkim, jakby czytał z książki. Wprawdzie Tomek radził się mnie czasem, jak by to ładnie list do ciebie ułożyć, ale u niego niezbyt głęboko trzeba szukać rozumu. Zuch chłopak!
W tej chwili Tomek poruszył się niespokojnie.
„A to ci zdrajca z tego bosmana” – mruknął pod nosem. Śmiał się szczerze, widząc, jak sprytna Sally zręcznie pozbywa się coraz to nowej porcji jedzenia na rzecz Dinga.
Tymczasem pani Allan nie domyślała się prawdy. Zdziwiła się niezmiernie, widząc tak szybko opróżniony talerz córki.
– Kochanie, czy nie jesz za szybko? – zawołała. – Naprawdę apetyt bardzo ci się poprawił, lecz nie powinnaś tak przeładowywać żołądka.
– Jestem wciąż głodna – obłudnie powiedziała Sally.
– Lepiej pobiegnij do ogrodu i zerwij trochę owoców – poradziła matka.
Sally jakby tylko na to czekała. Podniosła się z krzesła, podziękowała i razem z Dingiem opuściła werandę.
Tomek nie chciał niczego uronić z zabawnej sceny rozgrywającej się podczas śniadania; aby lepiej widzieć, wysunął głowę zza krzewu. Teraz, gdy dziewczynka zbiegła z psem z werandy, gwałtownie cofnął się w głąb szpaleru. Niechcący potrząsnął gałęziami.
Szelest nie uszedł uwagi Dinga. Zaledwie zwęszył swego pana, kilkoma wielkimi susami dobiegł doń, machając ogonem.
Tomek omal nie runął na ziemię, gdy wielki pies usiłował polizać go ozorem po twarzy. Przytrzymał swego ulubieńca za kark i gestem nakazał spokój. Wierny, posłuszny Dingo dobrze znał każdy ruch Tomka, uspokoił się natychmiast. Tylko jego wilgotny nos drgał, łowiąc nieznaną woń bijącą od chłopca.
„Poczuł zapach Indianina” – pomyślał Tomek.
Krok za krokiem cofał się w rosnące opodal krzewy. Dingo szedł za nim. Tomek nie mógł nawet marzyć o pozbyciu się psa bez zwrócenia uwagi dziewczynki.
Zagłębiał się więc pospiesznie w zarośla, aby znaleźć się jak najdalej od werandy, w chwili gdy Sally ruszy za Dingiem. Nie omylił się w rachubach. Sally przecież widziała psa znikającego w krzewach. Zawołała nań, a kiedy długo nie powracał, zaczęła go szukać.
– Dingo, Dingo! Gdzie się podziałeś, ty nicponiu? Chodź tu zaraz!
Dingo jednak nie wracał, chociaż strzygł uszami, słysząc nawoływania. Sally, trochę rozgniewana nieposłuszeństwem psa, wbiegła w głąb ogrodu. Po kilkunastu krokach stanęła zdumiona. Ujrzała Tomka. Jego wygląd przeraził ją ogromnie. Naga pierś chłopca, twarz i ręce pokryte były zakrzepłą krwią. Zwichrzona czupryna, poszarpane sombrero zwisające na rzemieniu na plecach, a także porozrywane skórzane spodnie wskazywały niedwuznacznie, że przeżył jakąś niecodzienną przygodę.
W innym wypadku Tomek byłby niezmiernie rad z wrażenia, jakie jego widok wywarł na Sally, tym razem jednak uśmiechnął się tylko, na migi nakazując milczenie. Sally była córką australijskiego pioniera i widziała niejedno, toteż szybko opanowała zdumienie. Posłusznie udała się za towarzyszem.
Gdy znaleźli się w odpowiedniej odległości od werandy, Tomek przystanął i rzekł:
– Mądra z ciebie sroka, Sally. Dobrze wiesz, kiedy i jak należy się zachować. Czy mogę liczyć na twoją dyskrecję?
– Czy musisz mnie o to pytać? – oburzyła się dziewczynka.
– Wiesz, że dla ciebie zrobię wszystko. Tommy, wyglądasz jakbyś kogoś zamordował! Możesz bez obawy wyznać mi prawdę. Będę milczała jak grób. Jeżeli jednak grozi ci śledztwo, to mogę powiedzieć, że przez cały czas bawiliśmy się razem w ogrodzie.
Tomek zachichotał na ten niecodzienny pomysł Sally.
– Skąd ci przyszło do głowy, że popełniłem morderstwo? – zapytał.
– Przecież jesteś cały pokrwawiony, zgubiłeś koszulę, podarłeś spodnie i kapelusz. Oho, ja się znam na rzeczy! – odparła.
– Pleciesz głupstwa, jak to przed chwilą robił bosman Nowicki – powiedział Tomek.
– Widzę, że nas podsłuchiwałeś! To nieładnie – oburzyła się dziewczynka.
– Stało się to zupełnie przypadkiem – uspokoił ją Tomek. – Nie mogłem przecież w takim stanie pokazać się twojej matce. A poza tym nie chciałem, aby szeryf Allan mnie widział.
– Och! O to możesz być zupełnie spokojny. Stryj wyjechał konno wczesnym rankiem i nie wrócił jeszcze do tej pory. Jesteśmy sami w domu. Stryj na pewno cię nie zobaczy.
– To… bardzo dobrze. Przyrzekłaś już, że będziesz milczała jak grób. Czy chcesz teraz coś dla mnie zrobić?
– Zaraz ci odpowiem, Tommy, ale przedtem wyjaśnij mi, czy bosman Nowicki tylko tak naumyślnie mówił, że ty nie mogłeś o mnie zapomnieć i stale pisałeś do mnie listy?
Tomek zaczerwienił się, przyparty jednak do muru musiał odpowiedzieć. Zapytał więc:
– Czy często otrzymywałaś ode mnie listy?
– Często, nawet bardzo często – przyznała.
– No, więc widzisz, że bosman powiedział prawdę.
– No tak, ale nie wiem, czy stale o mnie myślałeś.
– A czy mógłbym nie myśleć, pisząc do ciebie listy?
– To prawda! Jaka ja jestem niemądra!
– Nigdy bym nie powiedział, że jesteś niemądra – żywo zaprzeczył Tomek.
Sally spojrzała nań z niedowierzaniem.
– Powiedz mi teraz, co mam zrobić? – zagadnęła.
– Postaraj się dyskretnie wywołać tutaj bosmana Nowickiego.
– Tylko tyle?
– Niestety, w tym wypadku to wszystko, co kobieta może uczynić.
Sally pokraśniała z zadowolenia, że Tomek nazwał ją kobietą.
– Dobrze, Tommy, postaram się przyprowadzić pana bosmana, ale naprawdę nie wiem, co mam mu powiedzieć. Mama i pan bosman w najlepsze rozmawiają na werandzie.
– Po prostu poproś go, żeby ci pomógł odszukać Dinga. Ja tymczasem przytrzymam tutaj psa aż do waszego przybycia – doradził Tomek.
– Niezły pomysł, pan bosman na pewno mi nie odmówi. Poczekaj chwilę – odparła Sally i pobiegła w kierunku domu.
Niebawem Tomek usłyszał głosy zbliżających się przyjaciół.
– Skaranie boskie z tobą, dziewczyno – utyskiwał bosman. – Nie dasz nawet człowiekowi po jedzeniu odpocząć. To drzewo jest za wysokie i trzeba cię podsadzić, to ciekawa jesteś, co znajduje się w środku kaktusa, a jak nie możesz już czego innego wykombinować, to znów Dingo ci zginął w krzakach. A wszystko dlatego, żeby tylko włóczyć mnie po tych wertepach.
– Ho, ho, teraz pan narzeka, a przed chwilą zastanawiał się pan, czy dla zdrowia nie warto by się wybierać z Tommym na konne wycieczki – odparła Sally.
– Taki on dobry jak i ty. Wytrząsałby tylko moje brzuszysko na szkapie. Ciekaw jednak jestem, dokąd znów powlokło się dzisiaj to chłopaczysko.
– Jeżeli pan będzie cierpliwy, to na pewno wkrótce zaspokoi pan swoją ciekawość – zachichotała Sally.
– Nie ma co, dobrana z was para gagatków!
– Czy pan tak naprawdę myśli? – ucieszyła się Sally.
Nie otrzymała jednak odpowiedzi, gdyż w tej chwili bosman zatrzymał się i zawołał:
– Coś ty znów zmalował, brachu? Co się stało, u licha?
– Nic specjalnego, panie bosmanie – z humorem odparł Tomek, mrugając nieznacznie do przyjaciela. – Przez pomyłkę wskoczyłem w beczkę pełną kotów, które mnie trochę podrapały.
– Koty te również zjadły ci koszulę, podarły spodnie i sombrero – żartowała Sally. – Panie bosmanie, tęsknił pan już za Tommym, więc przyprowadziłam pana do niego.
– No, no, pędraki! Powiedziałem przed chwilą, że dobrana z was para – mruknął bosman, bacznie przyglądając się chłopcu. – Skoro zrobiłaś swoje, to biegnij teraz z Dingiem do sadu po owoce, a my na pewno wkrótce przyjdziemy do ciebie.
– Będę na was czekać – odpowiedziała Sally. – Dingo, chodź ze mną!
Dziewczynka zniknęła w krzakach. Przez dłuższą chwilę bosman surowym wzrokiem przyglądał się Tomkowi. Potem przybliżył się do niego. Nie mówiąc ani słowa, odebrał mu rewolwer. Wprawnym ruchem sprawdził, że w bębenku tkwiły puste łuski po wystrzelonych nabojach. W milczeniu rozładował broń, schował wystrzelone łuski do kieszeni, przeczyścił lufę wyciorem, wyjął z pasa chłopca pięć kul, nabił nimi rewolwer i wepchnął go do kabury.
– Jak długo mam cię uczyć, smyku, że broń natychmiast po wystrzeleniu ma być na nowo naładowana? – zapytał surowo.
Tomek się zmieszał. W myśl niepisanego prawa łowców zwierząt podobne niedopatrzenie było traktowane jak największe wykroczenie. Cóż by się bowiem stało podczas niebezpiecznej wyprawy z łowcą, gdyby nie pamiętał o konieczności trzymania broni w pogotowiu? Odparł więc ze skruchą:
– Zapomniałem, ale to wszystko z powodu nadzwyczajnych okoliczności… Widzi pan…
– Mamy czas na wyjaśnienia – przerwał bosman. – Czy może depcze ci ktoś po piętach? Może kogoś postrzeliłeś?
Tomek poznał już podczas licznych przygód niektóre słabostki bosmana. Olbrzymi marynarz lubił pochlebstwa, chcąc więc załagodzić jego gniew, odparł pospiesznie:
– Dzięki pana niezawodnym chwytom dałem sobie radę bez użycia broni. Później dopiero strzelałem w górę, żeby zwrócić czyjąś uwagę.
– Ha, jeżeli tak się sprawy przedstawiają, to dobra nasza – rozchmurzył się bosman. – Później opowiesz mi wszystko dokładnie. Najpierw trzeba cię jakoś przemycić do domu. Wyglądasz, jakbyś się bawił w chowanego z tygrysem.
– Bo też ciężką miałem przeprawę – przyznał chłopiec. – Musi mi pan przynieść koszulę i spodnie.
– Poczekaj tu na mnie, wrócę migiem – mruknął bosman.
Nim minęło pół godziny, Tomek dzięki pomocy przyjaciela znalazł się niezauważony przez nikogo w pokoju, który zajmował razem z bosmanem. Marynarz, chociaż paliła go ciekawość, nie prosił o wyjaśnienia, dopóki Tomek umyty, pooblepiany plastrami na zadrapaniach i już w świeżym ubraniu nie zasiadł do obfitego posiłku. Teraz dopiero bosman rzekł:
– No, najwyższy czas, kochany brachu, żebyś powiedział, co ci się przytrafiło.
Tomek szczegółowo informował bosmana o przebiegu porannych wydarzeń. Kiedy zakończył, marynarz pomyślał chwilę, po czym rzekł:
– Nie ulega wątpliwości, że twój Indianiec czatował na tego jeźdźca, o którym wspomniałeś. Ważne to musiało być spotkanie, skoro chciał cię ukatrupić tylko za to, że zjawiłeś się tam nieproszony. Ponieważ nie chciał, aby szeryf się o wszystkim dowiedział, jasne jak słońce, że to jakaś ciemna sprawka.
– Jestem tego samego zdania, bosmanie – wtrącił Tomek.
– Hm, ciekawe, dokąd to szeryf Allan wyjechał o świcie…
– W ostatnich dniach często przebywa poza domem – wtrącił Tomek, dobierając się do dzbana z kawą.
– To prawda, ale dzisiaj przyjechało po niego dziesięciu indiańskich policjantów.
– Nic o tym nie wiedziałem. Panie bosmanie, czyżby pan wiązał ten fakt z przybyciem z Meksyku tajemniczego jeźdźca?
– Może tak, a może nie! W każdym razie dowiemy się czegoś ciekawego po powrocie szeryfa.