×

Nous utilisons des cookies pour rendre LingQ meilleur. En visitant le site vous acceptez nos Politique des cookies.

image

Tajemnicza wyprawa Tomka - Alfred Szklarski, Śnieżna pantera (2)

Śnieżna pantera (2)

Stary Chińczyk tego dnia odmłodniał co najmniej o kilka lat. Szedł raźnym krokiem. Z dumą zerkał na syna niosącego nowy karabin. Nikt w najbliższej okolicy nie posiadał tak wspaniałej broni! Obecnie razem będą mogli chodzić na polowanie. Gdy uskładają dość pieniędzy na kupno kawałka ziemi, przeniosą się w pobliże większego miasta, gdzie zapomną o strachu przed chunchuzami. Starzec już nie łaknął zemsty. Z czasem przecież pojął, że śmierć kilku nieznanych bandytów nie może przywrócić życia jego rodzinie! Teraz pragnął tylko ocalić jedynego syna i umrzeć spokojnie, otoczony wnukami. Toteż wdzięczność dla tych obcych ludzi, którzy tak szczodrze go obdarowali, wypełniała jego serce. Chciał im to jakoś okazać, więc jak za dawnych lat odważnie prowadził łowców do legowiska pantery śnieżnej.

Wkrótce złowił uchem tak dobrze mu znany szum potoku. Ścieżka wydeptana przez antylopy znajdowała się nieco z boku, ale starzec umyślnie ją omijał, aby nie płoszyć zwierzyny. Gdyby antylopy zmieniły miejsce wodopoju, irbis również by za nimi powędrował.

Okrężną drogą podkradali się nad potok. Chińczyk przykucnął w chaszczach. Ostrożnie rozchylił gałęzie.

– To tutaj – szepnął. – Spójrzcie, dostojni panowie, na ten rozwidlony pień, którego konar zwisa nad wodopojem! Pantera zazwyczaj czatuje na nim o świcie…

– Ejże, człowieku, przecież nawet najgłupsze bydlę natychmiast ją wypatrzy i czym prędzej da drapaka! – powątpiewał bosman.

– Mylisz się, szlachetny panie – zaprzeczył Chińczyk. – Nawet w dzień trudno ją spostrzec! Wyciąga się wzdłuż na gałęzi, łeb opiera na przednich łapach i czatuje nieruchoma.

– Pantery są bardzo przebiegłe – potwierdził Smuga. – Poczekajcie tu na mnie. Rozejrzę się po okolicy i obmyślę plan zasadzki.

– Dobra nasza, poniuchaj pan trochę, bo musimy tu trafić w nocy – powiedział bosman, po czym wygodnie rozparł się na ziemi pod drzewem.

Tomek usiadł obok niego. Korzystając z okazji, że Chińczycy z Udadżalaką zaszyli się w krzewy malin, zagadnął:

– Czy zauważył pan, że Smuga wcale się nie zmartwił wieścią o chunchuzach?

– Ba, nawet był z niej zadowolony – potwierdził marynarz. – Gdy taki cwaniak zabiera się do rzeczy, to chunchuzi mądrzej by zrobili, nie włażąc mu w drogę!

– Hm, gdyby bandyci zechcieli nas ścigać w kierunku Nerczyńska…

– Coś mi się wydaje, że jesteś blisko prawdy – potaknął bosman. – Smuga gotów to tak urządzić…

– A to byłaby heca!

– Jak amen w pacierzu rozerwalibyśmy się trochę – dodał bosman. – Na szczęście twój szanowny tatuś został w obozie!

Bosman zatarł ręce na samą myśl o spotkaniu z chunchuzami. Dawniej w różnych portach chętnie wdawał się w awantury, jednak od czasu, gdy Wilmowski zwerbował go do wspólnych wypraw łowieckich, nie mógł zbyt często folgować swym upodobaniom. Tomek zauważył to wymowne zatarcie rąk przez przyjaciela. Zaraz też, pomny przestróg ojca, rzekł:

– A co zrobimy, jeśli chunchuzi za mocno przyprą nas do muru?

– Pytasz, co zrobimy? Ano, będziemy celnie mierzyli! – odparł bosman.

– To straszne przelewać krew ludzką!

– Ejże, koleżko, coś mi się wydaje, że masz ochotę wystawić Sally do wiatru!

– Co ma piernik do wiatraka! Po jakie licho zaraz miesza pan Sally do rozmowy o bójkach? – Bo gadasz niczym mnich. Nie zamyślasz chyba wstąpić do zakonu?! Zrobiłbyś naszej sikorce paskudny kawał! Gdy jakiś drań skacze ci do oczu, zapomnij, brachu, o Biblii!

– Ładne nauki pan mi daje – z przekąsem rzekł Tomek.

– Ba, nie wszystko złoto, co się świeci! Raz podbiłem kumplowi oko i matka jego przyszła do mego staruszka ze skargą. Za karę cały wieczór musiałem pisać: „Jeśli cię ktoś uderzy w prawy policzek, nadstaw mu lewy!”.

– I na pewno wyszło to panu na dobre!

– A jakże, mądralo! Nazajutrz ten z podsiniaczonym ślepiem rąbnął mnie w ucho, a gdy faktycznie usłuchałem przykazania, wybił mi boczny ząb. Od staruszka dostałem porządne lanie, że jestem niedorajdą, który pozwala sobie wybijać zdrowe zęby!

Tomek wybuchnął śmiechem. Wkrótce w największej zgodzie gawędzili o różnych przygodach, aż do powrotu Smugi.

Zaraz po obiedzie Smuga zarządził przegląd broni. Uzbrojenie każdego uczestnika wyprawy stanowił pas z dwoma rewolwerami i karabin. Następnie łowcy jeszcze raz przepakowali juki, wóz bowiem oraz część sprzętu zamierzali na jakiś czas ukryć w fanzie.

Oddzielnie odłożyli juki z ubraniem dla zesłańca, śpiwory, namiot i najniezbędniejszy sprzęt obozowy oraz skromny zapas żywności, które były potrzebne w dalszej drodze.

Bosman, zaintrygowany niezmiernie tymi przygotowaniami, na uboczu zagadnął Smugę:

– Wygląda na to, że rychło ruszymy w drogę…

Smuga potwierdził skinieniem głowy, a marynarz dalej indagował:

– Czy spodziewasz się pan chunchuzów?

Smuga znów kiwnął głową.

– A jeśli nie przyjdą? – To sami ich poszukamy… – padła lakoniczna odpowiedź.

Bosman zadowolony zarechotał cicho, po czym szepnął:

– Tak też sobie kombinowałem podczas przeprawy na tę stronę rzeki. Chciałbyś pan, żeby bandziory pognały nas na zachód?

– Albo oni nas, albo my ich – odpowiedział Smuga.

Bosman znów zarechotał basem i zapytał:

– Jak pan myślisz, czy szybko dowiedzą się o nas?

– Jeśli nie zjawią się w ciągu dwóch lub trzech dni, to my przystąpimy do działania. Jednak spodziewam się, że wetkną tutaj swój nos!

– A my, jak amen w pacierzu, utrzemy go im!

Roześmiali się.

– Wilmowski znów rąbnie nam kazanie – zafrasował się bosman. – Szlachetny to mężczyzna, ale taki niepraktyczny…

– Nie mędrkuj, bosmanie! W razie bijatyki ani na chwilę nie spuszczaj Tomka z oka.

– Możesz pan na mnie polegać. Sally urwałaby mi łeb, gdyby jemu stało się coś złego!

Nadszedł wieczór. Łowcy wcześnie ułożyli się do snu, tej jednak nocy na zmianę czuwali.

Po Tomku przyszła kolej na Smugę. Z rewolwerem u pasa wyszedł przed fanzę.

Noc była bardzo widna. Olbrzymi księżyc w pełni zdawał się dotykać ciemnej linii lasu. Smuga sprawdził, czy wszystkie konie przywiązane są do poprzecznej żerdzi przy szopie, a następnie pomyszkował wśród krzewów wokół fanzy. Nie zauważył niczego podejrzanego, więc po jakimś czasie wrócił do izby. Po cichu zbudził towarzyszy.

Wkrótce ubrani i uzbrojeni wyszli przed dom. Smuga przyniósł sieć i arkany.

– W trójkę pójdziemy na zwiady do wodopoju – oznajmił, gdy wszyscy zgromadzili się przed fanzą. – Ty zaś, Udadżalaka, zostaniesz tutaj na straży. Gdybyś zauważył coś niezwykłego, wypal z karabinu. Wodopój niedaleko, przybiegniemy w kilka minut. Bądź ostrożny, chunchuzi mogą się kręcić w pobliżu!

– Rozkaz, proszę pana – służbiście odparł Udadżalaka.

– Słuchaj, brachu, najlepiej usiądź sobie za framugą drzwi i tylko dobrze nadstawiaj ucha – doradził bosman. – Węsząc wokół domu, stanowiłbyś doskonały cel dla kogoś przyczajonego w krzakach.

– Bosman ma rację – powiedział Smuga. – Stamtąd widać konie jak na dłoni, a właśnie przede wszystkim do nich nie wolno dopuścić nikogo obcego. W razie niebezpieczeństwa natychmiast obudź Chińczyków. Rezerwowy karabin dla starego stoi nabity obok kany.

– Według rozkazu, będę czuwał… – odpowiedział Udadżalaka.

Trzej łowcy ostrożnie przedzierali się przez gąszcz pobliskiego lasu, toteż minęło przeszło pół godziny, zanim dotarli do wodopoju. Tomek zadarł do góry głowę. Konar pochylony nad potokiem był prawie niewidoczny na ciemnym tle wyżej rosnących gałęzi.

– Pusto tu i głucho – szeptem zauważył. – Szkoda czasu na bezcelowe tropienie… Możemy wracać do fanzy!

– Nie gadaj głupstw – skarcił go Smuga. – Umyślnie rozgłaszaliśmy o naszej wyprawie na irbisa, więc przynajmniej musimy udawać, że polujemy. Czy już zapomniałeś o Pawłowie?

– Święta racja, on na pewno przeprowadzi śledztwo, gdy my się stąd ulotnimy – dodał bosman. – Dlatego wiele zależy od zeznań obydwu Chińczyków. Dla nich to urządzamy tę całą szopkę z polowaniem!

– Rozumiem, rozumiem, ale jakoś jestem dzisiaj bardzo niespokojny – usprawiedliwiał się Tomek.

– Nie myśl o chunchuzach, może wcale nie przyjdą – pocieszył go marynarz.

– Dość czczej gadaniny! Bosmanie, wejdź na drzewo i umocuj siatkę nad pochyłym konarem – rozkazał Smuga. – Urządź to, tak aby sieć spadła za jednym pociągnięciem sznura.

– Dobra, zaraz zatknę flagę na maszcie! – powiedział bosman. Zarzucił zwój sieci na ramię i zaczął się wspinać na drzewo.

Zniknął na ciemnym konarze, lecz wkrótce rozległ się jego tubalny głos:

– Bycze miejsce na zasadzkę! Włazi się tu jak po schodach…

– Bądź cicho, do licha! – ostrzegł Smuga. – Przepłoszysz zwierzynę!

Było to zupełnie niepotrzebne. Bosman sam zamilkł w pół zdania. Właśnie dopiero teraz, nie dalej jak na wyciągnięcie ręki, spostrzegł bielejące na konarze cielsko pantery. Wpatrywała się w niego błyszczącymi, zmrużonymi ślepiami. Naraz wolno powstała. Bosman na szczęście nie stracił przytomności umysłu; błyskawicznie zasłonił twarz siecią zerwaną z ramienia. Gwałtowne uderzenie cielska pantery omal nie strąciło go z konaru. Z trudem utrzymując równowagę, prawą dłoń wczepił w puszyste futro na karku zwierzęcia, którego pazury i kły szarpały gruby zwój sieci… Bosman próbował zrzucić z siebie rozjuszoną bestię. Nagle uderzyła go tylnymi łapami w nogi. Stracił równowagę, zachwiał się. Po chwili razem z panterą runął w dół.

Nadziemna cicha walka trwała zaledwie chwilę. Toteż Tomek i Smuga przerazili się nie na żarty, gdy bosman nieoczekiwanie gruchnął z drzewa prawie wprost na ich głowy. Tomek upadł, uderzony w twarz puszystym ogonem. Smuga natomiast od razu połapał się w sytuacji. Całym ciężarem ciała przygniótł grzbiet pantery. Bosman stęknął boleśnie. Tomek pośpieszył im na pomoc. Chwycił panterę za skórę na karku tuż przy samym łbie. Niewiele już brakowało, aby gołymi rękami obezwładnili drapieżnika, gdy naraz od strony fanzy rozbrzmiał strzał karabinowy. Po nim zaraz rozpoczęła się bezładna kanonada.

Bosman podkurczył nogi, stęknąwszy z wysiłku, wyprężył się i za jednym zamachem zrzucił z siebie panterę oraz przyjaciół.

Irbis szybko skoczył w krzewy, łowcy zaś natychmiast porwali porzucone na ziemi karabiny i pobiegli ku fanzie.

Learn languages from TV shows, movies, news, articles and more! Try LingQ for FREE

Śnieżna pantera (2) Schneeleopard (2) Snow Leopard (2) Sneeuwluipaard (2) Снежный барс (2)

Stary Chińczyk tego dnia odmłodniał co najmniej o kilka lat. Szedł raźnym krokiem. Z dumą zerkał na syna niosącego nowy karabin. Nikt w najbliższej okolicy nie posiadał tak wspaniałej broni! Obecnie razem będą mogli chodzić na polowanie. Gdy uskładają dość pieniędzy na kupno kawałka ziemi, przeniosą się w pobliże większego miasta, gdzie zapomną o strachu przed chunchuzami. Starzec już nie łaknął zemsty. Z czasem przecież pojął, że śmierć kilku nieznanych bandytów nie może przywrócić życia jego rodzinie! Teraz pragnął tylko ocalić jedynego syna i umrzeć spokojnie, otoczony wnukami. Toteż wdzięczność dla tych obcych ludzi, którzy tak szczodrze go obdarowali, wypełniała jego serce. Chciał im to jakoś okazać, więc jak za dawnych lat odważnie prowadził łowców do legowiska pantery śnieżnej.

Wkrótce złowił uchem tak dobrze mu znany szum potoku. Ścieżka wydeptana przez antylopy znajdowała się nieco z boku, ale starzec umyślnie ją omijał, aby nie płoszyć zwierzyny. Gdyby antylopy zmieniły miejsce wodopoju, irbis również by za nimi powędrował.

Okrężną drogą podkradali się nad potok. Chińczyk przykucnął w chaszczach. Ostrożnie rozchylił gałęzie.

– To tutaj – szepnął. – Spójrzcie, dostojni panowie, na ten rozwidlony pień, którego konar zwisa nad wodopojem! Pantera zazwyczaj czatuje na nim o świcie…

– Ejże, człowieku, przecież nawet najgłupsze bydlę natychmiast ją wypatrzy i czym prędzej da drapaka! – powątpiewał bosman.

– Mylisz się, szlachetny panie – zaprzeczył Chińczyk. – Nawet w dzień trudno ją spostrzec! Wyciąga się wzdłuż na gałęzi, łeb opiera na przednich łapach i czatuje nieruchoma.

– Pantery są bardzo przebiegłe – potwierdził Smuga. – Poczekajcie tu na mnie. Rozejrzę się po okolicy i obmyślę plan zasadzki.

– Dobra nasza, poniuchaj pan trochę, bo musimy tu trafić w nocy – powiedział bosman, po czym wygodnie rozparł się na ziemi pod drzewem.

Tomek usiadł obok niego. Korzystając z okazji, że Chińczycy z Udadżalaką zaszyli się w krzewy malin, zagadnął:

– Czy zauważył pan, że Smuga wcale się nie zmartwił wieścią o chunchuzach?

– Ba, nawet był z niej zadowolony – potwierdził marynarz. – Gdy taki cwaniak zabiera się do rzeczy, to chunchuzi mądrzej by zrobili, nie włażąc mu w drogę!

– Hm, gdyby bandyci zechcieli nas ścigać w kierunku Nerczyńska…

– Coś mi się wydaje, że jesteś blisko prawdy – potaknął bosman. – Smuga gotów to tak urządzić…

– A to byłaby heca!

– Jak amen w pacierzu rozerwalibyśmy się trochę – dodał bosman. – Na szczęście twój szanowny tatuś został w obozie!

Bosman zatarł ręce na samą myśl o spotkaniu z chunchuzami. Dawniej w różnych portach chętnie wdawał się w awantury, jednak od czasu, gdy Wilmowski zwerbował go do wspólnych wypraw łowieckich, nie mógł zbyt często folgować swym upodobaniom. Tomek zauważył to wymowne zatarcie rąk przez przyjaciela. Zaraz też, pomny przestróg ojca, rzekł:

– A co zrobimy, jeśli chunchuzi za mocno przyprą nas do muru?

– Pytasz, co zrobimy? Ano, będziemy celnie mierzyli! ||точно| – odparł bosman.

– To straszne przelewać krew ludzką!

– Ejże, koleżko, coś mi się wydaje, że masz ochotę wystawić Sally do wiatru!

– Co ma piernik do wiatraka! Po jakie licho zaraz miesza pan Sally do rozmowy o bójkach? – Bo gadasz niczym mnich. Nie zamyślasz chyba wstąpić do zakonu?! Zrobiłbyś naszej sikorce paskudny kawał! Gdy jakiś drań skacze ci do oczu, zapomnij, brachu, o Biblii!

– Ładne nauki pan mi daje – z przekąsem rzekł Tomek.

– Ba, nie wszystko złoto, co się świeci! Raz podbiłem kumplowi oko i matka jego przyszła do mego staruszka ze skargą. Za karę cały wieczór musiałem pisać: „Jeśli cię ktoś uderzy w prawy policzek, nadstaw mu lewy!”.

– I na pewno wyszło to panu na dobre!

– A jakże, mądralo! Nazajutrz ten z podsiniaczonym ślepiem rąbnął mnie w ucho, a gdy faktycznie usłuchałem przykazania, wybił mi boczny ząb. Od staruszka dostałem porządne lanie, że jestem niedorajdą, który pozwala sobie wybijać zdrowe zęby!

Tomek wybuchnął śmiechem. Wkrótce w największej zgodzie gawędzili o różnych przygodach, aż do powrotu Smugi.

Zaraz po obiedzie Smuga zarządził przegląd broni. Uzbrojenie każdego uczestnika wyprawy stanowił pas z dwoma rewolwerami i karabin. Następnie łowcy jeszcze raz przepakowali juki, wóz bowiem oraz część sprzętu zamierzali na jakiś czas ukryć w fanzie.

Oddzielnie odłożyli juki z ubraniem dla zesłańca, śpiwory, namiot i najniezbędniejszy sprzęt obozowy oraz skromny zapas żywności, które były potrzebne w dalszej drodze.

Bosman, zaintrygowany niezmiernie tymi przygotowaniami, na uboczu zagadnął Smugę:

– Wygląda na to, że rychło ruszymy w drogę…

Smuga potwierdził skinieniem głowy, a marynarz dalej indagował:

– Czy spodziewasz się pan chunchuzów?

Smuga znów kiwnął głową.

– A jeśli nie przyjdą? – To sami ich poszukamy… – padła lakoniczna odpowiedź.

Bosman zadowolony zarechotał cicho, po czym szepnął:

– Tak też sobie kombinowałem podczas przeprawy na tę stronę rzeki. Chciałbyś pan, żeby bandziory pognały nas na zachód?

– Albo oni nas, albo my ich – odpowiedział Smuga.

Bosman znów zarechotał basem i zapytał:

– Jak pan myślisz, czy szybko dowiedzą się o nas?

– Jeśli nie zjawią się w ciągu dwóch lub trzech dni, to my przystąpimy do działania. Jednak spodziewam się, że wetkną tutaj swój nos!

– A my, jak amen w pacierzu, utrzemy go im!

Roześmiali się.

– Wilmowski znów rąbnie nam kazanie – zafrasował się bosman. – Szlachetny to mężczyzna, ale taki niepraktyczny…

– Nie mędrkuj, bosmanie! W razie bijatyki ani na chwilę nie spuszczaj Tomka z oka.

– Możesz pan na mnie polegać. Sally urwałaby mi łeb, gdyby jemu stało się coś złego!

Nadszedł wieczór. Łowcy wcześnie ułożyli się do snu, tej jednak nocy na zmianę czuwali.

Po Tomku przyszła kolej na Smugę. Z rewolwerem u pasa wyszedł przed fanzę.

Noc była bardzo widna. Olbrzymi księżyc w pełni zdawał się dotykać ciemnej linii lasu. Smuga sprawdził, czy wszystkie konie przywiązane są do poprzecznej żerdzi przy szopie, a następnie pomyszkował wśród krzewów wokół fanzy. Nie zauważył niczego podejrzanego, więc po jakimś czasie wrócił do izby. Po cichu zbudził towarzyszy.

Wkrótce ubrani i uzbrojeni wyszli przed dom. Smuga przyniósł sieć i arkany.

– W trójkę pójdziemy na zwiady do wodopoju – oznajmił, gdy wszyscy zgromadzili się przed fanzą. – Ty zaś, Udadżalaka, zostaniesz tutaj na straży. Gdybyś zauważył coś niezwykłego, wypal z karabinu. Wodopój niedaleko, przybiegniemy w kilka minut. Bądź ostrożny, chunchuzi mogą się kręcić w pobliżu!

– Rozkaz, proszę pana – służbiście odparł Udadżalaka.

– Słuchaj, brachu, najlepiej usiądź sobie za framugą drzwi i tylko dobrze nadstawiaj ucha – doradził bosman. – Węsząc wokół domu, stanowiłbyś doskonały cel dla kogoś przyczajonego w krzakach.

– Bosman ma rację – powiedział Smuga. – Stamtąd widać konie jak na dłoni, a właśnie przede wszystkim do nich nie wolno dopuścić nikogo obcego. W razie niebezpieczeństwa natychmiast obudź Chińczyków. Rezerwowy karabin dla starego stoi nabity obok kany.

– Według rozkazu, będę czuwał… – odpowiedział Udadżalaka.

Trzej łowcy ostrożnie przedzierali się przez gąszcz pobliskiego lasu, toteż minęło przeszło pół godziny, zanim dotarli do wodopoju. Tomek zadarł do góry głowę. Konar pochylony nad potokiem był prawie niewidoczny na ciemnym tle wyżej rosnących gałęzi.

– Pusto tu i głucho – szeptem zauważył. – Szkoda czasu na bezcelowe tropienie… Możemy wracać do fanzy!

– Nie gadaj głupstw – skarcił go Smuga. – Umyślnie rozgłaszaliśmy o naszej wyprawie na irbisa, więc przynajmniej musimy udawać, że polujemy. Czy już zapomniałeś o Pawłowie?

– Święta racja, on na pewno przeprowadzi śledztwo, gdy my się stąd ulotnimy – dodał bosman. – Dlatego wiele zależy od zeznań obydwu Chińczyków. Dla nich to urządzamy tę całą szopkę z polowaniem!

– Rozumiem, rozumiem, ale jakoś jestem dzisiaj bardzo niespokojny – usprawiedliwiał się Tomek.

– Nie myśl o chunchuzach, może wcale nie przyjdą – pocieszył go marynarz.

– Dość czczej gadaniny! Bosmanie, wejdź na drzewo i umocuj siatkę nad pochyłym konarem – rozkazał Smuga. – Urządź to, tak aby sieć spadła za jednym pociągnięciem sznura.

– Dobra, zaraz zatknę flagę na maszcie! – powiedział bosman. Zarzucił zwój sieci na ramię i zaczął się wspinać na drzewo.

Zniknął na ciemnym konarze, lecz wkrótce rozległ się jego tubalny głos:

– Bycze miejsce na zasadzkę! Włazi się tu jak po schodach…

– Bądź cicho, do licha! – ostrzegł Smuga. – Przepłoszysz zwierzynę!

Było to zupełnie niepotrzebne. Bosman sam zamilkł w pół zdania. Właśnie dopiero teraz, nie dalej jak na wyciągnięcie ręki, spostrzegł bielejące na konarze cielsko pantery. Wpatrywała się w niego błyszczącymi, zmrużonymi ślepiami. Naraz wolno powstała. Bosman na szczęście nie stracił przytomności umysłu; błyskawicznie zasłonił twarz siecią zerwaną z ramienia. Gwałtowne uderzenie cielska pantery omal nie strąciło go z konaru. Z trudem utrzymując równowagę, prawą dłoń wczepił w puszyste futro na karku zwierzęcia, którego pazury i kły szarpały gruby zwój sieci… Bosman próbował zrzucić z siebie rozjuszoną bestię. Nagle uderzyła go tylnymi łapami w nogi. Stracił równowagę, zachwiał się. Po chwili razem z panterą runął w dół.

Nadziemna cicha walka trwała zaledwie chwilę. Toteż Tomek i Smuga przerazili się nie na żarty, gdy bosman nieoczekiwanie gruchnął z drzewa prawie wprost na ich głowy. Tomek upadł, uderzony w twarz puszystym ogonem. Smuga natomiast od razu połapał się w sytuacji. Całym ciężarem ciała przygniótł grzbiet pantery. Bosman stęknął boleśnie. Tomek pośpieszył im na pomoc. Chwycił panterę za skórę na karku tuż przy samym łbie. Niewiele już brakowało, aby gołymi rękami obezwładnili drapieżnika, gdy naraz od strony fanzy rozbrzmiał strzał karabinowy. Po nim zaraz rozpoczęła się bezładna kanonada.

Bosman podkurczył nogi, stęknąwszy z wysiłku, wyprężył się i za jednym zamachem zrzucił z siebie panterę oraz przyjaciół.

Irbis szybko skoczył w krzewy, łowcy zaś natychmiast porwali porzucone na ziemi karabiny i pobiegli ku fanzie.