22 dni w bydlęcym wagonie. Jak wyglądały zsyłki na Sybir? – 7 metrów pod ziemią
Cześć, tu Rafał Gębura.
Jeśli jesteś głodny historii, po których już nic nie będzie takie
samo, polecam ci moją książkę. Zajrzyj na:
i zamów swój egzemplarz. Tymczasem
zapraszam na wywiad.
Powiedzieli nam,
że jesteśmy
zakwalifikowani na wyjazd na Wschód.
Dokąd? Jak daleko? Na ile?
Za co ?
Powiedzieli, że dowiemy się wszystkiego
w swoim czasie.
Straszne warunki były.
Tam były straszne warunki.
Z całej Syberii, tam było najgorzej.
Nikomu tego nie życzę, nawet wrogowi.
Tak głębokie przeżycie
pozostanie na całe życie.
W '51 roku przeżyła pani wywózkę
na Syberię. Miała pani wtedy
24 lata. Jak wyglądał
tamten dzień?
Było to 2 października
'51. O godzinie 3.
w nocy przyjechało
do nas dwóch enkawudzistów
i dwóch żołnierzy.
Powiedzieli nam, że jesteśmy
zakwalifikowani na wyjazd na Wschód.
Dokąd? Jak daleko?
Na ile?
Za co?
Powiedzieli, że dowiemy się
wszystkiego w swoim czasie.
Powiedzieli,
zakomunikowali, co możemy ze sobą
zabrać,
że na zebranie mamy dwie godziny,
możemy zabrać to, co wchodzi,
co można zapakować do worków.
Żadnych walizek, żadnych skrzyń,
tylko to, co jest możliwe pakować do worków.
Jakie to były rzeczy?
Tzn. ubranie...
Wszystko się pakowało - mąkę... Pozwolili.
Mieliśmy ze trzydzieści kilo mąki mniej więcej,
tylko mąkę. Groch,
z kilka misek grochu.
I tylko to można było
zabrać. Nie wolno było zabrać zboża
żadnego, chociaż było tego dużo.
Czy nie stawiali państwo żadnego oporu?
Czy
nie było przestrzeni do negocjacji? Do rozmowy?
Nie,
do rozmowy było tylko: "dlaczego?",
"na jak długo?"
i "dokąd?". Ale była jedna odpowiedź:
"W swoim czasie...".
Czyli żadna odpowiedź.
Żadna.
Tak, trwało to rzeczywiście dwie godziny.
Mama była...
Tata i ja byliśmy do pakowania - zdolni
do pracy. Natomiast mama
nie była zdolna do pakowania, absolutnie.
W jakimś takim szoku była.
I powiedzieli że mamy zabrać żywności na cały miesiąc podróży.
Ponieważ u nas
nie było chleba, to znaczy chleb był przygotowany
do pieczenia.
Przygotowane było ciasto,
ale nie pozwolili nam tego chleba upiec, także
wyjeżdżaliśmy bez kromki chleba.
Wiem, że sąsiedzi zebrali się
w tym czasie i ktoś tam nam
dał dwa wiadra kartofli.
A kiedy ruszyły już...
koń i cała furmanka jechała -
sąsiad dogonił i jeszcze nam
dołożył wiadro jabłek.
Czy sąsiedzi wiedzieli, co się dzieje ?
Tak, wiedzieli.
I wiedzieli, że my wyjeżdżamy bez chleba. Przejeżdżaliśmy
przez taką naszą najbliższą wieś,
Dauksze się nazywała.
I ludzie wiedzieli,
domy były jeden przy drugim, wchodzili
każdy z kromką chleba.
Jeden więcej, drugi mniej, także
przejechaliśmy tę wieś, to mieliśmy prawie
pół worka chleba na podróż.
A czy pani
i pani rodzice wiedzieli,
co się dzieje? Z czym to się wiąże?
Co państwa czeka? Czy było jasne, czy nie?
Tak, bo wywózki trwały, były
przedtem. Wiedzieliśmy, że gdzieś pojedziemy
na Wschód. A czy
w części europejskiej, na północy
nas zatrzymają, czy na Uralu,
czy na Kazachstanie, czy na Syberii
- tego nie wiedzieliśmy.
Jak wyglądała sama wywózka ?
Jechaliśmy 12 kilometrów do
stacji.
Była taka główna trasa Wilno-Leningrad
i na tej trasie
stały wagony puste i do tych wagonów
pakowano ludzi. My mieliśmy szczęście wejść do...
To były bydlęce wagony.
My mieliśmy szczęście być jako ostatnia rodzina, która tam...
Cały dobytek, te wszystkie
tobołki, które rolnicy - bo ojciec był rolnikiem -
i które nam się udało zabrać
ze sobą, to wszystko leżało na podłodze
i na tym
myśmy siedzieli, spali, urzędowali.
Nie było przejścia między tym.
W tym wagonie, to był towarowy,
bydlęcy wagon. Miał cztery okna,
takie większe szpary
nieoszklone.
Nie dusiliśmy się,
chociaż tyle.
Była rynienka taka,
wiadomo w jakim celu.
Potrzeby fizjologiczne.
Tak.
Czy tam
był ścisk?
Było 48 osób w tych wagonach.
W tym dwanaścioro dzieci tak
do dziesięciu lat, a trójka była
w pieluszkach i przy piersi matki.
Z nami jechała taka rodzina,
ośmioro dzieci było i mąż z żoną.
Najstarsza córka - 18 lat, a najmłodszy
Jasio miał 3 miesiące, przy piersi matka miała.
Matka, wyjeżdżając
zostawiła tam, w tym miasteczku,
dwie siostry w wieku
40-45 lat,
niezamężne, które miały swoje domy, pracowały.
I one przyszły i mówią:
"Emilka oddaj nam tego Jasia, oddaj,
gdzie jedziesz w nieznane?".
Matka mówi: „Jeszcze pomyślę”, z mężem
się tam radziła. Mąż mówi: „Jak chcesz, tak rób”.
„No to ja jeszcze przez noc pomyślę".
Nad ranem... No, niestety, w każdej chwili mogli nas
już ruszyć z tym transportem.
I zdecydowała się, że odda to dziecko.
Przemycili...
Dali taki kosz, ona włożyła do tego kosza,
tzn. za oknem ten kosz,
włożyła tam dziecko
i takim sznurem, bo to wysoko pod sufitem…
I ona tak powoli zaczęła powoli opuszczać, opuszczać,
nie pozwoliła mężowi,
i w pewnej wsi, kiedy już tamci
dotknęli to dziecko, ona powiedziała: "nie"
i zabrała je z powrotem.
Czyli jednak je zabrała ze sobą.
Tak, Zabrała tego Jasia 3-miesięcznego.
Wiem, że do Krasnojarska dojechała, a jaki był los
dalej tego dziecka, to nie wiem.
Pierwsze dni nie dostawaliśmy niczego,
potem była woda do spłukiwania
i higieny. 2 wiadra,
4 wiadra na dobę wody.
A później była herbata
taka… Do dzisiaj nie wiem,
czy to była herbata, czy kawa. Jakaś taka brązowa ciecz
do picia ciepła.
Mówi pani, że dawali tę wodę.
Czy
tam była jakaś zasłonka?
Jak ta toaleta wyglądała?
Myśmy sami zrobili takie zasłonki z prześcieradeł.
Czyli należało samodzielnie to zrobić.
Tak.
A ta rynienka wychodziła na zewnątrz,
na zewnątrz spłukiwanie było.
Jak długo państwo jechali?
W samym wagonie
bydlęcym jechaliśmy 22 dni.
22 dni?
22 dni,
dzień i noc. Wychodziliśmy...
Rano i wieczór było sprawdzane
imiennie, nazwiska.
Sprawdzali. Chodzili po
wagonach.
Była możliwość,
żeby uciec?
Prawdopodobnie, bo
mój brat młodszy jechał w pierwszym wagonie
myśmy jechali w 36, więc z jego
wagonu uciekł jeden
młody człowiek. Jakoś tam się prześliznął
przez te... w nocy.
Ale go po trzech dniach wrócili, pobity był cały,
tak. Bardzo ucierpiał z tego...
Czy były jakieś
postoje? Czy państwo się zatrzymywali, wychodzili?
No, więc były
postoje. Przecież jechały,
chyba nieelektryczne, nie wiem,
jak te parowozy były wtedy napędzane.
No, ale postoje na
to pobranie rano i wieczór
na początku. Potem, kiedy przejechaliśmy
Ural, to już było i trzy razy -
obiad. I po przejeździe
Uralu zaczęli
dawać nam żywność, tzn.
po dwie kromki chleba chyba, już dokładnie nie pamiętam, rano i wieczór.
Ta herbata, a obiad był...
Pamiętam, że były takie słone z beczki wyjęte
śledzie, takie ociekające, słone
bardzo i nie było czym umyć...
Tak różnie się jadło to.
I czasem rozdawali po dwa
plasterki żółtego sera, ale to już
za Uralem.
Jak pani zniosła te 22 dni?
Poniżenia
straszne.
Ale cóż, musiałam, rodzice byli
starsi, musiałam się trzymać.
I jakie były
pani zadania tam na miejscu? Po co państwa tam
przywieziono?
Przywieziono - tak jak wszystkich innych - do pracy
w kołchozie. Ponieważ ja się
tym wyróżniałam, że właśnie byłam już zaawansowana w tych studiach medycznych,
więc ja od razu...
Pani była na ostatnim roku już
medycyny?
Tak, wtedy...
W Wilnie?
W Wilnie.
I wtedy właśnie
powiedziano mi, żebym się zgłosiła do wydziału zdrowia.
Pozwolono mi
pojechać do tego wydziału zdrowia i oni
bardzo chętnie mnie przyjmą,
tylko że ja muszę mieć jakąś, coś...
jakieś dowody
tego, co ja ukończyłam, ale...
ja nic nie miałam
I oni powiedzieli, że w każdej chwili mogą mnie
przyjąć do pracy i czekają nawet na to,
ale muszę mieć
te dowody z Uniwersytetu.
Na te dokumenty z Uniwersytetu
w Wilnie czekałam pół roku,
nawet więcej.
Ja prosiłam, żeby oni to przesłali w języku
rosyjskim już. Nie wiem, w końcu
już koleżanka tam poszła i coś tam...
Czym więc zajmowała się pani przez te 6 miesięcy?
Przez...O właśnie, dobra.
Przez 6 miesięcy, przez 2 miesiące
pracowałam
W kołchozie jeszcze, tak jak wszyscy.
Czyli na czym polegały zadania?
Na polu byłam, jakieś konopie były, to zbierałam.
Potem było chłodniej, to
w cerkwi było
zboże sypane,
kręciłam to zboże w maszynę
i się je czyściło.
Ale kołchoz był zobowiązany
zimą wysłać młodzież
ludzi zdolnych do pracy do tajgi.
Ileś tam osób. No więc
naturalnie, kto? Litwini i Polacy.
Tam wtedy
20 rodzin gdzieś przyjechało do tego kołchozu,
razem z nami, w tym dwie rodziny polskie.
I wysłano panią do tajgi?
I wysłano mnie do tajgi.
I tam właśnie, w tajdze,
zajmowałam się wyrębem lasu.
Straszne warunki były, tam były straszne warunki.
Z całej Syberii tam było najgorzej.
Może je pani opisać?
Tak.
W jednym baraku,
ile mogę powiedzieć,
no, kto widział barak, to wie.
Jedną część baraku zajmował
nasz kołchoz.
Były tam panie, które gotowały tylko.
I w tym baraku był żelazny piec
i stały trzy nary
na wysokość: podstawowa, środkowa i najwyższa,
takie trzy wysokości nary, łóżka, gdzie się spało.
Spało się po dwie osoby
na tej jednej wysokości
Ile tam osób było, to trudno mi powiedzieć, ponad 50 chyba.
W tym samym pomieszczeniu gotowały...
Nie, one gotowały gdzieś obok, ale na tym samym...
Rano, jak budzili,
była gdzieś godzina piąta,
była zupa z wkładką mięsną, zresztą
dwa razy dziennie tak było, taka sama.
A do lasu brało się
do tego chleb, który tam zamarzał
i jak paliło się ognisko, to trzeba było ten chleb
odtajać.
Czy w tych barakach było przynajmniej ciepło?
W barakach było ciepło, ale o co chodziło?
Że, jak się chodziło do pracy
ze 2-3 kilometry do tajgi
i tam się pracowało w śniegu
po kolana, nieraz wyżej,
drzewo się spiłowało,
trzeba było gałęzie obrąbać i głęboko
wchodziło się do tego śniegu, więc
całe spodnie, bo w spodniach się pracowało,
mokre. Te gałęzie przynosiło się, żeby spalić,
więc tam śnieg, tu do ognia
i to wszystko było mokre. Jak się wracało z pracy,
ze 3 kilometry się szło do tego baraku,
to ta odzież zamarzała
i jak się szło,
to tak było głośno,
głośno, bo spodnie tak ocierały się.
A jak pani fizycznie
znosiła tę ciężką pracę, te ciężkie warunki?
Jaka w ogóle tam była temperatura?
Temperatura wtedy, jak byłam,
wahała się między -35 do -45 tak
Jak było 30, to była odwilż,
-30 stopni.
Polak, Polka nie jest przyzwyczajona do czegoś takiego.
No, ale musiała. To było makabryczne, ale mówię,
ten pobyt,
ciężka praca, jedzenie takie
monotonne,
bo nie było żadnych warzyw. Nie mogli przywieźć, bo tu wszystko zamarzało.
Jakieś kasze na wodzie,
wkładki mięsa były rzeczywiście.
Jeżeli mogę jeszcze powiedzieć
- to mięso, te świnie były karmione
zbożem, gdzie jakieś były chwasty,
które powodowały to, że
jak człowiek pierwszy raz jadł to mięso,
to musiał przechorować. Przez tydzień
bolały bardzo mięśnie i
wysoka gorączka. Oni wiedzieli. Ruscy też
przechodzili, wszyscy widzieli. Raz to trzeba było
przechorować i potem już nabierało się
odporności. Do dzisiaj nie wiem, jakie
chwasty to powodowały.
Czy to był najtrudniejszy czas?
W moim życiu to było najtrudniejsze, ten pobyt
w tajdze.
To było okropne.
Co prawda Litwini
to znosili. Wiem, dwie siostry takie,
godzina piąta rano, wyruszamy
już po śniadaniu, idziemy trzy kilometry, one
szły i śpiewały. Śpiewały święte pieśni.
Ktoś szedł i się modlił, ktoś szedł spokojnie,
różnie to było.
Natomiast
nasza brygada, moja brygada pracy,
trzy osoby. Ja z Litwinką, młodą
dziewczyną, z którą spałam zresztą
na jednym...
I był
ruski,
Rosjanin,
mężczyzna dorosły i my dwie.
I on miał obowiązek
z nami jakąś normę wyrobić. Ja nie
wiem do dziś, jakąś normę trzeba było tego drzewa...
Więc on przyszedł,
to drzewo spiłował razem z nami,
jedno, drugie. I mówi: "Ja idę na papierosa", i poszedł
na papierosa. Nie było go kilka godzin.
"A wy musicie te drzewa, wszystkie te gałęzie obrąbać
i spalić". I on przychodził,
był niezadowolony, jeżeli ta praca
po kilku godzinach była
nieodpowiednio zrobiona albo niewykonana.
Ale po sześciu miesiącach
pani życie nieco się zmieniło.
Nieco się zmieniło, właśnie. Bo
tam, do tej tajgi, w czasie tego
wyrębu lasu, raz,
nie pamiętam, czy raz w tygodniu, czy raz na dwa
tygodnie, przyjeżdżali z kołchozu tego,
od którego pochodzili i przywozili
żywność. Przywozili mąkę na chleb,
kasze jakieś, mięso przywozili
Zostawiali to, następnego dnia z powrotem jechali,
to było 150 kilometrów.
I oni, jak przyjechali,
przywieźli mi list, który otrzymali rodzice moi,
z tymi wszystkimi dokumentami,
mój indeks tam był,
wypisane wszystkie stopnie, jakie miałam, zdane
egzaminy i ocena.
I wreszcie mogła pani udowodnić, że faktycznie studiuje medycynę.
Ja teraz wniebowzięta byłam, wie pan,
z takiej tajgi, "Boże,
w tajdze nie będę musiała pracować, w kołchozie
nie będę musiała pracować".
Zadowolona. I...
wyruszyłam z tymi
z powrotem. Zapomniałam
naprawdę, że ja powinnam była zameldować
u swojego speckomendanta.
Speckomendant to taki, który nas
śledził, pilnował,
raz w miesiącu trzeba było listę obecności podpisywać.
Więc ja nie powiedziałam,
nie wolno nam było ruszyć
z tego miejsca, gdzie mieszkaliśmy.
Wszyscy Rosjanie byli zobowiązani do pilnowania nas.
A pani o tym zapomniała. Jak to się skończyło?
Skończyło się tym, że jak wyjechałam
bez pozwolenia
i tylko zdążyłam przyjechać,
zostałam aresztowana i
sześć dni przebyłam w areszcie
za to, że bez pozwolenia przejechałam.
Ale
zaraz
następnego dnia znowu
poszłam tam. Pozwolono mi pójść już
do wydziału zdrowia i mnie
zatrudnili w tej samej tajdze,
w której ja pracowałam.
W tej samej tajdze?
Powiedzieli, że jako lekarz na początku.
Miałam minę... Jaki lekarz? Ja nie mam dyplomu.
No, nieważne. Mnie już było wszystko jedno.
I tam przepracowałam w tajdze
3,5 roku.
Nie mogli nikogo tam
zmusić, namówić
tych rosyjskich,
miejscowych lekarzy, żeby ktoś tam poszedł.
To było na odludziu. Najbliższy
szpital był 80 kilometrów, a mój
wydział zdrowia był
100 kilometrów...
Ale chyba, co najważniejsze, nie musiała już pani fizycznie pracować.
Nie, byłam zupełnie zdana na własne
siły.
Jak udało się pani
wrócić do Polski?
To był rok '56.
Ja poszłam się wykąpać do
łaźni miejskiej,
bo innych warunków nie było. I czekałam tam
w kolejce, w długiej kolejce.
I siedząc tam, słyszę
język polski. Ktoś po polsku rozmawiał.
Boże, stałam i
przysłuchiwałam się, czy ja się nie mylę, czy rzeczywiście po polsku.
Zaczęłam z nimi rozmawiać. Okazuje się, że oni już tydzień
jechali do Krasnojarska z północy,
no i tutaj czekają,
korzystają z tej miejskiej łaźni.
I powiedzieli, że oni mają
zaproszenie od swojej rodziny z Polski i mogą
wyjechać. Ale wszyscy mają takie, nie tylko oni.
"Wszyscy?"- pytam. "No tak, wszyscy
Polacy. Nie wiedzą, ale mają".
Tzn. nie tylko Polacy. Ci, co
do '39 roku mogli się
wykazać obywatelstwem polskim, którzy byli
obywatelami Polski.
Więc ja wróciłam zaraz. Napisałam
do rodziców i ojciec poszedł
do swojego speckomendanta, czy to prawda.
"A kto ci to mówił?". Mówi:
"Tak, prawda". No i rzeczywiście, nam z Polski
przysłali zaproszenie, bo jeszcze wtedy tak
mieliśmy. Już później bez tego zapraszania
można było wyjeżdżać. Ale myśmy jeszcze przyjechali tu
na to zaproszenie.
Od rodziców do pierwszej stacji kolejowej było tam
60 czy 80 kilometrów.
Był
bardzo siarczysty mróz, 45 stopni. Wiem, że jechałam
na ciężarówce.
Rodzice wzięli jakieś takie resztki,
to, co mieli.
Ja już nie byłam w stanie zejść,
mnie ściągnęli z tej ciężarówki.
Ojciec z matką byli w tej szoferce,
tak się nazywa to?
W kabinie.
W kabinie kierowcy, tak.
I potem
z tamtej, to była boczna,
dojechaliśmy do tej transsyberyjskiej
kolejki. Moskwa,
Władywostok, no i
tam czekaliśmy chyba trzy dni,
już nie pamiętam, na miejsce,
bo nam trzeba było mieć trzy
miejscówki. Inaczej nie można było.
A ponieważ to było tuż za Krasnojarskiem,
więc wszystkie te miejscówki były
wykorzystane. Jedna, dwa i znowu -
miejsca są, a nam są trzy potrzebne
i tak czekaliśmy.
I co jeszcze zapamiętałam z tej podróży?
To właśnie jak weszliśmy wtedy
do wagonu polskiego
i zobaczyliśmy kolejarzy. Tu
orzełek był
polski i kolejarz
przywitał nas: "Witamy was w kraju". Płacz.
Radość.
Jechaliśmy do
Białej Podlaskiej.
Tam był punkt repatriacyjny.
O godzinie...
'56 rok, 31 grudnia
o godzinie 23. byłam w Białej Podlaskiej.
Pamięta pani dokładnie.
Tak.
Jak doświadczenie z zsyłki
wpłynęło na pani dorosłe życie?
Nikomu tego nie życzę, nawet wrogowi.
Tak głębokie przeżycie
pozostanie mi na całe życie. Nawet
teraz
po nocach mi się śni to.
Dlatego uważam, że
nie można żadnemu człowiekowi
tak ubliżać.
Że za tą polskość,
za Polskę ja
wiele więcej wycierpiałam
i poniosłam szkód.
Bardzo uprzejmie dziękuję za rozmowę, dziękuję za
spotkanie.
Nie tylko w swoim imieniu, także
w imieniu widzów.
Ojej.
Dziękuję, bardzo dziękuję.
Tego się nie spodziewałam. Dobrze, biało-czerwone.
Ślicznie.