×

Nous utilisons des cookies pour rendre LingQ meilleur. En visitant le site vous acceptez nos Politique des cookies.


image

7 metrów pod ziemią, „Czuję wielki żal. Do nauczycieli, lekarzy, do całego społeczeństwa” (3)

„Czuję wielki żal. Do nauczycieli, lekarzy, do całego społeczeństwa” (3)

czy pranie się skończyło, którego nie nastawiłam.

Aha. Czyli wymyślałaś powody,

żeby zadzwonić?

Tak. Czy jest mleko,

co mu kupić,

czy zostawiłam telefon.

Po prostu wymyślałam wszystkie możliwe rzeczy,

żeby się ze mną skontaktował, żeby się z nim skontaktować.

W momencie, kiedy Wiktor nie odbierał ode mnie telefonu,

ja już byłam w takim stanie...

że albo jechałam

do domu, albo prosiłam Agnieszkę,

żeby Kacper zadzwonił do Wiktora,

bo być może od niego odbierze telefon.

Przeważnie było tak, że zwalniałam się

z pracy, żeby sprawdzić, co jest z moim dzieckiem.

Na szczęście

pracuje blisko swojego domu, więc

mogłam przyjechać szybko, no ale...

Tak wyglądało moje życie przez...

kilka miesięcy.

Cały czas strach, lęk,

pytanie o pomoc, odbijanie się

od szpitala do szpitala.

Przyszła środa, 17

kwietnia.

Przed godziną jedenastką dostałam telefon od Agnieszki,

czyli od mamy Kacpra,

że jadą na pogrzeb.

I że Wiktor napisał Kacprowi,

że chce popełnić samobójstwo, że chce skądś

skoczyć.

Nie wiedziałam, co

mam zrobić.

Zadzwoniłam na policję.

Przyjechał do mnie patrol pod pracę,

wziął rysopis

i zdjęcie Wiktora.

Po czym poszedł komunikat na całą Warszawę,

że szukają dziewczynki, która

wygląda

jak chłopiec.

Zapytali się o miejsca,

w które mógł się udać,

podałam adres Kacpra.

Patrol podwiózł

mnie pod Metro Młociny.

Powiedzieli, żebym pojechała do centrum

i szukała swojego dziecka,

bo nie wiedziałam, co mam robić.

I oni

powiedzieli, żebym ja pojechała

do centrum, a oni pojadą

pod adres Kacpra, czyli na Stare Bielany,

żeby zobaczyć, czy Wiktor

gdzieś tam

nie jest. Mieli sprawdzić klatkę schodową,

czy nie siedzi pod drzwiami, czy znowu nie ma tej sytuacji

sprzed kilku tygodni.

Niestety, gdy weszłam do metra tego dnia,

na górze wyświetlał się komunikat,

że z powodu wypadku

metro jeździ tylko i wyłącznie

do stacji Dworzec Gdański.

Ja już wtedy wiedziałam, że coś się stało.

Ty byłaś na Młocinach, tak?

Ja byłam na Młocinach. Miałam dojechać do centrum.

Ja wiedziałam, że coś się stało.

Wiedziałaś, że to Wiktor?

Tak, ja już wtedy wiedziałam, że coś się stało. Byłam prawie

przekonana, że

moje dziecko po prostu

skoczyło pod pociąg.

Wysiadłam na Starych Bielanach

z nadzieją, że jeszcze

mogę go tam spotkać, że może patrol policji

go znalazł.

Spotkałam ich pod blokiem i zapytałam się,

czy coś już wiedzą, czy szukają.

I powiedzieli,

że dostali informację, że

kobieta

skoczyła pod metro na stacji Centrum.

Że jeszcze nie mają informacji,

kto to, ale że ten wypadek

się wydarzył.

Tak naprawdę nie pamiętam, co było dalej, bo byłam

w wielkim szoku.

Zawieźli mnie tylko do szpitala na Szaserów,

weszłam na izbę przyjęć,

dostałam informację od

policjantów, że Wiktor jest

na badaniach, więc to zabrzmiało

nawet optymistycznie,

tak? Że na badaniach,

że wszystko jest okej.

Ale po...

około 30 minutach bądź 40,

wyszedł do mnie

lekarz. Gdy powiedział

mi, co się stało, po jakich operacjach jest

Wiktor, a później, po konsultacji

z lekarzami, którzy operowali Wiktora,

co się tak naprawdę stało i w jakim

Wiktor jest stanie...

Po prostu nie mogłam

w to uwierzyć. Szanse na przeżycie

Wiktora

były małe.

Od razu mi to powiedzieli. Że jeżeli

uda się go

uratować,

to najprawdopodobniej będzie

niepełnosprawny. Zaczęli wymieniać wszystkie

możliwe

powikłania. Ja chyba nawet

nie pamiętam, co oni dokładnie do mnie mówili,

zadzwoniłam od razu do Agnieszki, żeby do mnie przyjechała,

bo ja nie byłam w stanie rozmawiać z tymi lekarzami,

ja nie wiedziałam, co oni do mnie mówią tego dnia.

Powiedzieli, że myśleli, że to jest osoba

dorosła. Że muszą przewieźć do

szpitala specjalistycznego dla dzieci na Żwirki

i Wigury.

Czekałam kilka godzin na ten transport. Około północy przyjechała karetka.

Przywieźli Wiktora

do szpitala.

Wróciłam do domu i rano

zadzwoniłam do poradni

z prośbą o pilną konsultację.

Powiedziałam, jaka jest

sprawa.

I tego dnia dostałam

silne leki, które brałam już

już przez kilka tygodni, tak naprawdę

być może one uratowały mnie

przez załamaniem. Nie wiem, co by się

wydarzyło.

I dzięki...

tak, dzięki

tym lekom po prostu dałam radę przebrnąć

przez to wszystko.

Przez prokuraturę, przez

załatwianie pogrzebu...

No tak, bo w końcu pojawiła się ta informacja

ostateczna, że...

Tak, dzień później. Tak.

I na szczęście byłam na tych lekach.

Przyznam, że do końca nie pamiętam,

co ja wtedy czułam. Nie pamiętam,

w jakich okolicznościach mi to powiedziano.

Nie pamiętam mojego powrotu do domu.

Nie pamiętam nic.

A miałaś okazję

zobaczyć Wiktora?

Jak jeszcze żył?

Jak jeszcze żył, leżał na OIOM-ie

dwa dni.

Więc siedziałam przy nim.

Siedziałam, patrzyłam na niego. Cały czas mam ten

obraz przed oczami. Cały czas

miałam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

Że przeżyje. Pamiętam, jak

drugiego dnia lekarz powiedział mi, że

obrzęk, krwiak w mózgu już się nie powiększa,

że za kilkanaście godzin

postarają się go wybudzić.

Że wszystko będzie dobrze.

No i że czeka go operacja, czyli

założenie stabilizatora na złamany kręgosłup

w odcinku szyjnym.

No ale jeszcze miałam nadzieję, że

z tego wyjdzie, że się obudzi.

Wiedziałam, że być może czeka

go pobyt w szpitalu przez kilka następnych miesięcy,

rehabilitacja.

No i w dniu, kiedy miała być operacja,

o planowanej godzinie niestety się nie

odbyła, musieliśmy czekać bardzo długo.

Już nie pamiętam nawet,

czy na lekarza, czy na

zebranie całego zespołu.

I gdy Wiktor został przewieziony na tą operację,

chciałam poczekać, aż ona się skończy.

Ale pielęgniarka powiedziała,

że ta operacja potrwa bardzo długo,

że samo

przekręcenie ciała na

brzuch zajmuje nawet kilka

godzin, więc poprosiła mnie, żebym

pojechała do domu, odpoczęła i przyjechała

jutro rano.

Tak też zrobiłam.

Jakoś mniej więcej

w nocy, nie pamiętam,

czy to było wpół do pierwszej,

dostałam telefon ze szpitala.

Czy mogę przyjechać.

Ja wiedziałam, po co jadę tak naprawdę.

Wiedziałam, po co jadę.

Wsiadłam w samochód i...

całą drogę zastanawiałam się, co

ja zrobię, gdy usłyszę tą wiadomość.

Ja wiem, że powinnam mieć nadzieję, ale...

ja wiedziałam, po prostu wiedziałam,

co usłyszę.

I nie pamiętam nawet, ile osób

tam podeszło do mnie. Czy to był

lekarz, czy to były pielęgniarki, nie pamiętam

kto. I pamiętam, że usłyszałam tą informację, ale nie pamiętam,

co było później.

Odcięło cię.

Nie pamiętam, czy ktoś ze mną dłużej porozmawiał, czy ktoś ze mną posiedział,

jak długo jeszcze tam

siedziałam. Nie pamiętam.

Po prostu nie pamiętam.

Minęło kilkanaście miesięcy.

Co ty dziś czujesz,

kiedy o tym myślisz?

Czy jesteś zła?

Wściekła? Na kogo,

jeśli tak.

Mam żal. Do lekarzy.

Brak pomocy.

Mam żal

o...

o to, że nikt nie pomógł

mojemu dziecku i mi.

Mimo dostatecznych

sygnałów ode mnie, mimo

dostatecznych sygnałów od Wiktora,

gdzie ewidentnie

było widać, że potrzebuje pomocy,

nikt nie zainteresował się tak

naprawdę, co mu jest. Nie postawił trafnej diagnozy.

Nie mam pojęcia, czy pobyt w szpitalu

kilka miesięcy pozwoliłby

na postawienie diagnozy i dalsze leczenie.

Po prostu czuję się olana.

Przez cały system, przez wszystkich lekarzy.

Po prostu nikt nam nie pomógł. Ani w szkole, ani

w placówkach.

Ja też prosiłam o psychoterapię

dla siebie

przed samobójstwem mojego dziecka.

Dzwoniłam, pytałam po różnych ośrodkach.

Mówiłam, że mam sytuację nagłą,

kryzysową. Otrzymywałam

informację, że każdy ma kryzysową

sytuację.

I że mogą mnie wpisać na listę

albo na przykład

zapisać mnie na za dziewięć miesięcy.

Jeśli.

Tak... Więc w tym momencie

czuję tylko i wyłącznie żal.

Chciałabym, żeby

lekarze, którzy nie zajęli się Wiktorem,

po prostu ponieśli konsekwencje tego.

Nie...

nie dostałam żadnego telefonu

ze szkoły po pogrzebie,

jak ja się czuję. Czy potrzebuję

jakiejś pomocy, jak ja sobie radzę, czy ja w ogóle żyję.

Po prostu...

w momencie zniknięcia mojego dziecka,

zniknęłam ja i cały problem.

Nikt nie interesował się naszą sytuacją.

Na czyje wsparcie możesz liczyć?

Kto ci pomagał w tym czasie?

Kto mi pomagał w tym czasie?

Najbardziej?

Moje dwie przyjaciółki.

Moja pani psycholog.

I psycholog Wiktora, do której

chodził. Która dzwoni do mnie

bardzo często,

która mnie też wspiera.

I...

jest naprawdę jej żal tego,

co się stało.

Zrobiła wszystko, co mogła. Tak naprawdę

mogła prowadzić terapię

i...

nie mówić mi, co się dzieje, tak?

Ale była od początku ze mną szczera i za to jej dziękuję.

Myślę sobie, że być może to by się nie skończyło w taki

sposób, gdyby

Wiktor

nie doświadczał tej przemocy

psychicznej, tych szykan.

Nie wysłuchiwał tych złośliwości.

Co ty byś mogła powiedzieć

innym rodzicom,

którzy wychowują swoje dzieci...?

Uczyć tolerancji,

zrozumienia. Tak jak ja uczyłam

Wiktora od zawsze. Że z nikogo nie można

się naśmiewać.

Trzeba być osobą przyjazną wobec

każdego.

Czyli tak jak ja wychowałam Wiktora -

na osobę uczuciową...

pełną empatii.

No ja niestety miałam

ostatnio nieprzyjemną sytuację.

Musiałam zareagować.

Byłam w parku z psem,

obok mnie stała grupka nastolatków.

Obok nas przechodziła grupa

dzieciaków. Mniej więcej 13-14 lat,

wyglądających już też

jak osoby LGBT. Bardzo

rzucające się w oczy. Jeden z tych chłopców,

nastolatków, który siedział w grupce,

powiedział do swoich kolegów:

"LGBT, jak ich, kurwa, szanować".

Ja się zatrzymałam.

W jakim był wieku?

Mniej więcej 20-21 lat.

Okej.

Zatrzymałam się i zapytałam się,

czy osoby LGBT

mu przeszkadzają, dlaczego tak

mówi.

Zapytał się: "czy widziała pani, jak oni, kurwa, wyglądają?".

Zapytałam się:

dobrze, no ale...

co to...

co to za znaczenie, tak?, jak ktoś wygląda?

Czy robi mu tym krzywdę?

Czy wyrządza komuś krzywdę swoim wyglądem?

Powiedział, że "nie, ale

jak widzi dziewczynę z dziewczyną,

to jest jeszcze smacznie, a jak

widzi chłopaka z chłopakiem, to niestety już nie".

No i zaczęli się głupio śmiać.

Dodał jeszcze, że "nie będę z panią

dyskutował o takich rzeczach".

Zapytałam się: "dlaczego?

Chciałabym znać twoje zdanie.

I chciałam ci powiedzieć, że rok temu

mój syn

przez osoby takie jak ty

rzucił się pod metro. I też był transpłciowy".

No, cała grupka

przestała się śmiać.

Nagle to nie było śmieszne?

Nagle to nie było śmieszne.

Powiedział mi na końcu, że "wygrała pani".

Chyba nie był w stanie

powiedzieć nic więcej.

i póki nie odeszłam z parku z psem,

ta grupka nie rozmawiała o niczym innym, tam

po prostu było jedno wielkie milczenie.

Więc mam nadzieję, że...

dało im to do zrozumienia. I że

być może przekażą to dalej. Mam nadzieję.

Wiem, że nie było ci łatwo też opowiedzieć tę historię.

Bardzo za to dziękuję.

Dużo siły ci życzę.

Dziękuję pięknie

za tę rozmowę, dziękuję za spotkanie.

Dziękuję również.

„Czuję wielki żal. Do nauczycieli, lekarzy, do całego społeczeństwa” (3)

czy pranie się skończyło, którego nie nastawiłam.

Aha. Czyli wymyślałaś powody,

żeby zadzwonić?

Tak. Czy jest mleko,

co mu kupić,

czy zostawiłam telefon.

Po prostu wymyślałam wszystkie możliwe rzeczy,

żeby się ze mną skontaktował, żeby się z nim skontaktować.

W momencie, kiedy Wiktor nie odbierał ode mnie telefonu,

ja już byłam w takim stanie...

że albo jechałam

do domu, albo prosiłam Agnieszkę,

żeby Kacper zadzwonił do Wiktora,

bo być może od niego odbierze telefon.

Przeważnie było tak, że zwalniałam się

z pracy, żeby sprawdzić, co jest z moim dzieckiem.

Na szczęście

pracuje blisko swojego domu, więc

mogłam przyjechać szybko, no ale...

Tak wyglądało moje życie przez...

kilka miesięcy.

Cały czas strach, lęk,

pytanie o pomoc, odbijanie się

od szpitala do szpitala.

Przyszła środa, 17

kwietnia.

Przed godziną jedenastką dostałam telefon od Agnieszki,

czyli od mamy Kacpra,

że jadą na pogrzeb.

I że Wiktor napisał Kacprowi,

że chce popełnić samobójstwo, że chce skądś

skoczyć.

Nie wiedziałam, co

mam zrobić.

Zadzwoniłam na policję.

Przyjechał do mnie patrol pod pracę,

wziął rysopis

i zdjęcie Wiktora.

Po czym poszedł komunikat na całą Warszawę,

że szukają dziewczynki, która

wygląda

jak chłopiec.

Zapytali się o miejsca,

w które mógł się udać,

podałam adres Kacpra.

Patrol podwiózł

mnie pod Metro Młociny.

Powiedzieli, żebym pojechała do centrum

i szukała swojego dziecka,

bo nie wiedziałam, co mam robić.

I oni

powiedzieli, żebym ja pojechała

do centrum, a oni pojadą

pod adres Kacpra, czyli na Stare Bielany,

żeby zobaczyć, czy Wiktor

gdzieś tam

nie jest. Mieli sprawdzić klatkę schodową,

czy nie siedzi pod drzwiami, czy znowu nie ma tej sytuacji

sprzed kilku tygodni.

Niestety, gdy weszłam do metra tego dnia,

na górze wyświetlał się komunikat,

że z powodu wypadku

metro jeździ tylko i wyłącznie

do stacji Dworzec Gdański.

Ja już wtedy wiedziałam, że coś się stało.

Ty byłaś na Młocinach, tak?

Ja byłam na Młocinach. Miałam dojechać do centrum.

Ja wiedziałam, że coś się stało.

Wiedziałaś, że to Wiktor?

Tak, ja już wtedy wiedziałam, że coś się stało. Byłam prawie

przekonana, że

moje dziecko po prostu

skoczyło pod pociąg.

Wysiadłam na Starych Bielanach

z nadzieją, że jeszcze

mogę go tam spotkać, że może patrol policji

go znalazł.

Spotkałam ich pod blokiem i zapytałam się,

czy coś już wiedzą, czy szukają.

I powiedzieli,

że dostali informację, że

kobieta

skoczyła pod metro na stacji Centrum.

Że jeszcze nie mają informacji,

kto to, ale że ten wypadek

się wydarzył.

Tak naprawdę nie pamiętam, co było dalej, bo byłam

w wielkim szoku.

Zawieźli mnie tylko do szpitala na Szaserów,

weszłam na izbę przyjęć,

dostałam informację od

policjantów, że Wiktor jest

na badaniach, więc to zabrzmiało

nawet optymistycznie,

tak? Że na badaniach,

że wszystko jest okej.

Ale po...

około 30 minutach bądź 40,

wyszedł do mnie

lekarz. Gdy powiedział

mi, co się stało, po jakich operacjach jest

Wiktor, a później, po konsultacji

z lekarzami, którzy operowali Wiktora,

co się tak naprawdę stało i w jakim

Wiktor jest stanie...

Po prostu nie mogłam

w to uwierzyć. Szanse na przeżycie

Wiktora

były małe.

Od razu mi to powiedzieli. Że jeżeli

uda się go

uratować,

to najprawdopodobniej będzie

niepełnosprawny. Zaczęli wymieniać wszystkie

możliwe

powikłania. Ja chyba nawet

nie pamiętam, co oni dokładnie do mnie mówili,

zadzwoniłam od razu do Agnieszki, żeby do mnie przyjechała,

bo ja nie byłam w stanie rozmawiać z tymi lekarzami,

ja nie wiedziałam, co oni do mnie mówią tego dnia.

Powiedzieli, że myśleli, że to jest osoba

dorosła. Że muszą przewieźć do

szpitala specjalistycznego dla dzieci na Żwirki

i Wigury.

Czekałam kilka godzin na ten transport. Około północy przyjechała karetka.

Przywieźli Wiktora

do szpitala.

Wróciłam do domu i rano

zadzwoniłam do poradni

z prośbą o pilną konsultację.

Powiedziałam, jaka jest

sprawa.

I tego dnia dostałam

silne leki, które brałam już

już przez kilka tygodni, tak naprawdę

być może one uratowały mnie

przez załamaniem. Nie wiem, co by się

wydarzyło.

I dzięki...

tak, dzięki

tym lekom po prostu dałam radę przebrnąć

przez to wszystko.

Przez prokuraturę, przez

załatwianie pogrzebu...

No tak, bo w końcu pojawiła się ta informacja

ostateczna, że...

Tak, dzień później. Tak.

I na szczęście byłam na tych lekach.

Przyznam, że do końca nie pamiętam,

co ja wtedy czułam. Nie pamiętam,

w jakich okolicznościach mi to powiedziano.

Nie pamiętam mojego powrotu do domu.

Nie pamiętam nic.

A miałaś okazję

zobaczyć Wiktora?

Jak jeszcze żył?

Jak jeszcze żył, leżał na OIOM-ie

dwa dni.

Więc siedziałam przy nim.

Siedziałam, patrzyłam na niego. Cały czas mam ten

obraz przed oczami. Cały czas

miałam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

Że przeżyje. Pamiętam, jak

drugiego dnia lekarz powiedział mi, że

obrzęk, krwiak w mózgu już się nie powiększa,

że za kilkanaście godzin

postarają się go wybudzić.

Że wszystko będzie dobrze.

No i że czeka go operacja, czyli

założenie stabilizatora na złamany kręgosłup

w odcinku szyjnym.

No ale jeszcze miałam nadzieję, że

z tego wyjdzie, że się obudzi.

Wiedziałam, że być może czeka

go pobyt w szpitalu przez kilka następnych miesięcy,

rehabilitacja.

No i w dniu, kiedy miała być operacja,

o planowanej godzinie niestety się nie

odbyła, musieliśmy czekać bardzo długo.

Już nie pamiętam nawet,

czy na lekarza, czy na

zebranie całego zespołu.

I gdy Wiktor został przewieziony na tą operację,

chciałam poczekać, aż ona się skończy.

Ale pielęgniarka powiedziała,

że ta operacja potrwa bardzo długo,

że samo

przekręcenie ciała na

brzuch zajmuje nawet kilka

godzin, więc poprosiła mnie, żebym

pojechała do domu, odpoczęła i przyjechała

jutro rano.

Tak też zrobiłam.

Jakoś mniej więcej

w nocy, nie pamiętam,

czy to było wpół do pierwszej,

dostałam telefon ze szpitala.

Czy mogę przyjechać.

Ja wiedziałam, po co jadę tak naprawdę.

Wiedziałam, po co jadę.

Wsiadłam w samochód i...

całą drogę zastanawiałam się, co

ja zrobię, gdy usłyszę tą wiadomość.

Ja wiem, że powinnam mieć nadzieję, ale...

ja wiedziałam, po prostu wiedziałam,

co usłyszę.

I nie pamiętam nawet, ile osób

tam podeszło do mnie. Czy to był

lekarz, czy to były pielęgniarki, nie pamiętam

kto. I pamiętam, że usłyszałam tą informację, ale nie pamiętam,

co było później.

Odcięło cię. Es hat dich abgeschnitten.

Nie pamiętam, czy ktoś ze mną dłużej porozmawiał, czy ktoś ze mną posiedział,

jak długo jeszcze tam

siedziałam. Nie pamiętam.

Po prostu nie pamiętam.

Minęło kilkanaście miesięcy.

Co ty dziś czujesz,

kiedy o tym myślisz?

Czy jesteś zła?

Wściekła? Na kogo,

jeśli tak.

Mam żal. Do lekarzy.

Brak pomocy.

Mam żal

o...

o to, że nikt nie pomógł

mojemu dziecku i mi.

Mimo dostatecznych

sygnałów ode mnie, mimo

dostatecznych sygnałów od Wiktora,

gdzie ewidentnie

było widać, że potrzebuje pomocy,

nikt nie zainteresował się tak

naprawdę, co mu jest. Nie postawił trafnej diagnozy.

Nie mam pojęcia, czy pobyt w szpitalu

kilka miesięcy pozwoliłby

na postawienie diagnozy i dalsze leczenie.

Po prostu czuję się olana.

Przez cały system, przez wszystkich lekarzy.

Po prostu nikt nam nie pomógł. Ani w szkole, ani

w placówkach.

Ja też prosiłam o psychoterapię

dla siebie

przed samobójstwem mojego dziecka.

Dzwoniłam, pytałam po różnych ośrodkach.

Mówiłam, że mam sytuację nagłą,

kryzysową. Otrzymywałam

informację, że każdy ma kryzysową

sytuację.

I że mogą mnie wpisać na listę

albo na przykład

zapisać mnie na za dziewięć miesięcy.

Jeśli.

Tak... Więc w tym momencie

czuję tylko i wyłącznie żal.

Chciałabym, żeby

lekarze, którzy nie zajęli się Wiktorem,

po prostu ponieśli konsekwencje tego.

Nie...

nie dostałam żadnego telefonu

ze szkoły po pogrzebie,

jak ja się czuję. Czy potrzebuję

jakiejś pomocy, jak ja sobie radzę, czy ja w ogóle żyję.

Po prostu...

w momencie zniknięcia mojego dziecka,

zniknęłam ja i cały problem.

Nikt nie interesował się naszą sytuacją.

Na czyje wsparcie możesz liczyć?

Kto ci pomagał w tym czasie?

Kto mi pomagał w tym czasie?

Najbardziej?

Moje dwie przyjaciółki.

Moja pani psycholog.

I psycholog Wiktora, do której

chodził. Która dzwoni do mnie

bardzo często,

która mnie też wspiera.

I...

jest naprawdę jej żal tego,

co się stało.

Zrobiła wszystko, co mogła. Tak naprawdę

mogła prowadzić terapię

i...

nie mówić mi, co się dzieje, tak?

Ale była od początku ze mną szczera i za to jej dziękuję.

Myślę sobie, że być może to by się nie skończyło w taki

sposób, gdyby

Wiktor

nie doświadczał tej przemocy

psychicznej, tych szykan.

Nie wysłuchiwał tych złośliwości.

Co ty byś mogła powiedzieć

innym rodzicom,

którzy wychowują swoje dzieci...?

Uczyć tolerancji,

zrozumienia. Tak jak ja uczyłam

Wiktora od zawsze. Że z nikogo nie można

się naśmiewać.

Trzeba być osobą przyjazną wobec

każdego.

Czyli tak jak ja wychowałam Wiktora -

na osobę uczuciową...

pełną empatii.

No ja niestety miałam

ostatnio nieprzyjemną sytuację.

Musiałam zareagować.

Byłam w parku z psem,

obok mnie stała grupka nastolatków.

Obok nas przechodziła grupa

dzieciaków. Mniej więcej 13-14 lat,

wyglądających już też

jak osoby LGBT. Bardzo

rzucające się w oczy. Jeden z tych chłopców,

nastolatków, który siedział w grupce,

powiedział do swoich kolegów:

"LGBT, jak ich, kurwa, szanować".

Ja się zatrzymałam.

W jakim był wieku?

Mniej więcej 20-21 lat.

Okej.

Zatrzymałam się i zapytałam się,

czy osoby LGBT

mu przeszkadzają, dlaczego tak

mówi.

Zapytał się: "czy widziała pani, jak oni, kurwa, wyglądają?".

Zapytałam się:

dobrze, no ale...

co to...

co to za znaczenie, tak?, jak ktoś wygląda?

Czy robi mu tym krzywdę?

Czy wyrządza komuś krzywdę swoim wyglądem?

Powiedział, że "nie, ale

jak widzi dziewczynę z dziewczyną,

to jest jeszcze smacznie, a jak

widzi chłopaka z chłopakiem, to niestety już nie".

No i zaczęli się głupio śmiać.

Dodał jeszcze, że "nie będę z panią

dyskutował o takich rzeczach".

Zapytałam się: "dlaczego?

Chciałabym znać twoje zdanie.

I chciałam ci powiedzieć, że rok temu

mój syn

przez osoby takie jak ty

rzucił się pod metro. I też był transpłciowy".

No, cała grupka

przestała się śmiać.

Nagle to nie było śmieszne?

Nagle to nie było śmieszne.

Powiedział mi na końcu, że "wygrała pani".

Chyba nie był w stanie

powiedzieć nic więcej.

i póki nie odeszłam z parku z psem,

ta grupka nie rozmawiała o niczym innym, tam

po prostu było jedno wielkie milczenie.

Więc mam nadzieję, że...

dało im to do zrozumienia. I że

być może przekażą to dalej. Mam nadzieję.

Wiem, że nie było ci łatwo też opowiedzieć tę historię.

Bardzo za to dziękuję.

Dużo siły ci życzę.

Dziękuję pięknie

za tę rozmowę, dziękuję za spotkanie.

Dziękuję również.