PIERŚCIONEK
Mężczyzna popatrzył na Bazylego i uśmiechnął się, a potem spojrzał na pierścionek i spytał:
– Skąd pan go ma?
– To rodzinny klejnot… Należał do mojej prababci!
– Ach tak! – westchnął mężczyzna i oddawszy Bazylemu pierścionek, wziął leżące na blacie formularze, po czym oddalił się do stolika i zaczął je wypełniać.
* * *
„Wszystko ma swoje dobre i złe strony” – myślał Bazyli, analizując wydarzenia ostatnich miesięcy. Fakt, że Małgosia nawiązała kontakt z rodzicami, z pewnością należał do dobrych stron. Natomiast wiązała się z tym sprawa… mieszkania. On nie wyobrażał sobie życia poza Lublinem. Kochał to miasto. Kochał jego okolice. Kochał pola pełne chmielu i tytoniu, choć ostatnio coraz częściej niż tytoń uprawiano tu ostropest. Ponoć robił świetnie na wątrobę, zwłaszcza tym, którzy nadużywali alkoholu. Bazyli kochał też łany pszenicy, lubelskie krajobrazy pełne niewielkich wzniesień, małe miasteczka otaczające Lublin, a także te większe miasta, które kiedyś były wojewódzkimi, a teraz zaledwie powiatowymi, jak Chełm czy Zamość.
Miał już uprawnienia przewodnika po Chełmie, teraz robił uprawnienia przewodnickie pozwalające na oprowadzanie po Zamościu i całym Roztoczu. Owszem, prawo administracyjne to przydatny kierunek, ale chciał poza rzeczami przydatnymi i przynoszącymi w perspektywie wymierne korzyści finansowe robić też coś ciekawego. Zajął się tym, gdy jeszcze był sam. Gdy jego kontakty damsko-męskie były raczej przygodne. Gdy wydawało mu się, że całe życie zostanie samotny. Małgosia, a właściwie Małgorzata, jak ją nazywał, spadła na niego niczym grom z jasnego nieba. Dlaczego od razu zobaczył w niej tą jedyną? Nie wiedział, ale czuł, że tak jest. Że to coś na całe życie. Widział siebie i ją starych, pomarszczonych jak dwa jabłka gnijące pod drzewem i myjących sobie plecy. Oczywiście na siedząco, bo nie będą już w stanie ustać pod prysznicem. Dzieci? Może będą mieli, a może nie. Różnie w życiu się przecież dzieje.
Czuł jedno, że bez Małgosi jest niekompletny. Co to znaczy? Nie potrafił racjonalnie wyjaśnić. Ale czy miłość w ogóle jest racjonalna? Gdyby miał komuś opowiedzieć, jak z tą miłością było, musiałby rzecz zbanalizować, a tego nie chciał. Dlatego skupiał się nie na analizowaniu stanu swojego ducha, a praktycznym planowaniu przyszłości. I właśnie z tym wiązał się pewien problem. Problem, który nazywał się… mieszkanie.
Wraz z Małgosią chcieli zamieszkać razem, ale… gdzie? Małgosia z miejsca zakomunikowała mu, że nie ma mowy, by zamieszkała z nim i jego matką. Rozumiał to bardzo dobrze. Ciasne, dwupokojowe mieszkanie nie nadawało się dla pary i jeszcze jednej osoby, nawet jeśli tą osobą była matka. Zresztą amfiladowy układ mieszkania powodował, że Małgosia nigdy nie została u niego na noc. Wspólne mieszkanie u Zosi też nie wchodziło w grę. Pokój, który wynajmowała od niej Małgosia, nie nadawał się osoby dla dwójki dorosłych.
Gdy w Wielkanoc mama Małgosi spytała, czy planują ślub, a Bazyli odpowiedział, że na pewno, ojciec od razu zaproponował, że jeśli tylko zdecydują się na przeprowadzkę do Warszawy, to będą mogli mieszkać na Saskiej. Bazyli widział, że Małgosię to nawet ucieszyło, ale… dla niego rozstanie z Lublinem oznaczałoby emocjonalną katastrofę. Wiedział, że to miasto nie jest najpiękniejsze na świecie, nie jest największe na świcie ani nawet najbogatsze, ale… było jego. Jego własne. Jak to powiedział kiedyś Seneka: „Ojczyznę kocha się nie dlatego, że wielka, ale dlatego, że własna”. Dla Bazylego ojczyzną był właśnie Lublin.
Deklarację o ślubie, którą złożył przy wielkanocnym stole, traktował bardzo serio. Tak serio, jak poważnie myślał o Małgorzacie. W wakacje przyznał się mamie, że odkłada na pierścionek, ale jeszcze nie znalazł żadnego, który by mu się naprawdę podobał.
– Ale to Małgorzacie ma się podobać – stwierdziła mama Bazylego.
Popatrzył na nią z politowaniem. Przez chwilę stali na wprost siebie, mierząc się spojrzeniami. W końcu Bazyli oznajmił:
– Owszem. Pierścionek jest dla niej, ale wręczenie go ma mi sprawić przyjemność. A jak może mi sprawić przyjemność wręczenie czegoś, co uważam za badziewie? Gdyby to był rodowy klejnot, to co innego…
– Rodowy klejnot? – spytała mama Bazylego z jakimś dziwnym błyskiem w oku, a potem… podeszła do szafy z ubraniami i spomiędzy stosów bielizny pościelowej wyjęła małe pudełeczko i podała mu.
Bazyli nigdy wcześniej go nie widział. Otworzył. W środku leżał złoty pierścionek z czerwonym oczkiem. Bazyli spojrzał na matkę pytającym wzrokiem.
– To rubin – powiedziała.
– Na zaręczyny? Rubin? – zdziwił się Bazyli.
– Rubin był niegdyś bardziej ceniony niż diament – odparła mama. – Jest symbolem siły i witalności. Czerwień to kolor miłości, a także wewnętrznego ognia…
– Skąd…
– Dostałam od twojego ojca. Podobno należał do jego babki.
– Nigdy go u ciebie nie widziałem…
– Bo to jedyna po nim pamiątka – powiedziała mama.
– Oprócz zdjęcia – dodał Bazyli.
– Oprócz zdjęcia – przytaknęła matka i zniknęła w łazience.
Bazyli był tak przejęty pierścionkiem, że nawet nie zauważył, że matce zaszkliły się oczy. Pierścionek był stary, widać było, że zabytkowy, a co za tym idzie prawdziwie zachwycający. Tak! To było to! Pozostawało tylko pytanie, kiedy wręczyć Małgosi pierścionek? Jak to zorganizować? Na amerykańskich filmach widział pierścionki w torcie, kieliszku szampana, ciastku, ale nie chciał tego tak amerykanizować. Owszem. Kolacja w miłej knajpce? Jak najbardziej! Szampan? Tak! Bardzo chętnie! Ale chyba wolałby oświadczać się na łonie natury. Sam na sam. Tylko wszechświat i oni. A nie na środku knajpy przy ludziach. Już wie, jak to zrobi.
* * *
– Chciałbym, byśmy zjedli razem kolację – powiedział do Małgosi.
Była wrześniowa północ, gdy wsiadali do taksówki, by pojechać do niej do domu. Właśnie zamknęli McDonalda, a Małgosia znów była na ostatniej zmianie.
– Teraz? – spytała zdziwiona.
– Nie… – zaśmiał się. – W pierwszy wolny wieczór. Chciałbym, żebyśmy, zanim nastanie jesień, poszli do kina, zjedli kolację i poszli na spacer. Potem to wiesz… te trzy rzeczy trzeba będzie robić w innej kolejności…
– W innej kolejności? – zdziwiła się.
– No… najpierw spacer, a potem reszta. Przecież będzie się szybciej ściemniać.
– Fakt! – stwierdziła Małgosia i pochwaliła pomysł kina, kolacji i przechadzki.
– Wybierzesz film i knajpkę? – spytał, dodając przy tym: – Ja wybiorę trasę spaceru! Nie pożałujesz!
– Jasne! – wykrzyknęła i zawisła mu na szyi.
* * *
Siedział w urzędzie, nie mogąc doczekać się wieczora. To dziś miał zaplanowane kino z Małgosią, kolację i spacer, podczas którego chciał spytać ją o to, czy zostanie jego żoną. Kiedy miałoby dojść do ślubu? To sprawa drugorzędna. Najważniejsze stało się wręczenie pierścionka.
Zdaniem Bazylego był to najpiękniejszy pierścionek, jaki w życiu widział. Owszem, wcześniej wyobrażał sobie, że podaruje jej brylant, ale mama miała rację. Rubin to było to! Dziewiątka w skali Mohsa oznaczała kamień tak twardy, że zarysować mógł go właściwie tylko diament. Na dodatek ten pięknie oszlifowano, a kwiaty okalające koszyczek dowodziły, że była to bardzo stara robota.
Bazyli raz po raz otwierał pudełko, wsuwał pierścionek na mały palec, choć za każdym razem obrączka pierścionka zatrzymywała się przed kostką, i chował klejnot z powrotem w pudełku. Właśnie w trakcie takiej czynności przy kontuarze stanął mężczyzna.
– Mam takie pytanie… – zaczął i natychmiast urwał, patrząc na pierścionek chowany do pudełka przez Bazylego.
– Tak? – spytał Bazyli z roztargnieniem i schował pudełko do kieszeni marynarki.
Mężczyzna przyglądał mu się uważnie.
– Mam tu do załatwienia sprawy spadkowe i potrzebuję aktu urodzenia i zgonu babci i prababci… – zaczął i zamilkł. Nerwowo przełykał ślinę.
Bazyli dopiero teraz podniósł wzrok i popatrzył na mężczyznę. Twarz wydała mu się znajoma, ale skąd? Do kogo ten szpakowaty mężczyzna był podobny? Na zastanawianie się czasu jednak nie było.
– Trzeba wypełnić dokumenty, jeżeli ma pan podpis elektroniczny, to może pan to zrobić…
– Panie! – żachnął się mężczyzna. – Jaki podpis elektroniczny? Ja nie mieszkam w Polsce. Zmarła mi matka i musiałem tu przyjechać…
– To zaraz panu podam dokumenty do wypełnienia. – Tym razem to Bazyli przerwał mężczyźnie, a wziąwszy z półki odpowiednie druki, położył je na blacie. Nieznajomy jednak nie ruszył się z miejsca.
– Coś jeszcze? – spytał Bazyli.
– Niech się pan na mnie nie gniewa…
– Czemu miałbym się gniewać? – zdumiał się Bazyli.
– Bo mam do pana prośbę… – zaczął mężczyzna, ale po chwili umilkł. Jakby szukał słów, którymi mógłby lepiej wyrazić swoją prośbę. Bazyli patrzył na niego wyczekująco, a mężczyzna, powoli cedząc słowa, powiedział: – Jak tu wszedłem, to oglądał pan taki pierścionek… Mógłbym go zobaczyć?
– Tak! – Bazyli uśmiechnął się uradowany i ochoczo wyjął z kieszeni marynarki pudełko z pierścionkiem. – To dla dziewczyny! Dziś zamierzam się oświadczyć.
Mężczyzna popatrzył na Bazylego i uśmiechnął się, a potem spojrzał na pierścionek i spytał:
– Skąd pan go ma?
– To rodzinny klejnot… Należał do mojej prababci!
– Ach, tak! – westchnął mężczyzna i oddawszy go Bazylemu, wziął leżące na blacie formularze, po czym oddalił się do stolika i zaczął je wypełniać.
Bazyli nie spojrzał w jego kierunku. Nie widział więc zdenerwowania, które sprawiło, że nos mężczyzny porusza się niczym końskie chrapy.
Pół godziny później Bazyli skończył pracę. Swój identyfikator z imieniem i nazwiskiem „Bazyli Żarski” zostawił na blacie stanowiska, przy którym zmieniła go koleżanka z roku, Bożena Mirecka. To ona w swoim czasie powiedziała mu o tej pracy. Dzięki temu, że pracowali tu oboje, mogli czasem zamieniać się dyżurami. Teraz zgodziła się wziąć za niego pół dyżuru, by mógł pójść z Małgosią do kina na jakiś film historyczny. Jaki? Z przejęcia zapomniał spytać o tytuł. Małgosia mówiła, że będzie zachwycony. Miał taką nadzieję.
* * *
Gdyby Małgosia wiedziała, że zaproponowane przez Bazylego kino, kolacja i spacer mają taki cel, z pewnością wybrałaby inny film. Ale tak bardzo chciała mu się przypodobać, że… zarezerwowała bilety na specjalny seans. Grano Sobibór. Rosyjski dramat historyczny dotyczył powstania, które wybuchło w obozie koncentracyjnym na terenie Lubelszczyzny. Film podobał się obojgu. Znów w swoich rozmowach wrócili do tematu… zagłady Żydów, a co za tym idzie Franciszki Arnsztajnowej i jej poezji.
– Myślę czasem, że w czasie wojny zginęło tylu poetów, malarzy, muzyków, że tej straty nigdy nie da się odrobić – powiedziała Małgosia, pałaszując magiczną sałatkę, będącą specjalnością tutejszej kuchni. Siedzieli w jednej z najelegantszych restauracji na lubelskiej starówce. – Sama nazwa „Magia” czyni to miejsce magicznym – przyznała, rozglądając się wokół.
– A co dopiero w połączeniu ze smakiem magicznej sałatki – dodał Bazyli, patrząc na to, z jakim apetytem pałaszowała potrawę.
W kieszeni po raz setny tego wieczoru wymacał pudełko z pierścionkiem. Było. Bazyli wiedział, gdzie się oświadczy. Wybrał w tym celu nie mniej romantyczne miejsce niż restauracja, w której właśnie kończyli kolację.
– Dokąd idziemy? – spytała Małgosia, gdy opuszczali lokal.
– Zobaczysz – odparł i uśmiechnął się tajemniczo.
Noc była dość ciepła jak na wrzesień. Cel znajdował się w zasięgu zaledwie dwóch minut. W Bazylim znów odezwał się przewodnik lubelski. Wiedział już, bo Małgosia się do tego przyznała, że to tę cechę lubiła i ceniła zarówno u Bazylego, jak i u Maćka. Dlatego bez skrępowania opowiadał o miejscach, które mijali, i prowadził do… zaułku Hartwigów. Na Boże Narodzenie dał Małgosi album z fotografiami Edwarda Hartwiga, a na walentynki tomik wierszy Julii Hartwig. Gdy dotarli na miejsce, mniej więcej w połowie schodów zatrzymał się:
– Mam niespodziankę! Poczekasz? – spytał, szukając czegoś w komórce, a po chwili włączył Walc a-moll Fryderyka Chopina i powiedział:
W świetle drżącego dwojga świec płomyka
Stałem przed tobą z pochyloną głową,
Przy dźwiękach szopenowskiego walczyka,
Pamiętasz? walca z nutą minorową,
Gdy z ust namiętne padło wyznań słowo.
− Wyjdziesz za mnie? – To powiedziawszy, wyjął z kieszeni pudełko z pierścionkiem.
Małgosia zaniemówiła.
– Ty… mówisz poważnie?
– Zupełnie poważnie.
– A ten wiersz… to…
– Arnsztajnowa. Nie wiem, czy rozmiar pierścionka…
– Nieważne – przerwała Małgosia i wtuliła mu się głową pod pachę.
Stali tak przez chwilę w świetle latarni. Żadnego pocałunku. Żadnych słów więcej. Cisza, którą nagle przerwał odgłos puszki kopniętej przez kogoś na szczycie schodów.
– Co tam, kurwa, się dzieje! – ryknął jakiś głos, sprowadzając ich na ziemię.
Czar prysł, ale Małgosia pozwoliła sobie włożyć pierścionek i Bazyli wiedział jedno. Ona jest jego. A on – jej.
* * *
Tej nocy nie mógł zostać u Małgosi. Zosia była chora i prosiła, by Małgosia nie wracała z Bazylim.
– Rzygam drugą dobę – wyszeptała i resztką sił dodała, że przy grypie żołądkowej chciałaby po prostu spokoju.
Małgosia to rozumiała. A ponieważ o prośbie Zosi powiedziała Bazylemu jeszcze przed kinem, więc wsadził ją w taksówkę i poprosił tylko o telefon, gdy dotrze na miejsce. Dochodził do domu, gdy otrzymał ememes. Była to fotografia dłoni Małgosi z pierścionkiem. Uśmiechnął się i skierował w stronę klatki schodowej. Otwierał właśnie drzwi, gdy jakaś postać oderwała się od drzewa i ruszyła tuż za nim. Gdy drzwi zamykały się, postać chwyciła klamkę i stanęła na dole. Bazyli niemal wbiegł na górę.
– I jak? – spytała mama, gdy otworzył drzwi.
Nie spała. Była w koszuli, szlafroku, ale… czekała na niego.
– A tak! – powiedział i pokazał jej zdjęcie w komórce.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Bazyli spojrzał na zegarek. Było dobrze po jedenastej. Kto to mógł być?
– Pewnie sąsiad. Otwórz! Ja jestem w szlafroku – poprosiła mama i zniknęła w kuchni.
– Pamięta mnie pan? – Za drzwiami stał mężczyzna, którego Bazyli widział rano w urzędzie.
Gdy zadawał to pytanie, głos mu drżał, a Bazyli ze zdumieniem stwierdził, że porusza nerwowo nosem tak samo jak on… Nie zdążył jednak nic odpowiedzieć ani o nic spytać, gdy mężczyzna zadał drugie pytanie:
– Eugenia jest?
I w tym momencie w kuchni rozległ się potworny rumor. Mama Bazylego runęła jak długa na ziemię.
Gdy następnego dnia rano zjawił się pod domem Małgosi i odprowadzając na uczelnię, opowiadał o zdarzeniach ostatniej nocy, nie wiedział, czy opowiadać chronologicznie to, co działo się w mieszkaniu, czy to, co działo się przed jego urodzeniem i potem.
Jak się okazało, nocnym gościem był… Kajetan Kurzyński. Biologiczny ojciec Bazylego.
– Przecież podobno zmarł przed twoim urodzeniem? – spytała zdumiona informacją Małgosia.
– Okazało się, że to była wersja dla mnie i dla reszty rodziny – powiedział Bazyli.
– A czemu przez tyle lat się nie odzywał?
– Nie wiedział o moim istnieniu. Matka z nim zerwała, a o tym, że jest w ciąży, dowiedziała się potem. On zaś był już za granicą. Wiesz… to były inne czasy. Bez internetu.
– Ale jak on się teraz znalazł? Jak to się stało?
– To przez ten pierścionek – powiedział Bazyli i przekręcił zaręczynowy klejnot na Małgosinym palcu: – Nie jest za duży? – spytał.
– Nie – odparła zdenerwowana. – Jak to przez pierścionek?
– No bo to naprawdę pierścionek jego babci. Dał kiedyś matce, a ta, zrywając z nim, powiedziała, że go zgubiła.
– Czemu z nim zerwała?
– Nie wiem.
– Nie pytałeś?
– Nie było kiedy i jak. Najpierw we dwóch cuciliśmy matkę, a potem oni oboje zamknęli się w kuchni. A mnie kazali iść spać.
– Poszedłeś?
– Spać to nie, bo wiesz… emocje były straszne. Ale odszedłem od drzwi. Zadałem mu tylko jedno pytanie.
– Jakie?
– Czy mam ci odbierać pierścionek?
– I? – spytała Małgosia głosem, w którym nie było niepokoju. Chyba domyśliła się odpowiedzi.
– Jest twój.