PRZYJACIÓŁKI (1)
– Tak? – w domofonie odezwał się znajomy głos.
– Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami… – zaczęła Kamila, ale nie dane było jej dokończyć zdania, bo oto w odpowiedzi usłyszała:
– Też tak myślałam. Wejdź.
* * *
Informacja o tym, że Małgosia się odnalazła, na tyle dobrze wpłynęła na jej mamę, że lekarze wypuścili ją na przepustkę. To z kolei spowodowało, że oboje rodzice przyjechali do Lublina na Boże Narodzenie. Mama Bazylego rozszerzyła swoje zaproszenie na święta dla Małgosi o jej całą rodzinę. Pawlakowie zatrzymali się w Grandzie, zabytkowym hotelu w centrum Lublina. Znajdował się niemal tuż obok restauracji McDonald, w której dorabiała Małgosia, choć ojciec znów zaczął przysyłać jej pieniądze. Od wielu miesięcy zarabiał na tyle dobrze, że już nie musiał się szczypać jak kiedyś.
– W sumie to dzięki Helenie – powiedział do Małgosi, odwiedzając ją w miejscu pracy wieczorem w dzień przed Wigilią.
– Mówiłeś to mamie? – spytała.
Ruch w McDonaldzie nie był zbyt duży. Właściwie przeważali klienci przychodzący po kawę. Ojciec też zamówił tylko kawę. Siadł przy stoliku blisko bufetu, za którym stała Małgosia, i obserwował ją, jak sobie radzi. Teraz podeszła do niego, bo akurat nie było chętnych do składania zamówień.
– Mama jest na lekach i chyba w swoim świecie – odparł ojciec na jej pytanie i dodał: – Teraz już śpi.
Małgosia już podczas poprzedniej rozmowy z ojcem dowiedziała się, że mama na stałe zamieszkała w specjalnym ośrodku, a ojciec w swojej kawalerce. Ich dawne mieszkanie stało puste, bo… czekało na nią.
– Rozumiałem, że nie chcesz nas oglądać, ale miałem nadzieję, że wrócisz – wyznał.
– Możesz to mieszkanie wynająć. Mam nowe życie, tato…
Teraz w Lublinie ojciec widział to jej nowe życie. Ciasny pokoik wynajmowany u Zosi, która na święta pojechała do rodziny do Łęcznej, pracę w McDonaldzie i studia, które sam nie wiedział, czy są perspektywiczne. „Czy bibliotekarz to dobry zawód?” – zastanawiał się nad tym już wtedy, gdy Małgosia przebąkiwała, że chce zdawać na ten kierunek. Nie sądził jednak, że jak przyjdzie co do czego, wybierze tak odległą uczelnię i… da sobie radę. Wydoroślała. To było pewne.
Wigilia i święta z mamą Bazylego oraz samym Bazylim uświadomiły ojcu Małgosi jedno. Musi ściągnąć ją do Warszawy. Warunki, w jakich córka żyła w Lublinie, nie należały do komfortowych. Perspektyw na ich poprawę też nie było. Bazyli z mamą mieszkał skromnie.
Rewanż w postaci Wielkanocy w Warszawie mama Bazylego przyjęła z pewną rezerwą, ale… ojciec Małgosi błyskawicznie rozwiał wszystkie jej wątpliwości.
– Mamy dwa mieszkania – powiedział, a widząc jej zdumienie, dodał: – Zatrzymają się państwo w mojej kawalerce.
* * *
By móc pójść ze święconką z Marcinem, Kamila musiała w domu stoczyć zacięty bój. Dopiero kiedy wytoczyła działo w postaci Kuby, którego obiecała zabrać ze sobą, mama zmiękła. Ojciec jak zwykle się nie odzywał, jakby zupełnie w tej kwestii nie miał nic do powiedzenia lub jakby było mu wszystko jedno. Wyprawa Marcina ze święconką do kościoła Kamili nie była możliwa. Marcin święcił jajka całą rodziną, bo – jak powiedział – to chyba jedna z niewielu rzeczy, które robią wszyscy razem i to zawsze punktualnie w południe. Kamila oczywiście może się z nimi wybrać. No to się wybrała.
Punktualnie o jedenastej zapakowała Kubę do samochodu, wręczywszy mu udekorowany koszyk i przykazawszy pilnować go jak oka w głowie. Już po chwili jej peugeot ruszył z piskiem opon, by wyskoczyć na trasę do Warszawy. Na Saską Kępę dojechali po czterdziestu minutach i zaparkowała niedaleko kościoła przy ulicy Nobla. Tam czekała na Marcina, strofując Kubę, by nie palnął czegoś głupiego.
Niewiadomscy byli punktualni. Pięć minut przed wybiciem dwunastej zjawili się przed wejściem do kościoła od strony ulicy Saskiej. Kamila czekała od strony Obrońców. Na szczęście Marcin zadzwonił do niej. Odebrała błyskawicznie.
– Jesteś? – spytał.
– Tak… – odparła, rozglądając się na boki.
– Weszliśmy od Saskiej. Chodź do stołu. Zobaczysz nas.
I rzeczywiście. Gdy tylko Kamila z Kubą dotarli do wystawionego na kościelnym dziedzińcu stołu, od razu rozpoznała stojącego tuż przy nim ojca Marcina. Wysoki, przystojny, był jakby starszą wersją swojego pierworodnego, tyle że… bez brody.
„A więc tak byś wyglądał bez zarostu” – powiedziała Kamila w myślach do Marcina, dygając przed panem Niewiadomskim niczym pensjonarka.
– Tato, to jest Kamila. – Marcin dokonał prezentacji.
Przepełniały go obawy, ale… szybko okazało się, że niepotrzebnie. Przecież ojciec od dawna nie był już surowy i groźny. Teraz ten zupełnie inny człowiek przywitał się:
– Miło mi. – I schyliwszy się, szarmancko pocałował Kamilę w rękę.
Przez chwilę stała jak sparaliżowana i musiała mieć dziwną minę, bo Marcin parsknął śmiechem. To ją otrzeźwiło.
– Kuba, przywitaj się – przemówiła, popychając do przodu młodszego brata uważnie trzymającego w ręku koszyk ze święconką.
Po chwili wszyscy zebrani postawili swoje koszyki na stole, a Kamila, Kuba i cała rodzina Niewiadomskich stanęli z jednej strony wielkiego stołu. Kamila rozejrzała się po twarzach. Jeszcze kilka lat temu to była jej parafia. Po przeprowadzce do Kiełpina miała nowy kościół, nową parafię, ale bywała tam tak rzadko, że właściwie nie znała nikogo. Nie zapamiętała nawet jednego księdza. Pewnie dlatego, że nawet w czasie tradycyjnych wizyt po kolędzie nie było jej w domu. Tu było inaczej. Choć nie mieszkała już na Saskiej Kępie, to jednak nadal czuła się tu jak u siebie. Jajka święcił ksiądz, który przed laty udzielał jej pierwszej komunii. Chyba ją poznał, bo miała wrażenie, że się uśmiechnął.
Nagle wydało jej się, że po drugiej stronie stołu widzi znajomą twarz. Bez okularów, ale… dziewczyna tam stojąca wyglądała jak Małgosia. Tylko o wiele doroślejsza niż wtedy, gdy widziały się po raz ostatni. Stała pod rękę z jakimś brodatym młodym mężczyzną. Towarzyszyła im jakaś kobieta, która szeptała mu coś do ucha. A za nimi… Kamila zastanawiała się, czy to przypadkiem nie rodzice Małgosi? Ale mężczyzna był zupełnie siwy, a kobieta, którą trzymał pod rękę, tak przerażająco chuda, że Kamila z miejsca stwierdziła, że to jednak nie mogła być mama Małgosi. Nagle… spojrzenia jej i stojącej na wprost dziewczyny zetknęły się, jednak brunetka uczepiona przystojnego chłopaka z krótką bródką szybko przeniosła wzrok na Marcina. Przez chwilę jej twarz wyrażała zdumienie, a potem szepnęła coś chłopakowi na ucho.
Czy to rzeczywiście Małgosia? Kamila spojrzała na Marcina, ale on z uśmiechem patrzył tylko na nią. Odwzajemniła uśmiech i gdy z powrotem przeniosła wzrok na postaci po drugiej stronie stołu, nie ujrzała już ani dziewczyny, która tak bardzo przypomniała jej przyjaciółkę z dzieciństwa, ani towarzyszącego jej młodego mężczyzny i kobiety, ani nawet pary, o której przez chwilę myślała, że są rodzicami Małgosi.
Przypomniała sobie za to Wielkanoc sprzed wielu lat, kiedy przyszły tu we dwie i chciały wyciągnąć ze sobą Maćka. On jednak wyjaśnił, że jako ewangelik nie święci jajek, ale może z nimi pójść dla towarzystwa. Z tej wspólnej wyprawy Kamila zapamiętała słowa Maćka, który powiedział, że w dziewiętnastowiecznej Warszawie szlachta i mieszczanie święcili pokarmy na półmiskach lub talerzach, a chłopstwo w koszyczkach, a teraz niby Warszawa, a wszyscy jak chłopi – z wiklinowymi koszami.
„Po drugiej wojnie światowej miasto przejęło wiejskie zwyczaje”. Głos Maćka wypowiadającego to zdanie do tej pory brzmiał Kamili w uszach. Rozglądała się po stole ze święconką i wspominała, jak wtedy Małgosia spytała go, skąd to wie, a on podał tytuł jakiejś książki. Małgosia od razu chciała ją przeczytać i w rezultacie po święconce pobiegli do Maćka. Z trudem za nimi nadążyła. Wydawali się wtedy stworzeni dla siebie, a po latach… wszystko się rozpadło.
„Nic nie jest wieczne” – pomyślała Kamila. I nagle przed oczami stanął jej Wojtek. Dwa lata temu po raz pierwszy pojechała do niego na grób. Czy ktoś odwiedza go na cmentarzu? Czy już tylko rodzice? Z zamyślenia wyrwał ją głos księdza, który właśnie pokropił pokarmy i pobłogosławił zebranym. Wszyscy przeżegnali się i… zaczęli zbierać ze stołu koszyki. Kamila próbowała szukać jeszcze w tłumie brunetki z chłopakiem z bródką, ale… nie zobaczyła ich nigdzie.
– Stało się coś? – spytał ją Marcin, widząc, że się rozgląda, zamiast pomóc Kubie przykryć serwetką święconkę.
– Miałam wrażenie, że widziałam Małgosię… – bąknęła zmieszana.
– To zupełnie możliwe – odparł Marcin i poprawił czapkę na głowie Magdy.
Było ciepło, ale jednak wiało, a młodsza siostra jeszcze nie tak niedawno miała zapalenie zatok. Kamila zauważyła, jak Marcin troskliwie zajmuje się siostrą. Jego ojciec też zwrócił na to uwagę, bo powiedział:
– Będzie z ciebie świetny pedagog…
– Tak myślisz? – odparł Marcin z nadzieją. Nie był najlepszym studentem, ale… na ćwiczeniach brylował. Praktyka domowa robiła swoje.
– No wiesz… udało ci się nakłonić Magdę do włożenia czapki. Czasem mi się zdaje, że to ty jesteś jej ojcem. No ale pewnie niedługo będziesz miał swoje – stwierdził i spojrzawszy na Kamilę, mrugnął porozumiewawczo.
– Tato, daj spokój… – Marcin zarumienił się, ale ojciec klepnął go w plecy z uznaniem i dodał:
– Proponuję lody w Akwarium. Stawiam! – dorzucił i zgarnął stadko do wyjścia z terenu kościoła.
Przed wyjściem na lody wzdragał się tylko Marek, który chciał wrócić do domu, przebrać się w strój do joggingu i zrobić kilka okrążeń wokół Skaryszaka, by nie tracić formy, ale ojciec spojrzał na niego wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu i powiedział:
– Są święta. Rzadko spędzamy razem czas i nie ma mowy, żebyś się teraz sam gdzieś włóczył.
Marek skapitulował. Zostawili święconki w samochodzie Kamili i wszyscy ruszyli w kierunku Francuskiej.