Niefortunna wyprawa bosmana
Dwa dni już upłynęły od chwili wyruszenia Tomka z rancza szeryfa Allana na tajemniczą wyprawę. Bosman snuł się po domu jak posępny cień. Trawił go niepokój o Sally i Tomka. O własne bezpieczeństwo nigdy się zbytnio nie troszczył, lecz gdy chodziło o młodego druha, była to zupełnie inna sprawa. Tymczasem Tomek przepadł jak kamień w wodę. Bosman gubił się w domysłach. Już kilkakrotnie napomykał Allanowi, czy nie lepiej byłoby dla bezpieczeństwa chłopca zerknąć do pozostawionego przez niego listu, lecz za każdym razem spotykał się z niezmienną odpowiedzią:
– Jeżeli Tommy nie wróci w ciągu siedmiu dni, wówczas otworzymy list…
Bosman złościł się na flegmatycznego szeryfa, kłopotał o Tomka, martwił o Sally, a jednocześnie nie mógł patrzeć z założonymi rękami na niemy ból zrozpaczonej pani Allan. Dzielna kobieta czuwała przy łożu rannego szwagra, lecz z jej bezmiernego smutku można było się domyślać, że straciła chęć do życia.
Trzeciego dnia wczesnym rankiem bosman nagle postanowił urządzić mały wypad na własną rękę. Zaraz też kazał sobie przyprowadzić mustanga. Z karabinem pod pachą wyszedł przed dom. Wkrótce galopował w kierunku pastwisk.
Nie minęły nawet cztery godziny, a stary wyga wiedział już, że Tomek razem z Czerwonym Orłem udali się ku granicy meksykańskiej. Nie tracąc czasu, podążył również w tym kierunku.
Około południa minął widoczną z dala samotną górę, nie zdając sobie nawet sprawy, że przekroczył granicę. Mustang obarczony olbrzymim jeźdźcem potykał się ze zmęczenia. Bosman zgłodniał. Zatrzymał konia w nikłym cieniu kaktusów. Zeskoczył z siodła, rozkulbaczył wierzchowca i uwiązał go na arkanie. Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma grzechotników stepowych, usiadł na ziemi, szybko spożył drugie śniadanie przygotowane przez zapobiegliwą panią Allan, łyknął nieco jamajki, a następnie zaczął rozmyślać, coby uczynił ojciec Tomka w podobnym położeniu. Niebawem doszedł do wniosku, że poszukiwanie chłopca w stepie nie miało zbyt wielkiego sensu. Teraz czynił sobie wyrzuty, iż zezwolił mu na tę tajemniczą wyprawę.
„Ha, nie ma rady! Wkopałem się w niezwykłą kabałę – mruknął. – Powinienem był od razu podążyć jego śladem, a teraz szukaj wiatru w polu! Co będzie, jeżeli podstępni Indianie, którzy uprowadzili Sally, schwycą również Tomka?”
Wzdrygnął się na samą myśl o takiej ewentualności.
„Na wszelki frasunek najlepszy trunek” – pomyślał i jeszcze raz dobył butelczynę z jamajką.
Pociągnął spory łyk. Poczuł się trochę raźniej. Sytuacja wprawdzie była okropna, ale czy nie znajdowali się już nieraz w ciężkich tarapatach? Któż, jak nie Tomek, sypał wtedy doskonałymi pomysłami? Czy to nie jego właśnie spryt ratował ich zazwyczaj z ciężkich opresji?
„Chwat chłopak! – rozczulił się bosman. – Kompan z niego pierwsza klasa. Nawet i tu, w Ameryce, wystawił do wiatru bogacza Don Pedra! Ha, a jak szybko potrafi się pokumać z różnymi ludźmi!”
Bosman zaczął nabierać otuchy. Przecież podczas wyprawy w Australii Tomek przełamał nieufność krajowców; w Afryce znów zaprzyjaźnił się z młodym królem Bugandy, tu zaś został przyjęty do szczepów Apaczów i Nawahów. Jeżeli wyruszył z Czerwonym Orłem, to może właśnie po to, by prosić Indian o pomoc?
„Taki zuch nie może zginąć jak pierwszy lepszy – myślał bosman. – Przeczekam w cieniu ten piekielny upał i wrócę na ranczo. Jeżeli Tomek wykombinował plan, to na pewno coś z niego wyjdzie”.
Tak uspokojony zapadł w drzemkę. Niebawem ocknął się z niej. Słońce przesunęło się już ku zachodowi. Spiesznie osiodłał mustanga. Po chwili kłusował z powrotem ku samotnej górze.
Ujechał około trzystu metrów, gdy naraz mustang głośno parsknął. Bosman uderzył go lekko arkanem, lecz wierzchowiec zastrzygł tylko uszami i zarżał ponownie.
– Co za licho cię ugryzło? – mruknął marynarz.
Zanim w zachowaniu mustanga dostrzegł ostrzeżenie, zza kaktusów i miotlastych juk wyskoczyły miedzianoskóre postacie. Było już za późno na odwrót.
Indianie o ciałach pomalowanych w białe pasy wydali cichy okrzyk, po czym rzucili się na samotnego jeźdźca. Jeden z nich skierował w pierś marynarza napięty łuk. Bosman instynktownie zadarł wierzchowca cuglami. Koń stanął dęba na zadnich nogach i tym uratował mu życie. Bo oto pierzasta strzała bzyknęła w powietrzu, wbijając się aż po bełt w pierś mustanga. Nieszczęsne zwierzę jeszcze raz poderwało się do skoku i upadło na ziemię. Bosman zeskoczył z siodła w ostatniej chwili. Potknął się, upadł na jedno kolano, upuścił karabin. Żylaste dłonie chwyciły go za ramiona.
Indianie chcieli wziąć bosmana żywcem do niewoli, lecz przekonali się rychło, że nie było to takie łatwe. Marynarz szybko dźwignął się na nogi. Jednym ruchem strząsnął z siebie napastników. Indianie znów się na niego rzucili, więc pięściami zaczął zadawać celne ciosy. Od razu zrobiło się wokoło niego przestronniej. Czerwonoskórzy, zdumieni i rozgniewani tak zdecydowanym i skutecznym oporem, dobyli zza pasów noże i tomahawki. Jeden z nich zawołał coś gardłowym głosem i cała gromada jednocześnie rzuciła się na marynarza. Bosman czuł, że to nie przelewki. Wyszarpnął z kieszeni rewolwer. Tylko jeden raz zdążył pociągnąć za spust, mierząc prosto w pierś najbliższego Indianina, gdyż zaraz otrzymał potężne uderzenie w głowę. Zachwiał się, jeszcze jak przez mgłę widział czeredę napastników wznoszących noże i tomahawki, po czym stracił przytomność.
– Ugh! Zwiążcie go rzemieniami – rozkazał Palący Promień. – Czy nasz brat Przedrzeźniacz został poważnie zraniony?
Dwóch Indian pochyliło się nad postrzelonym.
– Przeklęta blada twarz ugodziła naszego brata prosto w serce – oświadczył jeden z nich.
– Giń, biały psie! – zawołał drugi, wznosząc nóż do śmiertelnego ciosu.
– Stój! Nasz brat Przedrzeźniacz zasłużył na pełne pomszczenie. Temu białemu zadamy śmierć przy palu męczarni – rozkazał Palący Promień. – Niech ból wdowy i jego dzieci choć trochę ukoją okrzyki trwogi mordercy.
– Pięść tego białego jest twarda jak kamień – z uznaniem wtrącił któryś z Indian. – Ugh! Zobaczymy, czy jest równie odważny, jak silny.
– Zakneblujcie mu usta i przywiążcie go do grzbietu mustanga – polecił Palący Promień. – Zaraz ruszamy w powrotną drogę.
Czerwonoskórzy wyprowadzili konie ukryte w gąszczu kaktusów. Pięciu wojowników przymocowało wciąż nieprzytomnego marynarza do mustanga. Nogi jeńca skrępowano grubym rzemieniem przeciągniętym pod brzuchem konia, podczas gdy ręce przywiązane zostały do kulbaki siodła. Ponadto zarzucono bosmanowi na szyję arkan, którego drugi koniec przywiązał sobie do pasa jeden z czerwonoskórych podtrzymujących brańca. Dokonawszy tego, Indianie ruszyli w kierunku kryjówki.
Po dłuższej chwili bosman odzyskał przytomność. Zaraz ujrzał miedzianobrunatne postacie Indian. Bezskutecznie próbował poruszyć rękami, nogi również miał skrępowane.
„A to ci heca! Indiańce wzięli mnie do niewoli – pomyślał i zaraz ogarnęła go ogromna wściekłość. – Ha, dranie, pokażę wam, gdzie raki zimują!”
Potężnie ścisnął kolanami boki konia, aż ten stęknął boleśnie i przysiadł na zadzie. Indianin szarpnął arkanem zarzuconym na szyję jeńca. Zdradziecka pętla mocno się zacisnęła, bosman zrozumiał – był bezsilny.
Olbrzymia siła białego wykazana w czasie walki wprawiła Indian w podziw. Tym bardziej radowali się teraz zwycięstwem i widowiskiem, które ich czekało. Tak silny mężczyzna powinien wytrzymać długie męczarnie przy palu. Zaczęli obchodzić się z nim łagodniej, aby zachować jego siły na decydującą chwilę.
Po kilkugodzinnej jeździe bez wytchnienia Indianie musieli zmienić mustanga dźwigającego ciężkiego bosmana. Przy tej operacji krewki marynarz dał im się mocno we znaki. Gdyby nie miał związanych rąk, prawdopodobnie nie zdołaliby go ujarzmić, nie zadawszy mu śmiertelnego ciosu tomahawkiem bądź nożem. Na szczęście te objawy niewątpliwego męstwa budziły u Indian szacunek nawet dla pokonanego wroga, nie szczędzili więc trudu, by jeńca dowieźć żywego do obozu.
Bosman zdziwił się niepomiernie, gdy przed powtórnym wyruszeniem w drogę założyli mu na oczy opaskę.
Znów rozpoczęła się męcząca jazda.
Tomek niecierpliwie obserwował przygotowania Indian do wyruszenia na wyprawę wojenną. Lada chwila spodziewali się powrotu Palącego Promienia, który z polecenia Czarnej Błyskawicy miał sprowadzić odpowiednią liczbę koni. Jak Tomek zdążył już zauważyć, czerwonoskórzy trzymali w kanionie zaledwie kilkanaście mustangów. Niezbyt rozległy teren kanionu ukrytego w dziczy kaktusowej nie stwarzał odpowiednich warunków do hodowli. Przede wszystkim Indianie zaopatrzyli się w spore stado bydła, aby zapewnić sobie dostateczne wyżywienie. Według wyjaśnień Czarnej Błyskawicy w razie potrzeby dostarczali im koni Indianie z pobliskich rezerwatów. Jak z tego wynikało, wpływy buntowniczego wodza sięgały daleko na teren Stanów Zjednoczonych.
Oczywiście Tomek był zbyt rozsądny, aby wypytywać swych czerwonoskórych przyjaciół o sprawy stanowiące ich tajemnicę. Rozumiał, że byłoby to nawet bardzo niebezpieczne.
Za zgodą wodza Czerwony Orzeł miał zawieźć bosmanowi Nowickiemu list od Tomka, a następnie razem z marynarzem przybyć na umówione miejsce, gdzie cały oddział powinien już na nich czekać. Tomek właśnie wyrwał z notesu kartkę i ołówkiem zaczął pisać do swych stroskanych przyjaciół:
Kochany Panie Bosmanie!
Gdy tylko otrzyma Pan ten list z rąk mego przyjaciela, Czerwonego Orła, niech Pan natychmiast poprosi Pana Szeryfa o zniszczenie zapieczętowanej koperty wręczonej Mu przeze mnie. Niech Pan pocieszy Panią Allan. Dzięki pewnej (znanej już Panu) Osobie wyruszymy w licznym towarzystwie na poszukiwanie nieszczęsnej Sally. Miejmy nadzieję, że tym razem nie spotka nas zawód. Oczekuję Pana z przyjaciółmi w miejscu, do którego doprowadzi Pana przekazujący niniejszy list. Proszę mu całkowicie zaufać. Resztę opowiem osobiście…
Umieszczenie podpisu przerwała mu jakaś piekielna wrzawa. Wycie czerwonoskórych mieszało się z krzykami i lamentem kobiet. Tomek zaniepokojony chciał wybiec na majdan, gdy naraz Czerwony Orzeł wpadł do namiotu. Wzburzony zatrzymał się przed swym białym przyjacielem.
– Nah'tah ni yez'zi – zawołał – przygotowujesz mówiący papier? – Kończę go właśnie… Co się stało?
– Nie będzie już potrzebny – zagadkowo odrzekł Nawah. – Zły duch pokrzyżował nasze plany. Niech mój brat szybko idzie ze mną!
Obydwaj pospiesznie wybiegli. Na środku obozowiska, obok tipi rady, ujrzał Tomek zbiegowisko mężczyzn, kobiet i dzieci. Stamtąd właśnie rozlegały się okrzyki gniewu i żałosny lament. Tomka ogarnęło złe przeczucie. Dlaczego Czerwony Orzeł powiedział, że list już nie będzie potrzebny? Szybko zbliżył się do grupy Indian otaczających kilku jeźdźców. Przecisnął się ku nim. Zaledwie rzucił na nich okiem, zamarł z przerażenia.
Obok Palącego Promienia siedzącego na mustangu ujrzał Tomek skrępowanego i przywiązanego do wierzchowca bosmana Nowickiego. Zawrzał oburzeniem, gdy spostrzegł w rękach Palącego Promienia arkan, którego pętla zaciskała się na szyi przyjaciela. Co to miało oznaczać? Zanim zdołał cokolwiek nierozważnego uczynić, uwagę jego zwróciła grupka kobiet pochylona nad leżącym na ziemi Indianinem. Tomek był zbyt domyślny, aby nie odgadnąć prawdy. W jaki sposób Palący Promień zetknął się z bosmanem? Przecież marynarz miał na ranczu czekać na wiadomość! Lecz oto Indianie rozstąpili się, Czarna Błyskawica przystanął nad grupką jeźdźców. Wódz musiał poznać bosmana, bo wyraz zaskoczenia przemknął po jego twarzy, zaraz jednak przybrał obojętną minę.
– Co za wiadomość przywozi Palący Promień? – zapytał gardłowym głosem.
– Przeklęty biały pies zabił naszego brata Przedrzeźniacza – odparł Palący Promień, wskazując ręką na bosmana.
Czarna Błyskawica nawet nie spojrzał na jeńca.
– Czy to możliwe, aby jedna blada twarz odważyła się napaść na ośmiu moich wojowników? – zdziwił się. – Gdzie to się stało?
Palący Promień zmieszał się, nie mógł bowiem zataić przed wodzem, że po nadaniu sygnałów zbliżył się bez rozkazu do granicy. Musiał się również przyznać do urządzenia zasadzki na samotnego białego jeźdźca. Czarna Błyskawica, nie chcąc zdradzić miejsca położenia swej osady, nie pozwalał mieszkańcom kanionu oddalać się poza pasmo górskie. Od czasu do czasu zabierał po kilkunastu wojowników na małe wyprawy, lecz gdy ktokolwiek wysyłany był samodzielnie poza kanion, musiał ściśle stosować się do rozkazu wodza. Tymczasem Palący Promień, po nadaniu sygnałów na Górze Znaków, samowolnie urządził wypad w pobliże granicy.
– Po wykonaniu polecenia udaliśmy się na północ – odparł niechętnie. – Ujrzeliśmy na stepie samotnego białego jeźdźca. Chcieliśmy przyprowadzić jeńca do obozu, aby wziąć go na spytki. Urządziliśmy więc zasadzkę. W czasie walki blada twarz zabiła naszego brata Przedrzeźniacza.
– Ugh! Więc zabił go w nierównej walce, gdyż was było ośmiu na jednego – stwierdził Czarna Błyskawica.
Porywczy Palący Promień gniewnie zmarszczył brwi. Czyżby wódz chciał bronić tego białego?
– Oko za oko, ząb za ząb, mówi nasze prawo – rzekł ponuro Palący Promień. – Ten biały musi zginąć przy palu męczarni!
– Mój brat ma dziwną pamięć. Jedne prawa pamięta dobrze, a drugie źle – poważnie odpowiedział Czarna Błyskawica. – Lecz mimo to śmierć naszego brata Przedrzeźniacza pomścimy. Osierocił przecież squaw i czworo dzieci. Rada starszych zadecyduje o losie jeńca. Niech Palący Promień umieści go w oddzielnym tipi pod strażą.
Indianie rozwiązali bosmanowi nogi, ściągnęli go z konia i odkneblowali usta. Marynarz odetchnął głęboko.
Kilka kobiet podbiegło do jeńca. Wymyślały mu krzykliwymi głosami, to znów rzucały weń garściami żwiru. Wojownicy otoczyli bosmana i poprowadzili ku najbliższemu namiotowi. Po chwili, popychany przez Indian, zniknął w tipi. Tomek widząc, że przed namiotem ustawiono uzbrojoną straż, zbliżył się do Czarnej Błyskawicy.
– Wodzu, chciałbym natychmiast pomówić z tobą w pilnej sprawie – odezwał się cicho.
– Niech mój brat zaraz przyjdzie do tipi rady ze starszymi plemienia. Tam odbędzie się sąd nad jeńcem – odpowiedział Czarna Błyskawica.
Tomek nachmurzył się, lecz instynkt ostrzegał go przed pochopnym czynem. Wprawdzie Czarna Błyskawica był wodzem plemienia, nie ulegało jednak wątpliwości, że liczyć się musiał ze zdaniem rady starszych. Wódz na pewno poznał bosmana i, jak wynikało z wymiany słów z Palącym Promieniem, nie był do niego źle usposobiony. Czy zdoła go obronić? Jak już Tomek zdążył zauważyć, Indianie z odludnego kanionu z niezwykłą surowością przestrzegali swych praw i prastarych obyczajów.
Coraz większy niepokój ogarniał zdenerwowanego chłopca. Nie rozumiał, dlaczego bosman opuścił, wbrew umowie, ranczo i czego szukał na stepie. Ten nierozważny czyn mógł zniweczyć cały misternie ułożony plan uwolnienia Sally. Bo cóż się stanie, jeżeli Indianie zażądają śmierci bosmana? Przecież Tomek nie będzie mógł opuścić przyjaciela w tak tragicznej chwili.
„Ha, nie ma rady! Jeżeli dojdzie do ostateczności, stanę u boku bosmana i zginiemy razem – pomyślał zdesperowany. – Cóż za okropny los czeka wtedy Sally! Biedna pani Allan!”
Przygnębiony wszedł do tipi rady, gdzie zastał już kilkunastu starszych rodu. Wódz wskazał mu miejsce obok siebie. Niebawem rozpoczął się sąd nad bosmanem. Pierwszy zabrał głos Czarna Błyskawica:
– Mamy osądzić bladą twarz, która walcząc z wywiadowcami, zabiła naszego brata Przedrzeźniacza. Palący Promień, jako uczestnik tej walki, będzie oskarżał jeńca. Niech moi bracia wysłuchają go uważnie i wydadzą sprawiedliwy wyrok zgodnie ze zwyczajem i z prawem naszych ojców.
Palący Promień szczegółowo podał przebieg wypadków. Mimo odrazy do wszystkich białych relacja jego była wierna, ani na jotę nie odbiegała od prawdy. Wszyscy Indianie w skupieniu słuchali oskarżenia małego wodza, a Tomek w napięciu śledził twarze sędziów; na szczęście nie dostrzegł w nich nienawiści. Sprawa bosmana nie zdawała się wyglądać tragicznie. Indianie napadli na niego, a on zabił jednego z nich we własnej obronie.
Tomek z wdzięcznością utkwił oczy w Czarnej Błyskawicy, gdy ten ponownie zabrał głos i wyjaśnił radzie plemienia, kim był wzięty do niewoli jeniec. Przypomniał, że to właśnie bosman razem z Tomkiem ułatwili mu ucieczkę z niewoli, podkreślił jego odwagę i siłę, których dowody złożył podczas rodeo, powalając uderzeniem pięści rozjuszonego buhaja. Zaznaczył również, iż bosman został pierwszy zaatakowany przez wywiadowców i dzielnie walczył przeciwko ośmiu wojownikom.
Członkowie rady zgodnie uznali zasługę jeńca w ułatwieniu ich wodzowi ucieczki z rancza szeryfa Allana. Szaman Pogromca Grizzly zauważył, że zgodnie ze starym indiańskim zwyczajem można by jeńcowi darować życie, gdyby podjął się naprawić krzywdę wyrządzoną rodzinie zabitego wojownika.
Tomek niezbyt dobrze zrozumiał, o co chodziło Pogromcy Grizzly, gdy Czarna Błyskawica już polecił przyprowadzić jeńca oraz wdowę z dziećmi do tipi rady.
Bosman wkroczył do namiotu w asyście czterech Indian. Nawet ze związanymi do tyłu rękoma wyglądał imponująco. Wzrostem przewyższał strażników co najmniej o pół głowy. Poprzez strzępy koszuli widać było potężne, prężne mięśnie. Indianie spoglądali na jego obnażoną pierś, na której widniał wielki tatuaż przedstawiający syrenę trzymającą w jednej ręce tarczę, a w drugiej podniesiony do góry miecz.
Bosman odważnie patrzył w twarze miedzianoskórych wojowników; do Tomka mrugnął nieznacznie okiem. Znów pierwszy odezwał się Czarna Błyskawica:
– Blada twarz zabiła naszego brata Przedrzeźniacza. Rada starszych wypowiedziała się w tej sprawie. Zabicie wojownika w otwartej walce przynosi zaszczyt każdemu mężczyźnie. Rada starszych zna szlachetne czyny bladej twarzy, zna jego odwagę i siłę oraz wie, że blada twarz sprzyja Indianom jako prawowitym właścicielom ziemi amerykańskiej. Dlatego też moi bracia nie żądają krwawej zemsty za zabicie w uczciwej walce naszego wojownika, lecz nasz brat Przedrzeźniacz pozostawił squaw i czworo dzieci. Nie możemy dopuścić, aby cierpieli niedostatek i głód. Rada starszych mówi tak: „Niech blada twarz weźmie za żonę squaw zasmuconą śmiercią męża, niech troszczy się o nią i jej dzieci, a wtedy przyjmiemy bladą twarz do naszego plemienia i zapomnimy, że z ręki jego zginął mężny Przedrzeźniacz”. Ugh, powiedziałem!
Tomek, usłyszawszy ten dziwny wyrok, z niepokojem spojrzał na przyjaciela. Według bosmana żona miała być dla marynarza tym, czym kotwica dla statku, bo jak kotwica przytrzymuje statek na jednym miejscu, tak żona uniemożliwia marynarzowi swobodną włóczęgę po świecie. A przecież bosman przepadał za wielką przygodą i czuł się najszczęśliwszy podczas niebezpiecznych wypraw w świat.
Chłopiec pobladł, widząc na twarzy serdecznego druha najpierw wyraz zdziwienia, a potem gniewu. Na domiar złego w tejże chwili do namiotu wsunęła się brzydka Indianka z czworgiem dzieci. Marynarz zerknął na nich z ukosa i siląc się na spokój, rzekł:
– Dziękuję ci, Czarna Błyskawico, za swaty. Faktycznie, niejeden może by się ucieszył, gdyby mu ofiarowano żonę od razu z całą rodziną. Ale nie dla mnie ten rarytas. Co bym robił z liczną familią na statku? Żaden kapitan nie przyjąłby mnie do załogi. Tak jak wy wolicie zginąć z bronią w ręku, niż dać się zamknąć w rezerwacie, tak i ja wolę umrzeć, niż za cenę nędznego żywota wziąć babę z dzieciakami. Nic z tego, czerwonoskóry brachu!
– Więc blada twarz odmawia? – zapytał Czarna Błyskawica.
– Jak amen w pacierzu, nic z tego nie będzie – zapewnił go bosman. – Może teraz powiedziałbyś mi nareszcie, czego wy właściwie ode mnie chcecie? Napadacie spokojnego człeka na stepie, a kiedy broni swego życia, to zaraz wtykacie mu squaw z dzieciakami lub grozicie stryczkiem.
– Postępujemy według naszych zwyczajów – odparł Czarna Błyskawica. – Mimo że poprzysięgliśmy śmierć wszystkim białym, chcieliśmy przyjąć odważną bladą twarz do naszego plemienia. Skoro jednak odrzucasz tę propozycję, zginiesz przy palu męczarni. Czerwonoskórzy mężowie pamiętają wspaniałe czyny bladej twarzy, dlatego pozwolą mu umrzeć jak wielkiemu wojownikowi przystało. Powolna śmierć umożliwi ci jeszcze raz złożyć dowód wielkiego męstwa. Gdy już będziesz polował w Krainie Wiecznych Łowów, my specjalną pieśnią rozsławimy twoją niezwykłą odwagę. Ugh, powiedziałem!
– Dajmy bladej twarzy czas do namysłu do wschodu słońca – odezwał się Pogromca Grizzly. – Może nasz brat Nah'tah ni yez'zi zechce jeszcze porozmawiać ze swoim przyjacielem. – Dobrze, niech Nah'tah ni yez'zi porozumie się z jeńcem – zgodził się wódz. – Jutro przed wschodem słońca dowiemy się, co blada twarz wybrała: życie czy śmierć! Ugh!
– Czekajcie sobie, dokąd chcecie – mruknął marynarz. – Mnie tam już wszystko jedno. Nie słyszałem, żeby nieboszczyk kiedykolwiek spóźnił się na swój pogrzeb!
Straż wyprowadziła bosmana z namiotu narad.