Taniec Ducha
Bosman napuszony jak paw opuścił tipi narad. Po wypaleniu fajki pokoju i przyjaźni Indianie przyjęli go do swego plemienia. Jednocześnie jako dzielnemu wojownikowi nadali mu zaszczytne imię. Ono to właśnie stało się powodem niezwykłej dumy bosmana. Gdy zastanawiano się nad wyborem imienia, Czarna Błyskawica przypomniał radzie starszych, jak to bosman na rodeo uderzeniem pięści powalił buhaja. Czarownik Pogromca Grizzly zaproponował, aby nazwać marynarza Grzmiącą Pięścią. Rada starszych jednogłośnie wyraziła zgodę. Grzmiąca Pięść stał się członkiem plemienia Apaczów.
Na wyprawę miano wyruszyć zaraz po wieczornej uroczystości, do której wszyscy czynili gorączkowe przygotowania. Tomek za zgodą Czarnej Błyskawicy wysłał na ranczo Czerwonego Orła, zlecając mu zawiadomić szeryfa i panią Allan o nowych poszukiwaniach Sally i poprosić o zniszczenie wręczonego listu.
Tego dnia jeszcze przed wieczorem zapłonęły w obozie ogniska. Wkrótce miały się rozpocząć obrzędy. Czerwony Orzeł, traktujący Tomka niemal jak własnego brata, zdradził mu w zaufaniu, że tego wieczoru ujrzy tajemniczy Taniec Ducha, rytualny taniec wyznawców idei wyzwolenia Indian z niewoli.
Obydwaj przyjaciele niezmiernie byli ciekawi widowiska, usadowili się więc już wcześniej, tak by wszystko móc widzieć.
Taniec rozpoczął się wkrótce. Najpierw weszła na plac gromada Indian z podłużnymi jak beczułki bębnami. Przysiedli na uboczu i zaraz rozległo się jednostajne dudnienie. Na to hasło z namiotów zaczęli się wysuwać tancerze, okryci kocami bądź ubrani w białe bawełniane koszule ozdobione świętymi symbolami, i siadali w pierwszym szeregu widzów. Bębny zagrały gwałtowniej – kilku tancerzy podniosło się; ujęli się za ręce i zaczęli wolno krążyć wokoło. Stopniowo inni się do nich przyłączali. Powstał wielki krąg, w którego środek wbiegło czterech czarowników, powiewając krótkimi różdżkami zdobnymi w ptasie pióra. Bębny zawarczały jeszcze mocniej. Tancerze natychmiast usiedli kołem na ziemi w miejscu, w którym stali, a czarownicy tańczyli dalej. Tempo tej swoistej muzyki wzrastało z każdą chwilą: czarownicy poruszali się coraz szybciej… Gdy bębny przycichły, usiedli na ziemi.
Bębny ozwały się znowu. Tancerze poderwali się z miejsca; znów tańczyli w koło i znów coraz to szybciej wirowali. Czarownicy po jednym włączali się w krąg tańczących. Tempo tańca wzrastało z każdą chwilą; niektórzy z tańczących słabli, wtedy czarownicy podbiegali do nich i, powiewając im przed twarzą różdżkami, jakąś tajemniczą siłą wciągali ich do środka koła.
Tomek i bosman zaciekawieni powstali z ziemi, by lepiej widzieć. W roztańczonym kolisku działo się coś niezwykłego. Czarownik Pogromca Grizzly powiewał różdżką przed twarzą jednego z tancerzy, który zdradzał coraz większą niemoc – słaniał się na nogach, aż w końcu, wprawiony przez czarownika w stan hipnotyczny, runął twarzą na ziemię. Czarownicy przyprowadzili przed Pogromcę Grizzly następnych zmęczonych tancerzy, którzy pod działaniem różdżki niebawem padali nieprzytomni.
Niektórzy z tańczących zrywali z siebie koce i powiewali nimi, aby odegnać obce duchy. Szybkie, pełne groźnej wymowy ruchy, przeraźliwe krzyki mieszające się ze słowami dzikiej pieśni upodobniały ich do prawdziwych demonów. W końcu wszyscy już tańczyli na pół przytomni, w ekstatycznym transie.
Według mniemania Indian dusze tańczących oddzielały się od ich ciał, unosiły w Krainę Ducha i tam obcowały ze zmarłymi przodkami. Odrodzenie siły Indian miało nastąpić przez nawrót do dawnych zwyczajów. Ekstatyczny taniec towarzyszący obrzędom miał łączyć rewolucjonistów z duchami zmarłych Indian, przebywającymi w Krainie Wiecznych Łowów i patronującymi dążeniom wolnościowym swego ludu. Z tego powodu obrzęd ten przybrał nazwę Tańca Ducha.
Koło tańczących znacznie się przerzedziło. Najwytrwalsi tancerze byli już u kresu sił, gdy naraz umilkły bębny. Wirujące koło znieruchomiało. Uśpieni przez Pogromcę Grizzly tancerze zaczęli się budzić.
Czarna Błyskawica, ciężko jeszcze oddychając, zatrzymał się przed Tomkiem i bosmanem. Nie zdążył nawet zrzucić obrzędowego stroju – koszuli obramowanej frędzlami z ludzkich włosów. Wielki czarny ptak namalowany na jego piersiach rozpinał skrzydła do lotu.
Wódz przez chwilę spoglądał w twarze swych nowych przyjaciół, nim rzekł:
– Taniec Ducha oznacza śmierć dla wszystkich bladych twarzy. Tym razem przyniesie on zgubę tylko waszym wrogom. Szlachetna Biała Róża odzyska wolność lub – gdyby było na to za późno – będzie krwawo pomszczona. Ugh! Niech moi bracia przygotują się do drogi.
Tomek wzburzony tym, co przed chwilą widział, nie mógł wyrzec słowa, skinął jedynie głową na znak zgody, lecz zawsze praktyczny i nieprzejmujący się niczym bosman odparł swobodnie:
– Słuchaj, Czarna Błyskawico, cenię ludzi honorowych, którzy dotrzymują przyrzeczeń danych przyjaciołom. Od dzisiejszego dnia możesz na mnie liczyć w każdej okoliczności.
Mówiąc to, nachylił się do wodza i szepnął znacząco:
– Bądź spokojny, Skalnemu Kwiatuszkowi nie stanie się z mej strony jakakolwiek krzywda.
Czarna Błyskawica długo patrzył w jasne, budzące zaufanie oczy marynarza. Trudno odgadnąć, co się działo w tej chwili w jego sercu.
– Ugh! Nie wyglądasz na człowieka, który miałby dwa języki – powiedział jakby do siebie, po czym dodał głośno: – Zaraz wyruszamy w drogę.
– Czy mógłbyś, wodzu, pożyczyć mi jaką szkapę? – zagadnął bosman. – Mój poczciwina został martwy na stepie…
– Biały brat nie musi się o to kłopotać. Będzie miał mustanga. Teraz właśnie udamy się po konie.
Była już głucha noc, gdy Czarna Błyskawica dał hasło do wymarszu. Dwudziestu uzbrojonych wojowników powiódł skalną ścieżką wykutą w stromej ścianie kanionu. Wspięli się na szczyt okalający z tej strony kanion. Bosman, korzystając z chwili odpoczynku, szepnął do Tomka:
– Słuchaj, brachu, Indianie znają jeszcze inną, wygodniejszą drogę do swego obozowiska. Gdy wieźli mnie związanego jak barana, przez cały czas jechaliśmy na szkapach, a przecież nie czułem, abyśmy pięli się po górach.
– To bardzo prawdopodobne – odparł szeptem Tomek. – Tędy nie wprowadziliby ani bydła, ani koni do swego kanionu. Po prostu nie chcą zdradzić przed nami położenia kryjówki. Tą zaś drogą niełatwo trafić do obozu. Sam się pan o tym przekona.
– Czort z nimi! I tak byśmy nikomu nie zdradzili ich tajemnicy. Brr, nie lubię łażenia po górskich rozpadlinach! Czy masz jeszcze łyczek jamajki?
– Mam, panie bosmanie.
– To daj, brachu, bo całkiem zaschło mi w gardle.
Bosman opróżnił butelczynę do reszty.
– Ha, raźniej mi teraz na duszy i ciele – mruknął. – Morus chłop z Czarnej Błyskawicy. No, no, musieli ci Amerykańcy dopiec mu do żywego, skoro zaprzysiągł im krwawą zemstę. Podoba mi się ten mój przyszły teść! Słuchaj, brachu! Tyś mnie zmusił do zaręczyn z tą wdzięczną dziewuszką, twoja więc głowa, żeby z małżeństwa były nici. Kapujesz?
Po pomyślnym wywikłaniu bosmana z opresji Tomek nabrał humoru. Spojrzał na przyjaciela i odparł z udaną obojętnością:
– Nie wiadomo, czy Skalny Kwiat zgodzi się na unieważnienie zaręczyn. Musi pan wiedzieć, że Indianie poważnie traktują te sprawy. A może pan zakocha się w niej naprawdę?
– Ejże, brachu! Nie próbuj wystawić mnie do wiatru! Sam mówiłeś, że ona i Palący Promień mają się ku sobie.
– Mogłem się przecież pomylić…
– Coś mi to pachnie zdradą – podejrzliwie powiedział bosman. – Córka wodza to za wielki dla mnie rarytas. Co bym zrobił z taką damą? Już ty mnie lepiej nie doprowadzaj do ostateczności…
– Niech się pan uspokoi – roześmiał się Tomek. – Żartowałem tylko. Jeżeli nie popełni pan jakiegoś nowego głupstwa, to wszystko na pewno ułoży się jak najlepiej. Czy pan już zapomniał o wyzwaniu Palącego Promienia?
– Iiii, tam! Nie mógłbym mu zrobić krzywdy przez wzgląd na tę szlachetną dziewczynę.
– Teraz pan mówi do rzeczy.
– Możesz być pewny, że tak myślę naprawdę – gorąco dodał bosman. – Jestem jej winien wdzięczność i nie zawiedzie się na mnie. Uspokoiłem co do tego Czarną Błyskawicę, a u mnie słowo to święta rzecz.
Rozmowę przyjaciół przerwało hasło do dalszej drogi. Po kilkunastogodzinnym uciążliwym marszu w jednej z kotlin śródgórskich zastali dwóch Indian, czekających na nich z odpowiednią liczbą mustangów.
Przez resztę nocy jechali przez rozległe skłony pasma górskiego. O świcie znaleźli się już na stepie. Swoim zwyczajem Indianie ruszyli gęsiego, aby pozostawić jak najmniej śladów na ziemi. Truchtem posuwali się na północny wschód. Po jakimś czasie dogonili dwudziestu pieszych wojowników, którzy zapewne inną drogą i wcześniej opuścili zagubiony wśród dzikich gór kanion. Teraz cała grupa liczyła około czterdziestu ludzi. Każdy jeździec zabrał na swego konia jednego pieszego wojownika. Konie obarczone podwójnym ciężarem szły wolniej. Dopiero około południa stracili z oczu widniejące w dali na zachodzie pasmo gór z charakterystyczną, znaną Tomkowi, Górą Znaków. Wokoło rozciągał się, jak okiem sięgnąć, tylko step. W pewnej chwili wódz zatrzymał pochód.
Indianie zeskoczyli z mustangów; uwiązali je na arkanach i puścili, by się popasły. Dwudziestu pieszych wojowników oddaliło się nieco od jeźdźców i usiadło na ziemi szerokim kołem.
Tomek i bosman sądzili, że odbędzie się jeszcze jakaś narada. Wkrótce jednak Czarna Błyskawica wyjaśnił im powód postoju:
– W kanionie nie możemy trzymać zbyt wielu koni, tam przede wszystkim musimy dbać o wyżywienie stada bydła. Gdy potrzebujemy mustangów, korzystamy ze starego zwyczaju plemion Saksów i Lisów[49], które na wyprawy wojenne wzajemnie ofiarowywały sobie mustangi.
[49] Saksowie (właściwie Saukowie) i Lisy (Sacs, Foxes) – plemiona Indian znad zachodnich wybrzeży jezior Michigan i Górnego – obecny stan Wisconsin.
– Czyżby Saksowie i Lisy przenieśli się teraz do Nowego Meksyku? – zapytał Tomek. – Jak słyszałem, mieszkali oni w okolicy jeziora Michigan.
– Nah'tah ni yez'zi nie myli się. Saksowie i Lisy nie przenieśli się w te strony – wyjaśnił Czarna Błyskawica. – Jednakże, wzorując się na ich zwyczaju, zwróciliśmy się z prośbą do naszych przyjaciół w rezerwacie o ofiarowanie nam mustangów na wyprawę. Sposób, w jaki wojownik otrzymuje konia, zwalnia go z jakiejkolwiek zapłaty ofiarodawcy.
– Jak to się odbywa?
– Surowy, jak by powiedzieli biali, i dziki to zwyczaj, lecz godny naśladowania przez prawdziwych synów tej ziemi. Zaraz moi bracia zaspokoją swoją ciekawość, gdyż oto już nadjeżdżają ofiarodawcy mustangów.
Podeszli do koliska siedzących na ziemi Indian, którzy palili krótkie fajki, nie zwracając uwagi na zbliżających się jeźdźców.
Indianie nadjeżdżający na mustangach ujrzeli usadowionych na ziemi wojowników, krzykiem przynaglili swe wierzchowce. Po chwili dwudziestu jeźdźców, jadąc jeden za drugim, zaczęło w pełnym galopie okrążać odwróconych do nich plecami, palących fajki wojowników. Jeźdźcy coraz bardziej zwężali koło, aż w końcu mknęli tuż przy siedzących na ziemi. Gdy jakiś jeździec upatrzył już sobie tego, któremu chciał ofiarować swego mustanga, wtedy grubym, długim batem uderzał wybrańca w plecy lub przez ramię, mknąc dalej, by za następnym okrążeniem znów smagnąć go biczem, i powtarzał to, dopóki krew nie spłynęła z ran po uderzeniu. Wtedy natychmiast zatrzymywał konia, wręczał wojownikowi arkan zastępujący cugle i mówił:
– Ofiaruję ci konia, lecz będziesz za to nosił mój znak na plecach.
Od tej chwili Indianin proszący o konia stawał się jego właścicielem, a rana po razach otrzymanych biczem, jako zapłata za mustanga, nie przynosiła mu ujmy. Ofiarodawca natomiast miał tę satysfakcję, iż inny wojownik nosił jego „znak”, i mógł wychwalać swą wspaniałomyślność przy różnych uroczystych okazjach.
Zwyczaj ten nazywany był przez Indian „wypalaniem koni”, ponieważ proszący o wierzchowca powinien spokojnie palić fajkę w czasie, gdy bicz spadał na jego plecy. W ten sposób wykazywał zupełną obojętność na zadawany mu ból.
Niebawem wszyscy wojownicy Czarnej Błyskawicy otrzymali mustangi. Wkrótce też przybyło jeszcze dwóch jeźdźców, w których Tomek i bosman rozpoznali swych starych znajomych: wodza Długie Oczy i Chytrego Lisa.
Ku radości Tomka obydwaj wodzowie mieli razem z nimi wyruszyć na wyprawę.
Pożegnanie ofiarodawców koni nie obyło się bez wypalenia tradycyjnej fajki pokoju. Z tego powodu upłynęło sporo czasu, zanim wojownicy dosiedli mustangów i ruszyli z kopyta w kierunku południowo-zachodnim.
Jechali gęsiego: na samym czele Czarna Błyskawica, Długie Oczy, Chytry Lis, Tomek i bosman. Doświadczony wódz Czarna Błyskawica nie zaniedbywał środków ostrożności, tak koniecznych na wojennej ścieżce. Kilkaset metrów przed oddział wysunęli się dwaj zwiadowcy, których zadaniem było uważne penetrowanie terenu i ostrzeganie głównych sił przed ewentualnym niebezpieczeństwem.
Posuwali się na razie bez jakichkolwiek przeszkód. Dopiero tuż przed wieczorem przednia straż przywiodła przed wodza trzech wojowników, których zaraz po pierwszej naradzie wojennej w zagubionym kanionie wysłano na przeszpiegi w okolicę rancza Don Pedra. Wszyscy radzi byli dowiedzieć się, jakie przynoszą wiadomości.
Tomek i bosman stanęli u boku Czarnej Błyskawicy.
– Skąd powracają moi bracia? – zagadnął wódz.
– Zgodnie z twoim rozkazem udaliśmy się na ranczo Meksykanina Don Pedra – odpowiedział jeden ze zwiadowców, zwany z powodu blizny na policzku Przeciętą Twarzą.
– Cóż więc za wiadomości przynoszą moi bracia? – indagował Czarna Błyskawica.
– Nie zdołaliśmy ustalić, czy Don Pedro dokonał napadu na szeryfa Allana. Jego ludzie zapewnili nas, że nie opuszczał swego rancza od rodeo w Douglas – odparł Przecięta Twarz. – Nie wiemy również, czy w jego domu znajduje się Biała Róża. Jesteśmy natomiast pewni, że klacz Nil'chi ukrywana jest w specjalnym korralu, który biali ludzie nazywają stajnią. – Ugh! Skąd moi bracia dowiedzieli się o tym? Czy może widzieli klacz Nil'chi? – Nie mogliśmy jej widzieć, ponieważ dwaj Metysi pilnie strzegą korralu. Zapewnił mnie jednak o tym pewien znajomy peon[50], który widział, jak klacz Nil'chi zrzuciła z siodła Don Pedra. Od tej pory nie wyprowadzają konia z korralu, chcą go głodem nakłonić do posłuszeństwa.
[50] Peon – w Ameryce Łacińskiej: wyrobnik, bezrolny chłop, dawniej dłużnik odrabiający przymusowo długi.
– To podobne do tego draba – zawołał bosman Nowicki. – Więc maczał w tym wszystkim swoje brudne paluchy!
– Byłem tego pewny, gdy Nah'tah ni yez'zi wspomniał, że Meksykanin chciał kupić konia po rodeo – dorzucił Czarna Błyskawica, a zwracając się do zwiadowcy, zapytał: – Czy ten znajomy peon nic nie słyszał o Białej Róży? – Nic o niej nie wie. Peoni nie mają wstępu na ranczo.
– Czy dom jest strzeżony? – dalej pytał wódz.
– Tak, służba Don Pedra składa się z samych Indian Pueblo, którzy nikogo nie wpuszczają.
Czarna Błyskawica spojrzał znacząco na Tomka i bosmana. Czyż szeryf Allan nie przypuszczał, że napadu dokonali Indianie Pueblo?
– Warto by wziąć Meksykanina na spytki – doradził bosman. – Musi niejedno wiedzieć.
– Odwiedzimy Don Pedra na jego ranczu – postanowił Czarna Błyskawica.
– Na pewno dobrowolnie nic nie powie. Wygląda na podłego i mściwego człowieka – zauważył Tomek.
– Nie martw się, brachu! Jak go grzecznie poprosimy, to wszystko nam wyśpiewa – zapewnił bosman, mrugając okiem do wodza.
Czarna Błyskawica musiał doskonale zrozumieć dwuznaczne słowa bosmana. Uśmiechnął się tylko i powiedział:
– Niech mój brat Nah'tah ni yez'zi będzie spokojny. Don Pedro powie nam wszystko, o co poprosimy.
Tomek westchnął cicho. Pojął znaczenie tej groźnej zapowiedzi. Tak bosman, jak i Czarna Błyskawica uznawali prawo siły. Po raz nie wiadomo już który Tomek zastanowił się, czy słusznie uczynił, wzywając Indian na pomoc. Zaraz jednak przypomniał sobie bezradność kapitana Mortona i okropny los nieszczęsnej Sally. Nie wahał się dłużej. Gniewnie zmarszczył brwi.
– Tak, Don Pedro musi nam wyjawić, gdzie się znajduje Biała Róża – powiedział.
– Ugh! Zaraz odbędziemy wojenną naradę – odezwał się Czarna Błyskawica, zeskakując z mustanga.
Jak się okazało, trzej zwiadowcy nie tracili czasu na próżno. Przecięta Twarz narysował patykiem na ziemi dokładny plan rancza. Czarna Błyskawica zaproponował otoczyć dom ze wszystkich stron, aby nikt z napadniętych nie mógł wezwać pomocy. Dalsze działania zależały od tego, co powie Don Pedro. Wodzowie Długie Oczy i Chytry Lis od razu pochwalili taktykę wodza, a bosman zacierał ręce z ukontentowania. Po raz pierwszy od długiego czasu znalazł przyjaciół, którzy uznawali te same zasady co i on.
– Musimy się spieszyć, aby o świcie wszyscy byli na swoich stanowiskach – zakończył naradę Czarna Błyskawica.
– He, he, he… – roześmiał się bosman. – A to zdziwi się Meksykaniec, gdy mu powiemy: „Dzień dobry, szanowny panie!”.