ROZDZIAŁ ÓSMY, część II
ROZDZIAŁ ÓSMY: MEDYTACJE, część II
Nad samym brzegiem Wisły leżał stos belek. Wokulski uczuł znużenie, siadł i patrzył. W spokojnej powierzchni wody odbijała się Saska Kępa, już zieleniejąca, i praskie domy z czerwonymi dachami; na środku rzeki stała nieruchoma berlinka. Nie większym wydawał się ten okręt, który zeszłego lata widział Wokulski na Morzu Czarnym, unieruchomiony z powodu zepsucia się machin.
" Leciał jak ptak i nagle utknął; zabrakło w nim motoru. Spytałem się wówczas: a może i ja kiedyś stanę w biegu? - no, i stanąłem. Jakież to pospolite sprężyny wywołują ruch w świecie: trochę węgla ożywia okręt, trochę serca - człowieka..." W tej chwili żółtawy, za wczesny motyl przeleciał mu nad głową w stronę miasta.
" Ciekawym, skąd on się wziął? - myślał Wokulski. - Natura miewa kaprysy i - analogie - dodał. - Motyle istnieją także w rodzaju ludzkim: piękna barwa, latanie nad powierzchnią życia, karmienie się słodyczami, bez których giną - oto ich zajęcie. A ty, robaku, nurtuj ziemię i przerabiaj ją na grunt zdolny do siewu. Oni bawią się, ty pracuj; dla nich istnieje wolna przestrzeń i światło, a ty ciesz się jednym tylko przywilejem: zrastania się, jeżeli cię rozdepcze ktoś nieuważny.
I tobież to wzdychać do motyla, głupi?... I dziwić się, że ma wstręt do ciebie?... Jakiż łącznik może istnieć między mną i nią?..
No, gąsienica jest także podobna do robaka, póki nie zostanie motylem. Ach, więc to ty masz zostać motylem, kupcze galanteryjny?... Dlaczegóż by nie? Ciągle doskonalenie się jest prawem świata, a ileż to kupieckich rodów w Anglii zostało lordowskimi mościami.
W Anglii!... Tam jeszcze istnieje epoka twórcza w społeczeństwie; tam wszystko doskonali się i wstępuje na wyższe szczeble. Owszem, tam nawet ci wyżsi przyciągają do siebie nowe siły. Lecz u nas wyższa warstwa zakrzepła jak woda na mrozie i nie tylko wytworzyła osobny gatunek, który nie łączy się z resztą, ma do niej wstręt fizyczny, ale jeszcze własną. martwotą krępuje wszelki ruch z dołu. Co się tu łudzić: ona i ja to dwa różne gatunki istot, naprawdę jak motyl i robak. Mam dla jej skrzydeł opuszczać swoją norę i innych robaków?... To są moi - ci, którzy leżą tam na śmietniku, i może dlatego są nędzni, a będą jeszcze nędzniejsi, że ja chcę wydawać po trzydzieści tysięcy rubli rocznie na zabawę w motyla. Głupi handlarzu, podły człowieku!...
Trzydzieści tysięcy rubli znaczą tyle, co sześćdziesiąt drobnych warsztatów albo sklepików, z których żyją całe rodziny. I to ja mam byt ich zniszczyć, wyssać z nich ludzkie, dusze i wypędzić na ten śmietnik?...
No dobrze, ale gdyby nie ona, czy miałbym dziś majątek?... Kto wie, co się stanie ze mną i z tymi pieniędzmi bez niej? Może właśnie dopiero przy niej nabiorą one twórczych własności; może choć kilkanaście rodzin z nich skorzysta?..." Wokulski odwrócił się i nagle zobaczył na ziemi swój własny cień. Potem przypomniał sobie, że ten cień chodzi przed nim, za nim albo obok niego zawsze i wszędzie, jak myśl o tamtej kobiecie chodziła za nim wszędzie i zawsze, na jawie i we śnie, mieszając się do wszystkich jego celów, planów i czynów.
" Nie mogę wyrzec się jej" - szepnął rozkładając ręce, jakby tłumaczył się komuś. Wstał z belek i wrócił do miasta.
Idąc przez ulicę Obożną przypomniał sobie furmana Wysockiego, któremu koń padł, i zdawało mu się, że widzi cały szereg wozów, przed którymi leżą padłe konie, cały szereg rozpaczających nad nimi furmanów, a przy każdym gromadę mizernych dzieci i żonę, która pierze bieliznę takim, co płacić nie mogą.
" Koń?.. " - szepnął Wokulski i czegoś serce mu się ścisnęło.
Raz w marcu przechodząc Aleją Jerozolimską zobaczył tłum ludzi, czarny wóz węglarski stojący w poprzek drogi pod bramą, a o parę kroków dalej wyprzężonego konia.
- Co się to stało?
- Koń złamał nogę - odparł wesoło jeden z przechodniów, który miał fiołkowy szalik na szyi i trzymał ręce w kieszeniach.
Wokulski mimochodem spojrzał na delikwenta. Chudy koń z wytartymi bokami stał przywiązany do młodego drzewka unosząc w górę tylną nogę. Stał cicho, patrzył wywróconym okiem na Wokulskiego i gryzł z bólu gałązkę okrytą szronem.
" Dlaczego dziś dopiero przypomniał mi się ten koń? - myślał Wokulski - dlaczego ogarnia mnie taki żal?" Szedł Oboźną pod górę, rozmarzony, i czuł, że w ciągu kilku godzin, które spędził w nadrzecznej dzielnicy, zaszła w nim jakaś zmiana. Dawniej - dziesięć lat temu, rok temu, wczoraj jeszcze, przechodząc ulicami nie spotykał na nich nic szczególnego. Snuli się ludzie, jeździły dorożki, sklepy otwierały gościnne objęcia dla przechodniów. Ale teraz przybył mu jakby nowy zmysł. Każdy obdarty człowiek wydawał mu się istotą wołającą o ratunek tym głośniej, że nic nie mówił, tylko rzucał trwożne spojrzenia jak ów koń ze złamaną nogą. Każda uboga kobieta wydawała mu się praczką, która wyżartymi od mydła rękami powstrzymuje rodzinę nad brzegiem nędzy i upadku. Każde mizerne dziecko wydawało mu się skazanym na śmierć przedwczesną albo na spędzanie dni i nocy w śmietniku przy ulicy Dobrej.
I nie tylko obchodzili go ludzie. Czuł zmęczenie koni ciągnących ciężkie wozy i ból ich karków tartych do krwi przez chomąto. Czuł obawę psa, który szczekał na ulicy zgubiwszy pana, i rozpacz chudej suki z obwisłymi wymionami, która na próżno biegała od rynsztoka do rynsztoka szukając strawy dla siebie i szczeniąt. I jeszcze, na domiar cierpień, bolały go drzewa obdarte z kory, bruki podobne do powybijanych zębów, wilgoć na ścianach, połamane sprzęty i podarta odzież.
Zdawało mu się, że każda taka rzecz jest chora albo zraniona, że skarży się: " Patrz, jak cierpię...", i że tylko on słyszy i rozumie jej skargi. A ta szczególna zdolność odczuwania cudzego bólu urodziła się w nim dopiero dziś, przed godziną.
Rzecz dziwna! przecie miał już ustaloną opinię hojnego filantropa. Członkowie Towarzystwa Dobroczynności we frakach składali mu podziękowania za ofiarę dla wiecznie łaknącej instytucji; hrabina Karolowa we wszystkich salonach opowiadała o pieniądzach, które złożył na jej ochronę; jego służba i subiekci sławili go za podwyższenie im pensji. Ale Wokulskiemu rzeczy te nie sprawiały żadnej przyjemności, tak jak on sam nie przywiązywał do nich żadnej wagi. Rzucał tysiące rubli do kas urzędowych dobroczyńców, ażeby kupić za to rozgłos nie pytając, co się zrobi z pieniędzmi.
I dopiero dziś, kiedy dziesięcioma rublami wydobył człowieka z niedoli, kiedy nikt nie mógł głosić przed światem o jego szlachetności, dopiero dziś poznał, co to jest ofiara. Dopiero dziś przed jego zdumionym okiem stanęła nowa, nie znana dotychczas część świata - nędza, której trzeba pomagać.
" Tak, alboż ja dawniej nie widywałem nędzy?... "szepnął Wokulski. I przypomniał sobie całe szeregi ludzi obdartych, mizernych, a szukających pracy, chudych koni, głodnych psów, drzew z obdartą korą i połamanymi gałęźmi. Wszystko to przecie spotykał bez wrażenia. I dopiero gdy wielki ból osobisty zaorał mu i zbronował duszę, na tym gruncie użyźnionym krwią własną i skropionym niewidzialnymi dla świata łzami wyrosła osobliwa roślina: współczucie powszechne, ogarniające wszystko - ludzi, zwierzęta, nawet przedmioty, które nazywają martwymi.
Doktór powiedziałby, że utworzyła mi się nowa komórka w mózgu albo że połączyło się kilka dawnych" - pomyślał. " Tak, ale co dalej?..." Dotychczas bowiem miał tylko jeden cel: zbliżyć się do panny Izabeli. Dziś przybył mu drugi: wydobyć z niedostatku Wysockiego.
" Mała rzecz!..." " Przenieść jego brata pod Skierniewice..." - dodał jakiś głos. " Drobnostka." Ale poza tymi dwoma ludźmi stanęło zaraz kilku innych, za nimi jeszcze kilku, potem olbrzymi tłum borykający się z wszelkiego rodzaju nędzą i wreszcie - cały ocean cierpień powszechnych, które wedle sił należało zmniejszyć, a przynajmniej powściągnąć od dalszego rozlewu.
" Przywidzenia... abstrakcje... zdenerwowanie!" - szepnął Wokulski.
To była jedna droga. Na końcu bowiem drugiej widział cel realny i jasno określony - pannę Izabelę.
" Nie jestem Chrystusem, ażeby poświęcać się za całą ludzkość." " Więc na początek zapomnij o Wysockich" - odparł głos wewnętrzny. " No, głupstwo! Jakkolwiek jestem dziś rozkołysany, ależ nie mogę być śmieszny - myślał Wokulski. - Zrobię, co się da i komu można, lecz osobistego szczęścia nie wyrzeknę się, to darmo..." W tej chwili stanął przed drzwiami swego sklepu i wszedł tam.
W sklepie zastał Wokulski tylko jedną osobę. Była to dama wysoka, w czarnych szatach, nieokreślonego wieku. Przed nią leżał stos neseserek: drewnianych, skórzanych, pluszowych i metalowych, prostych i ozdobnych, najdroższych i najtańszych, a wszyscy subiekci byli na służbie. Klejn podawał coraz nowe neseserki, Mraczewski chwalił towar, a Lisiecki akompaniował mu ruchami ręki i brody. Tylko pan Ignacy wybiegł naprzeciw pryncypała.
- Z Paryża przyszedł transport - rzekł do Wokulskiego. - Myślę, że trzeba odebrać jutro.
- Jak chcesz.
- Z Moskwy obstalunki za dziesięć tysięcy rubli, na początek maja.
- Spodziewałem się.
- Z Radomia za dwieście rubli, ale furman upomina się na jutro.
Wokulski ruszył ramionami.
- Trzeba raz zerwać z tym kramarstwem - odezwał się po chwili. - Interes żaden, a wymagania ogromne.
- Zerwać z naszymi kupcami?... - spytał zdziwiony Rzecki.
- Zerwać z Żydami - wtrącił półgłosem Lisiecki. - Bardzo dobrze robi szef wycofując się z tych parszywych stosunków. Nieraz aż wstyd wydawać reszty, tak pieniądze zalatują cebulą.
Wokulski nic nie odpowiedział. Usiadł do swej księgi i udawał, że rachuje, ale naprawdę nie robił nic, nie miał siły. Przypomniał sobie tylko swoje niedawne marzenia o uszczęśliwieniu ludzkości i osądził, że musi być mocno zdenerwowany.
" Rozigrał się we mnie sentymentalizm i fantazja - myślał. - Zły to znak. Mogę ośmieszyć się, zrujnować..." I machinalnie przypatrywał się niezwykłej fizjognomii damy, która wybierała neseserki. Była ubrana skromnie, miała gładko uczesane włosy. Na jej twarzy białej i razem żółtej malował się głęboki smutek; spoza ust przyciętych wyglądała złość, a ze spuszczonych oczu błyskał czasami gniew, niekiedy pokora.
Mówiła głosem cichym i łagodnym, a targowała się jak stu skąpców. To było za drogie, tamto za tanie; tu plusz stracił barwę, tam zaraz odlezie skórka, a owdzie ukazuje się rdza na okuciach. Lisiecki już cofnął się od niej rozgniewany, Klejn odpoczywał, a tylko Mraczewski rozmawiał z nią jak z osobą znajomą.
W tej chwili otworzyły się drzwi sklepu i ukazał się w nich jeszcze oryginalniejszy jegomość. Lisiecki powiedział o nim, że jest podobny do suchotnika, któremu w trumnie zaczęły odrastać wąsy i faworyty. Wokulski zauważył, że gość ma gapiowato otwarte usta, a za ciemnymi binoklami nosi duże oczy, z których przeglądało jeszcze większe roztargnienie.
Gość wszedł kończąc rozmowę z kimś na ulicy, lecz wnet cofnął się, aby swego towarzysza pożegnać. Potem znowu wszedł i znowu cofnął się zadzierając do góry głowę, jakby czytał szyld. Nareszcie wszedł na dobre, ale drzwi za sobą nie zamknął. Wypadkowo spojrzał na damę i - spadły mu z nosa ciemne binokle.
- A... a... a!... - zawołał.
Ale dama gwałtownie odwróciła się od niego do neseserek i upadła na krzesło.
Do przybysza wybiegł Mraczewski i uśmiechając się dwuznacznie, zapytał:
- Pan baron rozkaże?...
- Spinki, uważa pan, spinki zwyczajne, złote albo stalowe... Tylko, rozumie pan, muszą być w kształcie czapki dżokejskiej i - z biczem...
Mraczewski otworzył gablotkę ze spinkami.
- Wody... - odezwała się dama słabym głosem.
Rzecki nalał jej wody z karafki i podał z oznakami współczucia.
- Pani dobrodziejce słabo?... Może by doktora...
- Już mi lepiej - odparła.
Baron oglądał spinki, ostentacyjnie odwracając się tyłem do damy.
- A może, czy nie sądzi pan, byłyby lepsze spinki w formie podków? - pytał Mraczewskiego.
- Myślę, że panu baronowi potrzebne są i te, i te. Sportsmeni noszą tylko oznaki sportsmeńskie, ale lubią odmianę.
- Powiedz mi pan - odezwała się nagle dama do Klejna - na co podkowy ludziom, którzy nie mają za co utrzymywać koni?...
- Otóż, proszę pana - mówił baron - wybrać mi jeszcze parę drobiazgów w formie podkowy...
- Może by popielniczkę? - zapytał Mraczewski.
- Dobrze, popielniczkę - odparł baron.
- Może gustowny kałamarz z siodłem, dżokejką, szpicrutą?
- Proszę o gustowny kałamarz z siodłem i dżokejką...
- Powiedz mi pan - mówiła dama do Klejna podniesionym głosem - czy wam nie wstyd zwozić tak kosztowne drobiazgi, kiedy kraj jest zrujnowany?... Czy nie wstyd kupować konie wyścigowe...
- Drogi panie - zawołał niemniej głośno baron do Mraczewskiego - zapakuj wszystkie te garnitury, popielniczkę, kałamarz i odeszlij mi do domu. Macie prześliczny wybór towarów... Serdecznie dziękuję...Adieu!...
I wybiegł ze sklepu, wracając się parę razy i spoglądając na szyld nad drzwiami.
Po odejściu oryginalnego barona w sklepie zapanowało milczenie. Rzecki patrzył na drzwi, Klejn na Rzeckiego, a Lisiecki na Mraczewskiego, który znajdując się z tyłu damy krzywił się w sposób bardzo dwuznaczny.
Dama z wolna podniosła się z krzesła i zbliżyła się do kantorka, za którym siedział Wokulski.
- Czy mogę spytać - rzekła drżącym głosem - ile panu winien jest ten pan, który dopiero co wyszedł?...
- Rachunki tego pana ze mną, szanowna pani, gdyby je miał, należą tylko do niego i do mnie - odpowiedział Wokulski kłaniając się.
- Panie - ciągnęła dalej rozdrażniona dama - jestem Krzeszowska, a ten pan jest moim mężem. Długi jego obchodzą mnie, ponieważ on zagarnął mój majątek, o który w tej chwili toczy się między nami proces...
- Daruje pani - przerwał Wokulski - ale stosunki między małżonkami do mnie nie należą.
- Ach, więc tak?... Zapewne, że dla kupca jest to najwygodniej. Adieu.
I opuściła sklep trzaskając drzwiami.
W kilka minut po jej odejściu wbiegł do sklepu baron. Parę razy wyjrzał na ulicę, a następnie zbliżył się do Wokulskiego.
- Najmocniej przepraszam - rzekł usiłując utrzymać binokle na nosie - ale jako stały gość pański, ośmielę się w zaufaniu zapytać: co mówiła dama, która wyszła przed chwilą?... Bardzo przepraszam za moją śmiałość, ale w zaufaniu...
- Nic nie mówiła, co by kwalifikowało się do powtórzenia - odparł Wokulski.
- Bo uważa pan, jest to, niestety! moja żona... Pan wie, kto jestem... Baron Krzeszowski... Bardzo zacna kobieta, bardzo światła, ale skutkiem śmierci naszej córki trochę zdenerwowana i niekiedy... Pojmuje pan?... Więc nic?..
- Nic.
Baron ukłonił się i już we drzwiach skrzyżował spojrzenia z Mraczewskim, który mrugnął na niego.
- Więc tak?... - rzekł baron, ostro patrząc na Wokulskiego.
I wybiegł na ulicę. Mraczewski skamieniał i oblał się rumieńcem powyżej włosów. Wokulski trochę pobladł, lecz spokojnie usiadł do rachunków.
- Cóż to za oryginalne diabły, panie Mraczewski? - spytał Lisiecki.
- A to cała historia! - odparł Mraczewski przypatrując się spod oka Wokulskiemu. - Jest to baron Krzeszowski, wielki dziwak, i jego żona, trochę narwana. Nawet skuzynowani ze mną, ale cóż!... - westchnął spoglądając w lustro. - Ja nie mam pieniędzy, więc muszę być w handlu; oni jeszcze mają, więc są moimi kundmanami...
- Mają bez pracy!... - wtrącił Klejn. - Ładny porządek świata, co?
- No, no... już mnie pan do swoich porządków nie nawracaj odparł Mraczewski. - Otóż pan baron i pani baronowa od roku prowadzą ze sobą wojnę. On chce rozwodu, na co ona się nie zgadza; ona chce przepędzić go od zarządu swoim majątkiem, na co on się nie zgadza. Ona nie pozwala mu trzymać koni, szczególniej jednego wyścigowca; a on nie pozwala jej kupić kamienicy po Łęckich, w której pani Krzeszowska mieszka i gdzie straciła córkę. Oryginały!... Bawią ludzi wymyślając jedno na drugie...
Opowiadał lekkim tonem i kręcił się po sklepie z miną panicza, który przyszedł tu na chwilkę, ale zaraz wyjdzie. Wokulski mienił się siedząc na fotelu; już nie mógł znieść głosu Mraczewskiego.
" Kuzyn Krzeszowskich... - myślał. - Dostanie bilet miłosny od panny Izabeli... A infamis!..." I przemógłszy się wrócił do swej księgi. Do sklepu znowu poczęli wchodzić goście, wybierać towary, targować się, płacić. Ale Wokulski widział tylko ich cienie, pogrążony w pracy. A im dłuższe sumował kolumny, im większe wypadały mu sumy, tym bardziej czuł, że w sercu kipi mu jakiś gniew bezimienny. O co?... na kogo?... mniejsza. Dosyć, że ktoś za to zapłaci, pierwszy z brzegu.
Około siódmej sklep już stanowczo wyludnił się, subiekci rozmawiali, Wokulski wciąż rachował. Wtem znowu usłyszał nieznośny głos Mraczewskiego, który mówił aroganckim tonem:
- Co mi pan, panie Klejn, będzie zawracał głowę!... Wszyscy socjaliści są złodzieje, bo chcieliby dzielić się cudzym, i - szubrawcy, bo mają na dwu jedną parę butów i nie wierzą w chustki do nosa.
- Nie mówiłbyś pan tak - odparł smutnie Klejn - gdybyś przeczytał choć z parę broszurek, nawet niedużych.
- Błazeństwo... - przerwał Mraczewski włożywszy ręce w kieszenie. - Będę czytał broszury, które chcą zniszczyć rodzinę, wiarę i własność!... No, takich głupich nie znajdziesz pan w Warszawie.
Wokulski zamknął księgę i włożył ją do kantorka. W tej chwili znowu weszły do sklepu trzy panie żądając rękawiczek.
Targ z nimi przeciągnął się z kwadrans. Wokulski siedział na fotelu i patrzył w okno; gdy zaś damy wyszły, odezwał się tonem bardzo spokojnym:
- Panie Mraczewski.
- Co pan każe?... - spytał piękny młodzieniec biegnąc do kantorka krokiem kontredansowym.
- Od jutra niech pan postara się o inne miejsce - rzekł krótko Wokulski.
Mraczewski osłupiał.
- Dlaczego, panie szefie?... Dlaczego?...
- Dlatego, że u mnie już pan nie ma miejsca.
- Jakiż powód?:.. Przecie chyba nic złego nie zrobiłem? Gdzież pójdę, jeżeli pan tak nagle pozbawi mnie posady?
- Świadectwo dostanie pan dobre - odparł Wokulski. - Pan Rzecki wypłaci panu pensję za następny kwartał, wreszcie - za pięć miesięcy... A powód jest ten, że ja i pan nie pasujemy do siebie... Zupełnie nie pasujemy. - Mój Ignacy, zrób z panem Mraczewskim rachunek do pierwszego października.
To powiedziawszy Wokulski wstał z fotelu i wyszedł na ulicę.
Dymisja Mraczewskiego zrobiła takie wrażenie, że subiekci nie przemówili między sobą ani słowa, a pan Rzecki kazał zamknąć sklep, chociaż nie było jeszcze ósmej. Pobiegł zaraz do mieszkania Wokulskiego, lecz go tam nie zastał. Przyszedł drugi raz o jedenastej w nocy, lecz w oknach było ciemno, i pan Ignacy wrócił do siebie zgnębiony.
Na drugi dzień w Wielki Czwartek, Mraczewski już nie pokazał się w sklepie. Pozostali koledzy jego byli smutni i czasem naradzali się między sobą po cichu.
Około pierwszej przyszedł Wokulski. Lecz nim usiadł do kantorka, otworzyły się drzwi i zwykłym wahającym się krokiem wbiegł pan Krzeszowski zadając sobie wiele trudu nad osadzeniem binokli na nosie.
- Panie Wokulski - zawołał roztargniony gość, prawie ode drzwi. - W tej chwili dowiaduję się... Jestem Krzeszowski... Dowiaduję się, że ten biedny Mraczewski z mojej winy otrzymał dymisję. Ależ, panie Wokulski, ja wczoraj bynajmniej nie miałem pretensji do pana... Ja szanuję dyskrecję, jaką okazał pan w sprawie mojej i mojej żony... Ja wiem, że pan jej odpowiedział, jak przystało na dżentelmena...
- Panie baronie - odparł Wokulski - ja nie prosiłem pana o świadectwo przyzwoitości. Poza obrębem tego - co pan każe?...
- Przyszedłem prosić o przebaczenie biednemu Mraczewskiemu, który nawet...
- Do pana Mraczewskiego nie mam żadnej pretensji, nawet tej, ażeby do mnie wracał.
Baron przygryzł wargi. Chwilę milczał, jakby odurzony szorstką odmową ; na koniec ukłonił się i cicho powiedziawszy: " Przepraszam..." opuścił sklep. Panowie Klejn i Lisiecki cofnęli się za szafy i po krótkiej naradzie wrócili do sklepu, od czasu do czasu rzucając na siebie smutne, lecz wymowne spojrzenia.
Około trzeciej po południu ukazała się pani Krzeszowska. Zdawało się, że jest bledsza, żółciejsza i jeszcze czarniej ubrana niż wczoraj. Lękliwie obejrzała się po sklepie, a spostrzegłszy Wokulskiego zbliżyła się do kantorka.
- Panie - rzekła cicho - dziś dowiedziałam się, że pewien młody człowiek, Mraczewski, z mojej winy stracił u pana miejsce. Jego nieszczęśliwa matka...
- Pan Mraczewski już nie jest u mnie i nie będzie - odparł Wokulski z ukłonem. - Czym więc mogę pani służyć?...
Pani Krzeszowska miała widocznie ułożoną dłuższą mowę. Na nieszczęście spojrzała Wokulskiemu w oczy i... z wyrazem: " Przepraszam..." wyszła ze sklepu. Panowie Klejn i Lisiecki mrugnęli na siebie wymowniej niż dotychczas, lecz poprzestali na jednomyślnym wzruszeniu ramionami.
Dopiero około piątej po południu zbliżył się do Wokulskiego Rzecki. Oparł ręce na kantorku i rzekł półgłosem:
- Matka tego Mraczewskiego, Staśku, jest bardzo biedna kobieta...
- Zapłać mu pensję do końca roku - odparł Wokulski.
- Myślę... Stasiu, myślę, że nie można aż tak karać człowieka za to, że ma inne niż my przekonania polityczne...
- Polityczne?... - powtórzył Wokulski takim tonem, że panu Ignacemu przeszedł mróz po kościach...
- Zresztą, powiem ci - ciągnął dalej pan Ignacy - szkoda takiego subiekta. Chłopak piękny, kobiety go pasjami lubią...
- Piękny? - odparł Wokulski.
- Więc niech pójdzie na utrzymanie, jeżeli taki piękny.
Pan Ignacy cofnął się. Panowie Lisiecki i Klejn już nawet nie spoglądali na siebie.
W godzinę później przyszedł do sklepu niejaki pan Zięba, którego Wokulski przedstawił jako nowego subiekta.
Pan Zięba miał około lat trzydziestu ; był może tak przystojny jak Mraczewski, ale wyglądał nierównie poważniej i taktowniej. Nim sklep zamknięto, już zaznajomił się, a nawet zdobył przyjaźń swoich kolegów. Pan Rzecki odkrył w nim zagorzałego bonapartystę; pan Lisiecki wyznał, że on sam obok Zięby jest bardzo bladym antysemitą, a pan Klejn doszedł do wniosku, że Zięba musi być co najmniej biskupem socjalizmu.
Słowem, wszyscy byli kontenci, a pan Zięba spokojny.