Walka z miedzianobrodymi (2)
Pościg trwał dalej… W ciągu dnia chunchuzi jeszcze raz podjęli rozpaczliwą próbę rozbiegnięcia się po stepie. Znów jeden z nich legł martwy. W kilka godzin później byli niemal całkowicie wyczerpani. Niektórzy słaniali się na nogach, inni co chwila padali.
Smuga przez lunetę uważnie zlustrował okolicę. O kilkaset metrów dalej urwisty brzeg rzeki znacznie się obniżał. Widoczny jak na dłoni szeroki pas zarośli na pewno utrudniłby tam skuteczny pościg. Wobec tego dał hasło do ataku. Jeźdźcy zwrócili wierzchowce ku Amurowi. Strzałami zepchnęli chunchuzów w kierunku stromego brzegu. Pozbawieni sił bandyci prawie bez oporu zostali obezwładnieni. Wkrótce skrępowani leżeli na ziemi.
Tego dnia dalszy marsz był niemożliwy. Tak ludziom, jak i wierzchowcom należał się odpoczynek, a wieczór był już blisko. Rozłożyli obóz na wysokim brzegu Amuru.
Wkrótce siedzieli przy naprędce przygotowanym posiłku. Smuga prawie nie jadł, niewiele mówił. Z wysiłkiem podnosił dłoń zdrowej ręki do czoła, by zetrzeć krople potu. Pobladł, jakby był bliski omdlenia.
– Co panu jest? – zaniepokoił się Tomek. – Na pewno nie opatrzył pan należycie rany!
Smuga, z trudem pokonując ogarniające go coraz większe osłabienie, odparł:
– Kulę mam w ramieniu… Chciałem poczekać z jej wyjęciem do Nerczyńska, ale chyba przeceniłem swe siły…
– Do stu beczek zjełczałego tranu! Czemuś pan o tym od razu nie powiedział? – zawołał bosman oburzony. – Zdejmuj pan kapotę, znam się co nieco na tym!
Ból musiał być naprawdę bardzo dotkliwy, ponieważ Smuga bez sprzeciwu zdjął kurtkę przy pomocy przyjaciół. Koszula była na ramieniu przesiąknięta krwią. Bosman ostrożnie odbandażował ramię.
– Prawdziwe jatki – mruknął, po czym głośno rozkazał: – Udadżalaka, daj no latarkę i wody! Tomek, przygotuj apteczkę!
Starannie umył dłonie i natychmiast przystąpił do „lekarskich” oględzin. Grubymi łapskami zaczął obmacywać ramię, aż Smuga syknął z bólu.
– Niech to wieloryb połknie, siedzi głęboko – orzekł bosman. – Kulę trzeba było od razu wydobyć, nie straciłbyś pan tyle krwi. Nie martw się jednak, migiem ją wyłuskam!
Tomek przygotował bandaże oraz środki dezynfekcyjne. Bosman ułożył rannego na kocu i oparł jego głowę na swoich kolanach. Wydobył z pochwy myśliwski nóż, oczyścił ostrze chustką, po czym wolno przesunął je nad płomieniem świecy.
– Teraz coś na wzmocnienie ducha, dawaj, brachu, butelkę z rumem! – zawołał do Tomka.
Młodzieniec niepewnie spojrzał na Smugę, ale bosman huknął na niego z góry, pospiesznie więc wydobył z torby przy siodle bosmana płaską butelkę. Marynarz najpierw polecił Smudze pociągnąć spory łyk, sam również wypił za jego zdrowie. Pochylił się nad ramieniem. Palcami lewej dłoni coraz mocniej naciskał boki rany, naraz zagłębił w niej ostrze noża. Smuga przygryzł wargi.
– Mam to diabelskie nasienie! – odsapnął bosman, pokazując unurzaną w krwi, spłaszczoną kulkę ołowiu. W milczeniu założył tampon i wprawnie obandażował ramię. Z kolei pozrywał plastry z twarzy Smugi. Pazury pantery pozostawiły na niej bolesne ślady. Mruczał przy tym coś niepochlebnego o Chińczykach, którzy nałożyli pierwsze opatrunki.
– Irbis nieźle pana pogłaskał, mogą pozostać blizny. Jak się pan teraz czuje?
– Do licha, naprawdę trochę mi ulżyło! Zgrabnie mnie oporządziłeś! Daj jeszcze łyk rumu!
– To najlepsza wróżba, że jutro będziesz pan zdrów jak ryba – ucieszył się bosman. – Jamajka skuteczna jest na wszystkie choróbska! Piję tylko rum i dlatego jeszcze się taki nie urodził, co by mnie zaszkodził! Nawet to poranne draśnięcie scyzorykiem w łapę już się na pewno zagoiło pod plasterkiem przylepionym przez Tomka podczas pościgu!
Smuga zwrócił marynarzowi butelkę.
– Musi pan koniecznie odpocząć – powiedział Tomek, z niepokojem i czułością patrząc na pobladłego Smugę.
– A jakże – zawtórował bosman. – Teraz kimaj pan do rana. Sami będziemy trzymać wachtę! Ani słowa sprzeciwu, mówię jako doktor!
Noc minęła spokojnie. Smuga wstał o świcie. Chociaż był jeszcze osłabiony, natychmiast polecił zwijać obóz. Przyjaciele nie śmieli oponować. Dłuższy pobyt na mandżurskim brzegu groził spotkaniem z okolicznymi mieszkańcami lub, co gorsza, z jakimś oddziałem chińskich żołnierzy. Ci niezawodnie zażądaliby wydania chunchuzów, których łowcy mieli zamiar przekazać w ręce władz rosyjskich. Ponadto na pewno mieliby kłopoty w związku z nielegalnym przekroczeniem granicy.
Podążyli w górę rzeki. Na krótko przed południem ujrzeli płynącą przy brzegu dużą łódź. Rybacy, zachęceni dobrą zapłatą, podjęli się przewieźć łowców na drugą stronę Amuru. Chunchuzów usadowiono w dziobie łodzi, w tyle zaś ulokowano bagaże, uprząż zdjętą z wierzchowców i juki. Tomek z Udadżalaką wpław popłynęli na koniach.
Nadmiernie obciążona łódź mocno zanurzała się w wodzie, lecz mimo to wciąż płynęła w pobliżu znoszonych przez prąd wierzchowców. Na szczęście konie bez wypadku wylądowały na drugim brzegu. Smuga, zadowolony, sowicie wynagrodził rybaków, a ponadto kupił od nich kobiałkę świeżych ryb.
Zaraz dosiedli koni. Otoczywszy jeńców, ruszyli w kierunku północno-zachodnim. W falistym terenie rychło stracili z oczu brzeg Amuru.
Trzej przyjaciele z obawą obserwowali Smugę. Z trudem trzymał się w siodle. Widząc to, postanowili rozbić obóz w lesistej dolince. Wyczerpany Smuga legł w namiocie, aczkolwiek zżymał się na nieprzewidzianą przeszkodę.
– Nic mi nie będzie – pocieszał strapionych druhów. – Tor kolejowy powinien być już niedaleko… Jutro na pewno będę czuł się lepiej.
– Nie ma co gadać! Straciłeś pan dużo krwi, musisz odpocząć – kategorycznie odpowiedział bosman. – Na szkapie do reszty opadniesz z sił, a cóż wtedy poczniemy?
– Dużo ludzi do wyżywienia, żywności mamy mało – wtrącił Udadżalaka.
– Najlepiej sporządźmy nosze i niech chunchuzi niosą pana Smugę – doradził pomysłowy Tomek. – W ten sposób będzie pan odpoczywał nawet w drodze.
Smuga chciał oponować, ale bosman nie pozwolił mu dojść do głosu.
– Cała załoga uchwala to jednomyślnie, więc nie masz pan nic do gadania – mówił rubasznie. – No, koleżki, bierzmy się do roboty!
Rada istotnie była dobra. Natychmiast zaczęto przygotowywać wygodną lektykę.
Następnego ranka bosman uwolnił z pęt czterech bandytów, aby nieśli chorego.
Wędrowali przez coraz dzikszą, przeważnie górzystą krainę, która swą malowniczością nie ustępowała okolicom podalpejskim. Ostrożnie zapuszczali się w głębokie, lesiste parowy. Strzeliste cedry i modrzewie królowały wśród karłowatych, białych brzóz oraz sosen pełnych krzywizn, narośli i zgrubień – widomych śladów silnych wichrów i długotrwałych, surowych zim. Była to ojczyzna potężnego czarnego niedźwiedzia i zabajkalskiego rysia[71], dorównującego tygrysowi siłą oraz odwagą. Tomek kilkakrotnie spostrzegł na ich szlaku w pobliżu skał bardzo duże, okrągłe ślady. Zwrócił na nie uwagę bosmana. Ryś mógł się tutaj zaszyć na dzień w jakiejś skalnej szczelinie. Może teraz nawet śledził ich, gdyż przed jego doskonałym słuchem i wzrokiem nic w tajdze nie mogło się ukryć. Obfitowała ona w inną zwierzynę. Wskazywały na to ślady jeleni i łosi oraz często spotykane lisie nory. Wokół buszowały szare, puszyste wiewiórki. Nie brak tu było tropów soboli[72], których stalowoszare futra stanowiły cenny łup dla łowieckich plemion syberyjskich.
[71] Ryś (Lynx lynx) należy do rodziny kotów. Charakteryzują go: miernej wielkości głowa, ostre uszy zakończone pęczkami włosów, duże bokobrody, zapadłe boki, lecz mimo to silny tułów, wysokie kończyny i bardzo krótki ogon. Długość ciała rysia dochodzi do 1,3 m, a wysokość do 75 cm. Żyje także w Tyrolu, Styrii i Szwajcarii oraz w północnej i wschodniej Europie. Z Rosji przywędrował ryś do Azji, gdzie zamieszkuje górzyste i zalesione obszary na północy.
[72] Soból (Martes zibellina) od kuny leśnej i domowej różni się stożkowatą głową, wysokimi, mocnymi nogami, połyskującą, jedwabistą sierścią i dużą pomarańczową plamą na gardzieli. Dawniej obszar jego zamieszkania obejmował całą północ Starego i Nowego Świata, od Rosji po Kamczatkę. Nieustannie tępiony, obecnie żyje tylko w najdzikszych lasach górskich północno-wschodniej Azji.
Z głębi boru ziała wilgoć, surowy zapach butwiejących zwalonych pni i gnijących liści. Karawana wolno omijała zapory, co jakiś czas przystawała na krótki odpoczynek. Wtedy bosman zmieniał chunchuzów niosących lektykę, a Tomek, korzystając z okazji, opowiadał Smudze o poczynionych spostrzeżeniach.
Około południa łowcy dotarli poprzez rzedniejący las do doliny wśród pasm niewysokich, kamienistych wzgórz. Dolina miała charakter stepowy. Ludzie i konie przyspieszyli kroku. Tomek jechał na przedzie obok lektyki rannego. Naraz Smuga uniósł głowę.
– Słyszysz? – cicho zapytał Tomka.
Młodzieniec wstrzymał wierzchowca, ręką dał znak, aby wszyscy przystanęli. Zaczął nasłuchiwać. Smuga nie mylił się, z dali płynął jęk dzwonka i tętent koni. Tomek przywołał bosmana.
– Jacyś jeźdźcy nadciągają – krótko go poinformował.
– Hej, Udadżalaka! Wolno podążaj za nami. Dobrze pilnuj tych obwiesiów! Przy próbie ucieczki kula w łeb! – zawołał marynarz.
Uderzył konia arkanem. Tomek podążył za nim. U wylotu doliny ujrzeli wyboistą stepową drogę. Kilku jeźdźców, mężczyzn o szerokich mongolskich twarzach bez zarostu, wyróżniających się wydatnymi kośćmi policzkowymi, niskim czołem oraz płaskim nosem, kłusowało z boków tarantasu[73] zaprzęgniętego w trzy małe, mocne konie. U szczytu kabłąka hołobli[74], ponad głową biegnącego w środku konia, zawieszony był dzwonek przeraźliwie wtórujący chrapliwym okrzykom woźnicy, popędzającego swój zaprzęg krótką, rzemienną nahajką. Byli to Buriaci. Wnet spostrzegli dwóch zbrojnych mężczyzn, którzy przystanęli wyczekująco przy trakcie. Woźnica natychmiast ostro ściągnął lejce, by zatrzymać tarantas, a jeźdźcy wysunęli się do przodu. Niektórzy z nich mieli w dłoniach stare strzelby. Zatrzymali się tuż przed dwoma łowcami. Teraz dopiero ujrzeli wychodzącą z doliny małą karawanę. Zmieszali się niepomiernie na widok związanych jeńców.
[73] Tarantas – powóz podróżny, osadzony na drągach przytwierdzonych do przedniej i tylnej osi, tworzących rodzaj resorów. Pudło wozu w kształcie łodzi bez siedzeń nakryte jest skórzaną budą, chroniącą przed niepogodą.
[74] Hołoble (z ukraińskiego) – podwójne dyszle połączone kabłąkiem nad chomątem przytwierdzonym do dyszli; charakterystyczne przede wszystkim dla terenów wschodnich i Europy Północno-Wschodniej. Używane są w podlaskim zaprzęgu jednokonnym i rosyjskim trójkowym.
Udadżalaka zaraz podszedł do skonsternowanych jeźdźców.
– Mendu! – powitał ich po buriacku.
– Amor mendu! – zawołali Buriaci. Uczucie ulgi odmalowało się na ich twarzach, gdy usłyszeli swoją mowę z ust obcych przybyszów.