KAZIMIERZ (1)
– Podobał ci się? – spytała Zosia.
– Yhm… – mruknęła speszona.
– Jeśli i ty mu się spodobałaś, to i tak się spotkacie. Choćby u ciebie w Macu.
* * *
Kazimierz Dolny. Małgosia wiele słyszała o tym miejscu. Kiedyś od Kamili, teraz od koleżanek. Bożena nie była tu nigdy, a Zosia i Jagoda ostatni raz chyba w podstawówce. Teraz wszystkie trzy zaproponowały jej jednodniową wycieczkę. Ale kiedy? Na razie nie ustaliły terminu. Myślała o tym, gdy stała za kasą w McDonaldzie.
Nagle jej uwagę przykuł młody facet. Małgosi wydawało się, że gdzieś już go widziała. Był mniej więcej w jej wieku, może odrobinkę starszy. Elegancki, z krótką, równo przystrzyżoną brodą i zniewalającym uśmiechem, który posyłał jej, ilekroć przyjmowała od niego zamówienie. Ostatnio przychodził tu często. Brał przeważnie kawę, a czasem truskawkowego shake'a i siadał niedaleko. Z przewieszonej przez ramię torby wyjmował książkę i czytał, niespiesznie popijając zamówiony napój. Po jakimś czasie wychodził. Lubiła na niego patrzeć. Wydawał jej się pociągający. Miał w sobie coś z Kuby, co przyciągało jak magnes. Drażnił ją i fascynował. Tak jak w swoim czasie Kuba. Pewnego dnia zauważyła, że mężczyzna przepuszcza wszystkich w kolejce, byle tylko stanąć przed kasą, którą ona obsługiwała. Trochę ją to zastanowiło i zdenerwowało, ale potem, gdy tylko uśmiechnął się i odszedł, by po chwili znów siąść z kawą przy tym samym stoliku, jej niepokój minął. Skąd go znała? Nie mogła sobie przypomnieć, ale dawała głowę, że już gdzieś widziała ten zniewalający uśmiech.
* * *
Bazyli Żarski od wielu tygodni myślał tylko o jednym. Jak poznać bliżej Małgorzatę Pawlak. Miał wprawdzie jej numer telefonu na niewypełnionym do końca formularzu zmiany nazwiska, no ale przecież nie zadzwoni i nie powie: „To ja. Dzwonię z urzędu stanu cywilnego. Bardzo mi się pani podoba…”.
Bo ona wtedy spyta, skąd on zna jej numer, a gdy powie prawdę, to jeśli jest normalną dziewczyną, a Bazyli wierzył, że tak jest, przegna go do stu diabłów. I co gorsza będzie miała rację. Gdyby tylko wiedział, gdzie mieszka albo czy pracuje, czy studiuje? Może znalazłby jakichś wspólnych znajomych?
I w momencie, kiedy uznał, że nigdy więcej jej nie zobaczy, spostrzegł ją idącą dosłownie na wprost siebie przez plac Litewski. Gdy go minęła, stanął jeszcze, by upewnić się, czy to ona. Ale wielka torba nie pozostawiała wątpliwości. Czarne włosy, okulary i ta torba? To ona. Ruszył za nią. Dziewczyna weszła do McDonalda, ale nie stanęła w kolejce, tylko rzuciła krótkie „cześć”, na które tym samym odpowiedzieli jej dwaj kolesie stojący przy dwóch kasach, i zniknęła na zapleczu. Po chwili wyszła przebrana w strój z logo McDonalda i bez okularów. Gdy stanęła za kasą, podszedł i zamówił kawę. Myślał, że zagada, ale nie poznała go. To go onieśmieliło. Dlatego nie powiedział nic. Jednak od tego dnia starał się jak najczęściej zaglądać do lokalu przy placu Litewskim. A ponieważ nie lubił fast foodu, zamawiał same napoje.
* * *
Tego dnia na dworze lało, ruch w lokalu był więc spory. Niektórzy wpadali tu tylko się ogrzać. Kupowali kawę i siedzieli przy stolikach, nawet gdy na dnie kubeczka nie pozostał nawet łyk napoju. On też przyszedł. Wszedł z parasolem, który zaraz po wejściu otrzepał z deszczu, i stanął w kolejce do jej kasy.
– Kawę czy shake'a? – spytała i nagle uświadomiła sobie, że tym pytaniem dała mu sygnał, że go rozpoznaje i nie jest dla niej jednym z wielu anonimowych klientów restauracji.
– Kawę, pani Małgorzato – odparł. To, że użył jej imienia, spłoszyło ją, sprawiło, że skurczyła się w sobie, ale tylko na chwilę. Chyba wyczuł jej onieśmielenie, bo posyłając jej swój zniewalający uśmiech, ruchem głowy wskazał na przypiętą do uniformu plakietkę z imieniem i dodał: – Chyba że to nie pani znaczek.
– Mój. W porządku – odparła i odwzajemniła uśmiech.
Kątem oka sprawdziła, czy usiadł tam, gdzie zawsze, ale akurat ten stolik był zajęty. Potem przez lokal przewinęła się jakaś hałaśliwa wycieczka, aż w końcu nastała chwila spokoju. Gdzie usiadł ten facet? Małgosia się rozejrzała, ale nigdzie go nie dostrzegła.
Nagle w lokalu skrzypnęły drzwi. Weszły Zosia z Jagodą i Bożeną, koleżankami z roku.
– Przestało padać? – zdziwiła się Małgosia, bo dziewczyny nie wyglądały na przemoczone.
– Nie. – Jagoda się zaśmiała. – Przyjechałyśmy samochodem.
Małgosia zupełnie zapomniała, że Jagoda należała do tych nielicznych osób na roku, które miały własne auto. Elegancka, zwariowana, zdaniem Małgosi nie wyglądała na studentkę bibliotekoznawstwa, ale szybko okazało się, że pozory mylą. Jagodę fascynowały katalogi, system gromadzenia zbiorów i takie rzeczy, o których Małgosia przychodząc na studia, nie miała zbyt dużego pojęcia. Wybrała ten kierunek dlatego, że po prostu lubiła czytać.
– Nie odbierasz telefonu, więc przyszłyśmy – wyjaśniła Zosia.
– A co się dzieje? – spytała Małgosia, ale dziewczyny nie zdążyły odpowiedzieć, bo znów na chwilę restauracja zaroiła się od klientów, którzy napływali i odpływali falami.
– To my też coś zamówmy – postanowiła Jagoda i szturchnąwszy Zosię, dodała: – Stawiam.
Jednak ani Zosia, ani Bożena nie miały ochoty na jedzenie hamburgerów czy frytek, dlatego powiedziały, że co najwyżej wypiją kawę.
– W weekend ma być ładna pogoda – zagadnęła Małgosię Zosia. – Przyszłyśmy spytać, czy jedziesz?
– Dokąd?
– No do Kazimierza? Jeśli tak, to pasuje ci sobota czy niedziela? W ogóle masz choć jeden dzień wolny od pracy tutaj? – Zosia potoczyła wokół wzrokiem.
– Wyjątkowo mam wolną niedzielę – odparła Małgosia, wydając resztę z pięćdziesięciu złotych Jagodzie, która płaciła za trzy kawy i jedną porcję lodów.
– Czyli jedziemy? – upewniła się Jagoda.
– Jeśli naprawdę będzie ładna pogoda, to jasne, że tak! Szczegóły ustalcie z Zosią, muszę się zająć klientami.
Gdy po kilku minutach znów przy kasie nie było nikogo, Małgosia ponownie usłyszała szczęknięcie drzwi. Jednak tym razem nikt nie wchodził, a wychodził. To był on.
„Bardzo długo pił tę swoją kawę…” – pomyślała zdumiona.
* * *
Bazyli słyszał rozmowę Małgorzaty z przyjaciółkami i… też miał wolną niedzielę. Informacja o wypadzie do Kazimierza Dolnego sprawiła, że on też postanowił tam pojechać. „Losowi trzeba pomóc” – uznał. Nie miał jednak samochodu. Nie chciał też żadnemu z kumpli proponować wspólnej wyprawy, bo przecież kto by chciał z nim biegać po Kazimierzu i szukać tej dziewczyny? Zresztą nie wiedział, czy na pewno ją spotka. „Przecież w ostatniej chwili Małgorzata może się rozmyślić i nie pojechać” – myślał. Dla niego była Małgorzatą. Małgosia? To dziecinne imię, a ona była taka poważna, choć tamta rozmowa w urzędzie stanu cywilnego pokazała, że ma też poczucie humoru. Tylko jak ją zagada, kiedy się spotkają? Nie miał pomysłu, więc postanowił, że zda się na los.
Bazyli czuł, że gdyby ta dziewczyna nie była mu pisana, to nie tylko nie zostawiłaby na jego biurku tej kartki z telefonem, ale też nigdy więcej by jej nie spotkał. W końcu Lublin to duże miasto. Prawie trzysta pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców.
– Do trzech razy sztuka – mruknął. Jeśli ją spotka w Kazimierzu, to naprawdę są sobie przeznaczeni. Jeszcze nie wiedział, jak jej to powie, by nie wzięła go za wariata, ale… czuł, że na pewno coś wymyśli.
Kazimierz znał jak własną kieszeń. W dzieciństwie spędzał tam każde wakacje. W niedzielny poranek na miejscu był po dziewiątej. „Czy Małgorzata już dojechała?” − zastanawiał się, wysiadając z autobusu i kierując się w stronę rynku, który z kwadransa na kwadrans coraz bardziej zapełniał się turystami.