21 września: Cz 3
Przy punkcie startowym szlaku znajdowało się centrum informacyjne. Budynek, w którym się mieściło, był dosyć niecodzienny. Miał kształt litery „A”, pewnie po to, żeby zimą śnieg mógł łatwo zsuwać się z dachu. W tych rejonach miesiące zimowe niewątpliwie obfitowały w opady śniegu, ale biorąc pod uwagę łagodzący lokalny klimat wpływ oceanu oraz usytuowanie na poziomie morza, wydawało się mało prawdopodobne, żeby białego puchu spadało więcej, niż kilka cali na dobę. A nawet jeśli, śnieg nie utrzymałby się tutaj dłużej, niż dzień czy dwa. Kształt budynku pasowałby raczej do warunków kanadyjskich Gór Skalistych lub szwajcarskich Alp.
Wszedłem do środka. Zauważyłem kilka rzędów składanych krzeseł, ustawionych przodem do tylnej ściany budynku. Na lewo, za ladą małej księgarni oferującej broszury o przyrodzie i przewodniki , stała jedna z pracownic Parku Narodowego Pacific Rim, na terenie którego się znajdowaliśmy. Była to starsza kobieta o siwiejących włosach, która zwróciła się do mnie z powitaniem.
Podszedłem do niej, by uiścić opłatę za wejście na szlak jeszcze przed nadejściem innych piechurów i utworzeniem się kolejki. Opłata wynosiła 145 dolarów kanadyjskich (156 amerykańskich) – bardzo dużo, jak na taki krótki szlak. Niechętnie wyciągnąłem kartę kredytową. W myślach powtarzałem sobie, że przynajmniej moje pieniądze przyczynią się do utrzymania szlaku w dobrym stanie.
Okazało się, że warunkiem wejścia na szlak było obowiązkowe odbycie krótkiego szkolenia. A to rozpoczynało się o godzinie trzynastej. Miałem więc przed sobą około 30 minut czasu do zabicia. Rozłożyłem swoje plecaki na składanych krzesłach i podszedłem do porozwieszanych na ścianach plakatów, żeby poczytać przedstawione na nich informacje.
Punktualnie o trzynastej rozpoczęło się szkolenie. Zdjąłem plecaki z krzeseł na podłogę i usiadłem. Oprócz mnie, na szkoleniu było tylko ośmioro innych piechurów, większość z porozstawianych krzeseł świeciła więc pustką.
- Szlak Zachodniego Wybrzeża narodził się jako prosta linia telegraficzna - rozpoczęła wykład pracownica parku. - W styczniu 1906 roku u tutejszego wybrzeża rozbił się statek parowy Valencia, zabierając życie 133 ze 160 obecnych na pokładzie pasażerów i członków załogi.
Mimo braku uśmiechu na twarzy, widać było, że kobieta czerpała pewną radość z opowiadania historii. - Valencia nie była ani pierwszym, ani też ostatnim wrakiem spoczywającym na tych terenach.
Te informacje już znałem, trafiłem na nie przygotowując się merytorycznie do wyprawy. Dno oceanu w tych okolicach zaśmiecało niezmiernie dużo wraków. Przez to nazywano te tereny Cmentarzyskiem Pacyfiku. Mnie udało się doliczyć aż 484 wraków łodzi i statków spoczywających na morskim dnie u wybrzeży Wyspy Vancouver.
- Ogromne żniwo śmierci, jakie przynosiły morskie katastrofy, zmusiło rząd do pojęcia działań - kontynuowała swą opowieść pracownica parku. - Wybudowano nową latarnię morską i rozbudowano linię telegraficzną, przekształcając ją w szlak mający ratować życie rozbitkom. Latarnia działa po dziś dzień. Będą ją państwo mijać dzisiejszego popołudnia, w drodze do pierwszego pola biwakowego na szlaku.
W miarę poprawy nawigacji u tutejszych wybrzeży, liczba morskich katastrof znacząco zmalała. Przed rokiem 1954 rząd stracił zainteresowanie szlakiem, który zaczął zarastać roślinnością i niszczeć, nie będąc już używanym ani utrzymywanym.
Zainteresowanie terenami wokół szlaku – z przyczyn zarówno historycznych, jak i rekreacyjnych - odzyskano w roku 1973, kiedy to włączono je w obręb Parku Narodowego Pacific Rim. Do roku 1980 odbudowano trasę i Szlak Zachodniego Wybrzeża został otwarty w celach komercyjnych, tym razem służąc bardziej piechurom i obozowiczom, niż rozbitkom z morskich katastrof.
- W dzisiejszych czasach” kontynuowała pracownica parku - często uznaje się ten szlak jako jeden z najpiękniejszych na całym kontynencie północnoamerykańskim.
Następnie kobieta przeszła do prezentacji niebezpieczeństw czyhających na szlaku, takich jak kuguary, niedźwiedzie, tsunami, klify, przypływy i odpływy, fale wyjątkowe, skręcone kostki, śliskie kamienie i szereg innych. Dowiedzieliśmy się też o istnieniu lądowej grupy ratunkowej, która regularnie patrolowała szlak w poszukiwaniu osób mogących potrzebować pomocy. Podobna grupa ratunkowa, wodna, odpowiedzialna była za monitorowanie z pokładu łodzi wybrzeża i plaż. Według statystyk, corocznie około 200 kontuzjowanych piechurów zmuszanych było do przedwczesnego zejścia ze szlaku, a dodatkowe 70-100 osób wymagało ewakuacji.
W tym momencie wyłączyłem się i przestałem słuchać wykładu. Zacząłem zastanawiać się nad liczbami. Sezon trwa od 1 maja do 30 września – dokładnie 153 dni. Na szlak mogły wejść maksymalnie 52 osoby dziennie. By uprościć wykonywane w głowie obliczenia, zaokrągliłem liczby do 150 dni i 50 piechurów dziennie, wyliczając że rocznie około 7,5 tysiąca osób wyruszało na szlak. Na początku i na końcu sezonu szlak rzadko był maksymalnie zapełniony piechurami, tak więc zaokrągliłem tę liczbę w dół, do 7 tysięcy. Jeśli 70 z tych osób musiano ewakuować – według optymistycznego scenariusza – oznaczało to, że 1% wszystkich piechurów, których stopa staje na szlaku, musi być z niego wyratowanych. Dodatkowe 2% doznaje urazów, dając jednak radę opuścić szlak o własnych siłach. To ogromny odsetek uszkodzeń ciała jak na tego typu trasę! Dla porównania w Parku Narodowym Yosemite, odwiedzonym w 2010 roku przez ponad cztery miliony gości, przeprowadzono jedynie 252 akcje poszukiwawcze i ratownicze.
Ponownie skupiłem swoją uwagę na wykładzie, nie mając pojęcia, co właściwie mi umknęło, kiedy wykonywałem w głowie obliczenia. Wychwyciłem tylko słowa „W razie wypadku, nie dzwońcie pod 911.”
Stany Zjednoczone leżały jedynie kilkanaście mil od miejsca, gdzie się znajdowaliśmy, po drugiej stronie wód Cieśniny Juan de Fuca. Z łatwością można było je dostrzec ze szlaku.
- Nawet jeśli uzyskacie połączenie – co może się zdarzyć – amerykańskie służby ratunkowe nie będą wam mogły udzielić pomocy w Kanadzie. Tak czy siak zgłoszenie będzie więc przekazane do nas.
Dostaliśmy do rąk kartki z odpowiednimi numerami telefonów przydatnymi w razie wypadku. Ponieważ nie miałem telefonu komórkowego, nie przejmowałem się numerami. W razie potrzeby będę po prostu krzyczał i miał nadzieję, że ktoś mnie usłyszy.
Potem pracownica parku przeszła do nauki o falach tsunami. Jeśli poczujemy trzęsienie ziemi lub zobaczymy, że woda odpływa od brzegu, powinniśmy natychmiast udać się do jakiegoś wysoko położonego miejsca i tam pozostać. Jeśli będziemy akurat w którymś z obozowisk na plaży otoczonej klifami, powinniśmy wspiąć się na drzewo i nie tracić nadziei.
Kiedy tak słuchałem o tych wszystkich niebezpieczeństwach, wydawało mi się, że to cud, że komukolwiek udaje się przejść szlak i opuścić go żywym.
- Aha, i nie rozbijajcie obozowiska bezpośrednio u stóp klifów - dodała kobieta. - Nocą spadają z nich odłamki skał.
Szybko zapisałem informacje w swoim dzienniku podróżnym, by móc później z większą dokładnością opowiadać o swoich doświadczeniach. Potem podniosłem w górę rękę, by zadać pytanie.
- Kiedy po raz ostatni uderzyła w te tereny fala tsunami? - zapytałem. Pracownica parku spojrzała na mnie surowym wzrokiem, jakby dopiero teraz mnie zauważając. - Nie chodzi o to, czy tsunami uderzy ponownie, ale kiedy to nastąpi - powiedziała.
- Tak oczywiście, rozumiem - przytaknąłem. - Chciałem tylko móc zrobić dokładne notatki. Nie miałem zamiaru pomniejszać wagi zagrożenia niesionego przez tsunami.
Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem. Nie wyglądała na zbytnio zadowoloną. - Byłem po prostu ciekawy - tłumaczyłem się dalej dosyć niepewnym głosem.
- Ostatnie tsunami miało miejsce w 1933 roku - powiedziała w końcu kobieta. - Ale następne może nadejść dosłownie w każdej chwili.
Kobieta kontynuowała swój wykład, a ja postanowiłem zatrzymać wszystkie pytania dla siebie. Obawiałem się, że jeśli niechcący powiem coś nieodpowiedniego, pracownica parku zmieni zdanie i w ogóle mnie nie wpuści na szlak.
Wykład wciąż trwał. Tym razem prezentowane były m.in. informacje na temat obecności niedźwiedzi oraz wskazówki, jak należy odczytywać tabele przypływów i odpływów. Potem nastąpił pokaz zdjęć ze szlaku, przedstawiający widoki, jakich się mogliśmy spodziewać w trakcie wędrówki. Wreszcie, godzinę po rozpoczęciu, szkolenie się skończyło. Wszyscy piechurzy ustawili się w kolejce po pozwolenia na wejście na teren parku. Jako załącznik do dokumentu dostaliśmy tabelę pływów na nadchodzące dziesięć dni. Ja postanowiłem zaopatrzyć się również w mapę szlaku, oczywiście za dodatkową opłatą. Po cichu pomyślałem, że właściwie wejście na szlak kosztowało tak dużo, że władze parku mogłyby nam zaoferować jakąś prostą mapkę za darmo.
W trakcie szkolenia zauważyłem, że w rogu pomieszczenia stała waga. Postanowiłem więc zważyć swoje plecaki. Ot tak, z ciekawości. Waga wskazywała zarówno kilogramy, jak i funty, co było niewątpliwie wygodą dla nas, Amerykanów, mających niejakie problemy ze zrozumieniem pojęcia „kilogram”. Ciężar mojego dużego plecaka, wypchanego 9-dniowymi zapasami żywności, szacowałem na 40 funtów. Wskazania wagi potwierdziły moje przypuszczenia. Mały plecak ważył dodatkowe 10 funtów. W sumie miałem do dźwigania 50 funtów bagażu, uff! Na żadnej z moich poprzednich wypraw nie taszczyłem z sobą aż tyle!
Po tym wszystkim zarzuciłem duży plecak na plecy, mały umieściłem na klatce piersiowej i wyszedłem na zewnątrz.