×

LingQをより快適にするためCookieを使用しています。サイトの訪問により同意したと見なされます クッキーポリシー.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 26 września: Cz 2

26 września: Cz 2

Szlak Nadmorski Juan de Fuca

26 września

Szlak Nadmorski Juan de Fuca nie jest bardzo zatłoczony, szczególnie w porównaniu do swojego bardziej popularnego sąsiada, ale niektóre źródła podają, że oferuje on światowej klasy widoki i mógłby być uważany za najbardziej malowniczy szlak Ameryki Północnej, gdyby tylko ten wstrętny Szlak Zachodniego Wybrzeża nie skradł całej chwały. Przed wyruszeniem na wyprawę nie udało mi się znaleźć żadnych relacji osób, które by przeszły obie trasy jedna po drugiej. Wydawało się to trochę dziwne, jako że oba szlaki mają swoje końce w Port Renfrew, co zdecydowanie ułatwia połączenie dwóch wypraw w jedną. Dlaczego więc nie miałbym odbyć wędrówki drugim co do malowniczości szlakiem kontynentu północnoamerykańskiego, skoro już przeszedłem pierwszy?

Mimo podobieństw, jeśli chodzi o zapierającą dech w piersiach scenerię, dwa szlaki znacząco się między sobą różnią. Równolegle do Szlaku Juan de Fuca biegnie asfaltowa droga, która ułatwia dostęp do szlaku w dowolnym miejscu na całej jego długości. To umożliwia jednodniowe wypady na szlak, który zresztą był zaprojektowany z myślą o tego typu krótszych wycieczkach. Nie ma też wyzwań w rodzaju stromych drabin, ekscytujących przepraw wózkiem zawieszonym na linie, chybotliwych mostów linowych, głębokiego po kolana błota czy przypływów i odpływów. Miałem nadzieję, że Szlak Juan de Fuca będzie nudny pod każdym względem, za wyjątkiem owych mających zapierać dech w piersiach widoków.

Wszedłem do siedziby gminy Port Renfrew i zapytałem siedzącą w środku starszą kobietę o dostępne mapy szlaku. Dostałem dosyć nieczytelną, czarno-białą kopię. Co prawda lepsze to niż nic, ale muszę przyznać, że poczułem się rozczarowany. Kobieta uprzedziła mnie, że najbliższe miejsce nadające się do biwakowania, Payzant Creek, jest oddalone o 7 mil od początku szlaku. Biorąc pod uwagę dodatkowe kilka mil, które musiałem przejść wzdłuż szosy, żeby dostać się na szlak, musiałem się pospieszyć, jeśli chciałem dotrzeć do miejsca biwakowego przed zachodem słońca!

Podziękowałem kobiecie i wyszedłem na zewnątrz budynku.

Zanim zarzuciłem na ramiona plecak, postanowiłem uważnie mu się przyjrzeć i ocenić, czy da radę przetrwać dalszą podróż. Ku mojemu zaskoczeniu, szwy wyglądały na równie mocne, jak w momencie naprawy trzy dni wcześniej.

Tuż przed opuszczeniem miasteczka wstąpiłem jeszcze do jedynego sklepu wielobranżowego, w celu kupienia jednorazowego aparatu fotograficznego. Może nie mam zbyt wielu zdjęć ze Szlaku Zachodniego Wybrzeża, ale przynajmniej ze Szlaku Nadmorskiego Juan de Fuca będę miał wspaniałe pamiątki!

Niestety, okazało się, wszystkie aparaty jednorazowego użytku były wyprzedane.

Wrr!

Poczułem się pokonany. Jedynym, co ostatecznie kupiłem w sklepie, było kilka pocztówek do wysłania później.

Powróciłem do drogi i rozpocząłem ponowną wędrówkę.

Przy drodze wiodącej przez centrum Port Renfew nie było chodników ani poboczy odpowiednich dla pieszych, co czyniło ten etap wędrówki strasznym i nieprzyjemnym. Kierowcy byli na tyle uprzejmi, że kierowali swe pojazdy ku środkowi drogi. Omijali mnie szerokim łukiem, żeby uniknąć ewentualnego potrącenia. Nieśmiało podjąłem kilka prób złapania okazji, ale nikt się jednak nie zatrzymał. Kiedy znalazłem się poza miasteczkiem, gdzie ruch był zdecydowanie mniejszy, ostatecznie zaprzestałem kiwania kciukiem w kierunku nadjeżdżających samochodów.

Będąc jeszcze dobrą milę do początku szlaku, poczułem nagle, że chce mi się siusiu. Przedarłem się przez jakieś przydrożne krzaki, by ulżyć sobie na stronie.

Późnym popołudniem dotarłem do początku szlaku przy plaży Botanical Beach. W swego rodzaju samoobsługowej budce znalazłem formularz będący jednocześnie pozwoleniem na wejście na szlak. Wypełniłem go, po czym dałem nura między drzewa, wprost na ścieżkę wiodącą ku plaży.

Nie byłbym w stanie wymienić wszystkich zalet szlaku, na którym się znalazłem. Szeroka, osuszona i uprzątnięta ścieżka. Zamiast stromych drabin do wspinaczki na klify, gdzie było trzeba, skonstruowano schodki wiodące na szczyt. Drewno, z których zrobiono schodki, nie było w żadnym miejscu spróchniałe, co stanowiło kolejną miłą odmianę po Szlaku Zachodniego Wybrzeża. Miejscami na ścieżce pojawiały się niewielkie kałuże błota, ale były nie głębsze, niż 1-2 cale. Poza tym udawało mi się balansować ciałem tak, by obchodzić je dookoła. Sytuacja o niebo lepsza, niż walka z głębokimi po kolana, wysysającymi z człowieka ducha błotami Szlaku Zachodniego Wybrzeża!

Szybko przeszedłem te 7 mil wiodących do Payzant Creek, z łatwością docierając do miejsca biwakowego, jeszcze zanim zaszło słońce. Miejsc biwakowych było na dobrą sprawę dwa i były sporo większe, niż te na Szlaku Zachodniego Wybrzeża. Słysząc dobiegającą od strony obozowiska przy plaży symfonię hałasów i dźwięków wydawanych przez jakieś dzieciaki, wybrałem miejsce znajdujące się bardziej w głębi lądu. Rozłożyłem swoje rzeczy w miłym kąciku z widokiem na wysoki wodospad. Przez resztę wieczoru nie spotkałem żadnej żywej duszy – za wyjątkiem jednego momentu, kiedy kilkoro nastolatków z drugiego obozowiska przyszło zaczerpnąć wody ze strumyka Payzant Creek.

26 września: Cz 2 26. September: Kap. 2

**Szlak Nadmorski Juan de Fuca**

26 września

Szlak Nadmorski Juan de Fuca nie jest bardzo zatłoczony, szczególnie w porównaniu do swojego bardziej popularnego sąsiada, ale niektóre źródła podają, że oferuje on światowej klasy widoki i mógłby być uważany za najbardziej malowniczy szlak Ameryki Północnej, gdyby tylko ten wstrętny Szlak Zachodniego Wybrzeża nie skradł całej chwały. Przed wyruszeniem na wyprawę nie udało mi się znaleźć żadnych relacji osób, które by przeszły obie trasy jedna po drugiej. Wydawało się to trochę dziwne, jako że oba szlaki mają swoje końce w Port Renfrew, co zdecydowanie ułatwia połączenie dwóch wypraw w jedną. Dlaczego więc nie miałbym odbyć wędrówki drugim co do malowniczości szlakiem kontynentu północnoamerykańskiego, skoro już przeszedłem pierwszy?

Mimo podobieństw, jeśli chodzi o zapierającą dech w piersiach scenerię, dwa szlaki znacząco się między sobą różnią. Równolegle do Szlaku Juan de Fuca biegnie asfaltowa droga, która ułatwia dostęp do szlaku w dowolnym miejscu na całej jego długości. To umożliwia jednodniowe wypady na szlak, który zresztą był zaprojektowany z myślą o tego typu krótszych wycieczkach. Nie ma też wyzwań w rodzaju stromych drabin, ekscytujących przepraw wózkiem zawieszonym na linie, chybotliwych mostów linowych, głębokiego po kolana błota czy przypływów i odpływów. Miałem nadzieję, że Szlak Juan de Fuca będzie nudny pod każdym względem, za wyjątkiem owych mających zapierać dech w piersiach widoków.

Wszedłem do siedziby gminy Port Renfrew i zapytałem siedzącą w środku starszą kobietę o dostępne mapy szlaku. Dostałem dosyć nieczytelną, czarno-białą kopię. Co prawda lepsze to niż nic, ale muszę przyznać, że poczułem się rozczarowany. Kobieta uprzedziła mnie, że najbliższe miejsce nadające się do biwakowania, Payzant Creek, jest oddalone o 7 mil od początku szlaku. Biorąc pod uwagę dodatkowe kilka mil, które musiałem przejść wzdłuż szosy, żeby dostać się na szlak, musiałem się pospieszyć, jeśli chciałem dotrzeć do miejsca biwakowego przed zachodem słońca!

Podziękowałem kobiecie i wyszedłem na zewnątrz budynku.

Zanim zarzuciłem na ramiona plecak, postanowiłem uważnie mu się przyjrzeć i ocenić, czy da radę przetrwać dalszą podróż. Ku mojemu zaskoczeniu, szwy wyglądały na równie mocne, jak w momencie naprawy trzy dni wcześniej.

Tuż przed opuszczeniem miasteczka wstąpiłem jeszcze do jedynego sklepu wielobranżowego, w celu kupienia jednorazowego aparatu fotograficznego. Może nie mam zbyt wielu zdjęć ze Szlaku Zachodniego Wybrzeża, ale przynajmniej ze Szlaku Nadmorskiego Juan de Fuca będę miał wspaniałe pamiątki!

Niestety, okazało się, wszystkie aparaty jednorazowego użytku były wyprzedane.

Wrr!

Poczułem się pokonany. Jedynym, co ostatecznie kupiłem w sklepie, było kilka pocztówek do wysłania później.

Powróciłem do drogi i rozpocząłem ponowną wędrówkę.

Przy drodze wiodącej przez centrum Port Renfew nie było chodników ani poboczy odpowiednich dla pieszych, co czyniło ten etap wędrówki strasznym i nieprzyjemnym. Kierowcy byli na tyle uprzejmi, że kierowali swe pojazdy ku środkowi drogi. Omijali mnie szerokim łukiem, żeby uniknąć ewentualnego potrącenia. Nieśmiało podjąłem kilka prób złapania okazji, ale nikt się jednak nie zatrzymał. Kiedy znalazłem się poza miasteczkiem, gdzie ruch był zdecydowanie mniejszy, ostatecznie zaprzestałem kiwania kciukiem w kierunku nadjeżdżających samochodów.

Będąc jeszcze dobrą milę do początku szlaku, poczułem nagle, że chce mi się siusiu. Przedarłem się przez jakieś przydrożne krzaki, by ulżyć sobie na stronie.

Późnym popołudniem dotarłem do początku szlaku przy plaży Botanical Beach. W swego rodzaju samoobsługowej budce znalazłem formularz będący jednocześnie pozwoleniem na wejście na szlak. Wypełniłem go, po czym dałem nura między drzewa, wprost na ścieżkę wiodącą ku plaży.

Nie byłbym w stanie wymienić wszystkich zalet szlaku, na którym się znalazłem. Szeroka, osuszona i uprzątnięta ścieżka. Zamiast stromych drabin do wspinaczki na klify, gdzie było trzeba, skonstruowano schodki wiodące na szczyt. Drewno, z których zrobiono schodki, nie było w żadnym miejscu spróchniałe, co stanowiło kolejną miłą odmianę po Szlaku Zachodniego Wybrzeża. Miejscami na ścieżce pojawiały się niewielkie kałuże błota, ale były nie głębsze, niż 1-2 cale. Poza tym udawało mi się balansować ciałem tak, by obchodzić je dookoła. Sytuacja o niebo lepsza, niż walka z głębokimi po kolana, wysysającymi z człowieka ducha błotami Szlaku Zachodniego Wybrzeża!

Szybko przeszedłem te 7 mil wiodących do Payzant Creek, z łatwością docierając do miejsca biwakowego, jeszcze zanim zaszło słońce. Miejsc biwakowych było na dobrą sprawę dwa i były sporo większe, niż te na Szlaku Zachodniego Wybrzeża. Słysząc dobiegającą od strony obozowiska przy plaży symfonię hałasów i dźwięków wydawanych przez jakieś dzieciaki, wybrałem miejsce znajdujące się bardziej w głębi lądu. Rozłożyłem swoje rzeczy w miłym kąciku z widokiem na wysoki wodospad. Przez resztę wieczoru nie spotkałem żadnej żywej duszy – za wyjątkiem jednego momentu, kiedy kilkoro nastolatków z drugiego obozowiska przyszło zaczerpnąć wody ze strumyka Payzant Creek.