14
Rozdział siódmy. Zakończenie.
Otrzymaliśmy wszyscy wezwanie do sądu na czwartek, ale gdy dzień ten nadszedł
zeznania nasze stały się zbyteczne. Najwyższy sędzia wziął tę sprawę w
swoje ręce, a Jefferson Hope powołany został przez jedyny trybunał,
który wymierza ścisłą sprawiedliwość. W nocy po aresztowaniu nastąpiło u Hope'a
pęknięcie aorty i dozorca znalazł go rano wyciągniętego na podłodze w celi.
Twarz miał uśmiechniętą, spokojną, jak gdyby w chwili zgonu oczyma duszy
spoglądał na życie spędzone użytecznie, na spełnione zadanie swego
przeznaczenia. Gregson ile strat będą wściekli,
że umarł. Zauważył Holmes, gdy mówiliśmy o tym
następnego wieczoru. Co się stanie z ich wielką reklamą?
Nie uważam, żeby mieli jakiś udział w schwytaniu Hope'a.
Odparłem. Na tym świecie nie tyle znaczy to,
co człowiek zrobi istotnie, odparł mój towarzysz z goryczą,
lecz to, co zdoła wmówić w innych, że zrobił.
Mniejsza oto. Ciągnął po chwili weselszym tonem.
Byłbym niepocieszony, gdyby mnie ta sprawa ominęła.
Nie pamiętam równie zajmującej. Jakkolwiek taka prosta, niemniej
zawierała kilka bardzo pouczających dla mnie faktów.
Taka prosta? Zawołałem.
Oczywiście, nie można do prawdy określić jej inaczej, rzekł Sherlock
Holmes uśmiechając się z mojego zdumienia. A dowodem, jak dalece była prosta jest
fakt, że bez żadnej pomocy, z wyjątkiem kilku bardzo zwykłych
wniosków, zdołałem pochwycić przestępcę w ciągu trzech dni.
To prawda? Odrzekłem.
Wyjaśniłem już panu, że wszystko, co przekracza granice zwykłych wydarzeń
jest raczej wskazówką niż przeszkodą. W sprawie tego rodzaju główną rzeczą jest
snucie wniosków wstecz. Jest to bardzo proste i bardzo
użyteczne, ale ludzie mało się tym posługują.
W życiu powszednim istotnie użyteczniejsze jest wysnuwanie wniosków
na przyszłość i dlatego ludzie zaniedbują tamten system.
Na pięćdziesięciu ludzi działających na zasadzie syntezy zaledwie jeden swoje
działanie opiera na analizie. Wyznaję, rzekłem, że nie bardzo pana
rozumiem. Domyślam się tego.
Spróbuję wtedy wytłumaczyć się jaśniej.
Większość ludzi, gdy im pan poda szereg następujących po sobie faktów opowie panu
zawsze, co z nich wynika. Połączą bowiem w myśli te fakty i
wywnioskują z nich, co może się stać.
Mało bardzo wszakże jest osób, które jeśli im pan poda wynik,
zdołają odtworzyć sobie w umyśle różne okoliczności, jakie do tego wyniku
doprowadziły. Te zdolność odtwarzania nazywam
właśnie wysnuwaniem wniosków wstecz lub analizą.
Rozumiem? Rzekłem.
Rzekłem. Otóż w tej ostatniej sprawie mieliśmy
wynik, a resztę trzeba było odnaleźć samemu.
Spróbuję teraz wykazać panu mój system działania.
Zacznijmy od samego początku. Zbliżyłem się, jak panu wiadomo,
do domu owego pieszo, mając umysł wolny od wszelkich wrażeń w danym kierunku.
Zacząłem naturalnie od oglądania drogi i jak panu już mówiłem, dostrzegłem
wyraźnie ślady dorożki, która nie mogła tam być kiedy indziej niż w nocy.
O tym zaś, że była to dorożka, a nie powóz prywatny, wywnioskowałem z
wąskiego odstępu między kołami. Koła pospolitej londyńskiej dorożki są
znacznie węziej osadzone niż koła powozu prywatnego.
Zdobyłem wtedy pierwszą wskazówkę. Następnie szedłem wolno ścieżką
ogrodową, na której, ponieważ była gliniasta, odciskały się nader wyraźnie
wszelkie ślady. Pan widział tam niewątpliwie tylko
błotnistą zdeptaną we wszystkich kierunkach drogę, lecz dla mego wprawnego
oka każdy z tych śladów na jej powierzchni miał znaczenie.
Nie ma gałęzi wiedzy policyjnej, która byłaby tak ważna i taka zaniedbana,
jak sztuka odczytywania śladów odciśniętych na ziemi.
Na szczęście zawsze przywiązywałem do tego wielką wagę i dzięki długiej
praktyce doszedłem do niemałej wprawy w tym kierunku.
Oto dostrzegłem tam ślady ciężkiego chodu policjantów, ale także i ślady stóp
dwóch mężczyzn, którzy pierwsi przechodzili przez ogród.
Nie trudno było odgadnąć, że byli tam przed policjantami, bo miejscami ślady
ich stóp były zupełnie zatarte przez ślady tych, którzy przyszli później.
W ten sposób zyskałem już drugie ogniwo łańcucha, które mi wykazało,
że gości nocnych było dwóch. Z tych jeden niezwykle wysokiego
wzrostu, wywnioskowałem to z długości jego kroków, a drugi modnie ubrany,
sądząc z niewielkiego i zgrabnego kształtu śladów, jakie pozostawiły jego
obuty. Wszedłszy do domu, przekonałem się,
że moje ostatnie przypuszczenie się potwierdziło, mój wykwintnie obuty
jegomość leżał przede mną. Ten wysoki zatem był sprawcą
morderstwa, jeżeli w ogóle zostało popełnione morderstwo.
Nieboszczyk nie miał nigdzie rany, ale wzburzony wyraz jego twarzy wskazał mi,
że zmarły przewidział los, jaki go spotkał.
Ludzie, którzy umierają skutkiem wady serca lub innej nagłej naturalnej
przyczyny, nie mają nigdy takiej wzburzonej twarzy.
Powąchawszy usta nieboszczyka odczułem lekką kwaskową woń i stąd
wywnioskowałem, że zmuszono go do zażycia trucizny.
A że go zmuszono, dowiodła mi nienawiść i trwoga, jaka malowała się na jego
martwym obliczu. Żadna inna hipoteza nie odpowiada tym
faktom. Niech Pan nie sądzi, że to taka
niezwykła rzecz. Zmuszanie do zażycia trucizny nie jest
bynajmniej rzeczą nową w rocznikach kryminalistyki.
Wszystkim, którzy zajmowali się toksykologią znane są sprawy Dolskiego
w Oddeście i Le Touriera w Montpellier.
A teraz nasuwała się kwestia najpoważniejsza, powód zbrodni.
Nie popełniono jej dla rabunku, gdyż zmarłemu nic nie zabrano.
Jakaż więc była pobudka? Polityka czy kobieta?
Zadałem sobie pytanie i od razu ta druga wydała mi się prawdopodobniejsza.
Zabójcy polityczni działają śpiesznie, a gdy zrobią swoje, myślą już tylko o
ucieczce. To zabójstwo zaś dokonane było z
największym spokojem, a morderca pozostawił ślady swoje w całym pokoju,
co wykazało, że pozostał do samego końca.
Tak, systematycznie wykonaną zemstę mogła wywołać tylko krzywda prywatna,
nie zaś polityczna. Po odkryciu napisu na ścianie byłem
jeszcze bardziej przeświadczony o słuszności mego przypuszczenia.
Ten napis był widocznie tylko zasadzką dla zmylenia śladów, a znaleziona
obrączka potwierdziła ostatecznie moje domysły.
Najwidoczniej morderca użył jej dla przypomnienia swojej ofierze jakiejś
zmarłej lub nieobecnej kobiety. Wówczas spytałem Gregsona, czy w depesze
wysłanej do Cleveland pytał o jakiś specjalny szczegół z dawniejszego życia
Drebera. Przypomina pan sobie sądzę, że otrzymałem
odpowiedź przeczącą. Zabrałem się następnie do dokładnego
obejrzenia pokoju, a to badanie utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie
omyliłem się co do wzrostu mordercy i dostarczyło mi dodatkowych szczegółów
dotyczących cygara Trichinopoly oraz długości paznokci zabójcy.
Poprzednio już doszedłem do wniosku, że skoro nie było śladów walki
znajdujące się na ziemi krew, polała się z nosa mordercy, skutkiem jego
nadmiernego uniesienia. Dostrzegłem, że ślady krwi idą równo
ze śladami jego kroków. Rzadko się zdarza, żeby podobny
przypadek zdarzył się skutkiem wzruszenia człowieka, który nie jest bardzo krwisty.
Zaryzykowałem wtedy przypuszczenie, że zabójca jest człowiekiem silnym i ma
rumianą cerę. Dalsze wypadki dowiodły znów,
że wnioskowałem słusznie. Opuściwszy ten dom, zrobiłem to,
czego Gregson zaniedbał. Zatelegrafowałem do naczelnika policji
w Cleveland, ograniczając się do zapytania, co wie o okolicznościach
związanych z małżeństwem Drebera. Odpowiedź była decydująca.
Doniosła mi, że Dreber zwracał się już z prośbą o opiekę prawa przeciw dawnemu
rywalowi w miłości, Jeffersonowi Hope i że tenże Hope przebywa obecnie w
Europie. Miałem zatem już wszystkie nici tajemnicy
w ręku. Chodziło jeszcze tylko o schwytanie
mordercy. Nie wątpiłem już, że człowiek,
który wszedł z Dreberem do domu był woźnicą do rożki, którą ten przyjechał.
Ślady kopyt na ulicy wykazały mi, że koń powlókł się trochę dalej,
czego nie mógłby zrobić, gdyby ktoś go pilnował.
Gdzie zatem mógł być woźnica, jeśli nie w domu?
Nadto trudno przypuścić, żeby człowiek przy zdrowych zmysłach popełniał z góry
obmyśloną zbrodnię wobec osoby trzeciej, która by go niechybnie zdradziła.
Wreszcie, jeśli ktoś chciał ścigać wroga w Londynie, jak iż mógł obrać lepszy zawód
niż zostać doroszkarzem? Te wszystkie rozważania doprowadziły
mnie do niezbitego wniosku, że Jeffersona Hope'a należy szukać wśród doroszkarzy
przy stolicy. Jeśli bowiem był istotnie doroszkarzem,
nie miał teraz powodu porzucać rzemiosła, przeciwnie, z jego punktu
widzenia jakakolwiek nagła zmiana zwróciłaby na niego uwagę.
Byłem zatem pewien, że przynajmniej jeszcze przez jakiś czas pozostanie przy
dotychczasowym zawodzie. Nie było też powodu przypuszczać,
że ukrywał się pod przebranym nazwiskiem, bo cóż by miał zmieniać nazwisko w kraju,
w którym nikt jego prawdziwego nie znał. Z tego powodu zorganizowałem swój oddział
uliczników i posyłałem ich systematycznie do każdego właściciela
dorożek w Londynie, dopóki nie wykryli tego, którego szukałem.
Jak się wywiązali z zadania i jak szybko skorzystałem z ich odkrycia,
pamięta Pan chyba dobrze. Zamordowanie Stangersona było wypadkiem
zupełnie niespodziewanym, ale niepodobna mu było za pobiec.
Skutkiem tej zbrodni w szagrze wpadły mi w ręce pigułki, których istnienia już
się domyślałem. Jak Pan widzi, cała ta sprawa stanowi
nieprzerwany i zupełnie logiczny łańcuch przyczyn i skutków.
Ależ to kapitalne, zawołałem. Pańskie zasługi powinny być znane
publiczności, musi Pan opisać tę sprawę, a jeśli Pan tego nie uczyni,
ja to zrobię za Pana. Może Pan robić, co zechce,
doktorze, odparł Sherlock Holmes. Ale proszę spojrzeć, ciągnął dalej
podając mi dziennik. Przeczytać to tutaj.
Było to echo z tego samego dnia, a wskazany artykulik mówił właśnie
o naszej sprawie. Publiczność, brzmiał artykuł,
straciła sensacyjny proces skutkiem nagłej śmierci niejakiego Hołpa podejrzanego
o zamordowanie Enocha Drebera i Josepha Stangersona.
Szczegóły morderstwa nie będą już prawdopodobnie wobec tego nigdy znane,
chociaż wiemy z wiarygodnego źródła, że zbrodnia była wynikiem dawnego
romantycznego zajścia, w którym wchodzą w grę miłość i mormonizm.
Zdaje się, że obie ofiary należały za młodych lat do sekty mormonów,
a hołp zmarły więzień również pochodził z Salt Lake City.
Sprawa ta nie dała żadnego rezultatu, lecz ma przynajmniej tę zasługę,
że wykazała w świetny sposób zdolność naszej policji i posłuży za naukę
wszystkim cudzoziemcom, iż lepiej uczynią, gdy załatwiać będą swoje
zatargi w domu, nie przenosząc ich na ziemię brytyjską.
Jawną tajemnicą jest, że niełatwe, a tak zręczne schwytanie domniemanego
mordercy, to zasługa wyłącznie dobrze znanych urzędników z Cotland Yardu,
panów Lastrada i Gregsona. Zbrodniarz został aresztowany podobno
w mieszkaniu niejakiego Sherlocka Holmesa, który uprawia amatorsko
rzemiosło detektywa i wykazał niejednokrotnie pewien spryt.
Jest nadzieja, że mając takich nauczycieli, z czasem dojdzie w pewnej
mierze do tej samej doskonałości, co oni.
Spodziewać się należy, iż obaj urzędnicy policyjni w uznaniu położonych
zasług otrzymają odpowiednią nagrodę.
Ha, ha, ha, ha. Czy nie przypowiedziałem tego od samego
początku? Zawołał ze śmiechem Sherlock Holmes.
Oto wynik wszystkich naszych zabiegów.
Zdobyć dla nich nagrodę. Mniejsza oto, odparłem.
Mam całą tę sprawę zapisaną w dzienniku i publiczność dowie się o
wszystkim. Ten audiobook pochodzi z biblioteki
internetowej Wolne Lektury. Znajdziesz w niej tysiące darmowych e-booków
i audiobooków. Jesteśmy niekomercyjną organizacją
pozarządową i działamy dzięki wsparciu darczyńców, takich jak Ty.
Wspólnie możemy udostępnić kolejne książki.
Wspieraj Wolne Lektury stałą, comiesięczną kwotą lub wesprzy nas
jednorazowo. Wejdź na wolnelektury.pl i dorzuć się do nowych nagrań.