KAZIMIERZ (2)
W niedzielę rzeczywiście pogoda była piękna jak na zamówienie. Z nieba lał się żar i właściwie już w połowie drogi do Kazimierza Dolnego, choć wyjechały o świcie, Małgosia pożałowała, że wzięła gruby sweter. Przez ten sweter jej wielka torba zdawała się jeszcze większa, a co za tym idzie − przestawała być poręczna. W rezultacie sweter zostawiła w samochodzie.
Zwiedziły szybko rynek, zobaczyły przy Senatorskiej słynną kamienicę Celejowską, która przypomniała jej Maćka. To on powiedział jej kiedyś, że attyka tego budynku zainspirowała architekta Pałacu Kultury i z tego powodu dookoła pałacu jest coś podobnego, co wygląda jak lukier na torcie. Ale jak się nazywał ten radziecki architekt? Małgosia nie mogła sobie przypomnieć. I nagle… po raz pierwszy od wielu miesięcy zatęskniła za Maćkiem. Za jego opiekuńczością, za dowcipem. Szkoda, że tak się ułożyło.
Myślała o tym, gdy popłynęły w krótki rejs statkiem, by zobaczyć ruiny zamku w pobliskim Janowcu. Myślała też, że między nią a Maćkiem zabrakło tego czegoś, co z kolei pojawiło się między nią a Kubą. Szkoda tylko, że tu szybko się okazało, że dla Kuby była to tylko zabawa. Małgosia potem dowiedziała się, że takich jak ona chłopak miał na pęczki. W to, że dla niej się zmieni, nie wierzyła. „Chyba przeczytałam za dużo książek” – pomyślała, jakby jej brak wiary w szczerość uczuć Kuby był wynikiem lektury, a nie intuicji.
Małgosia nie lubiła zdawać się na intuicję. Kiedyś powiedziała Maćkowi, że gdyby ludzie zawsze kierowali się intuicją, toby nie popełniali błędów, a cywilizacja rozwija się właśnie dzięki błędom i przypadkom. Czemu nie chciała popełnić błędu i odtrąciła Kubę? Może to dałoby jej jakieś rozwijające doświadczenie? Nie umiała odpowiedzieć sobie na to pytanie, ale może chodziło o to, że szukała kogoś, kto byłby połączeniem tego, co najlepsze w Maćku, z tym, co najciekawsze w Kubie?
Jej myśli przerwało zawinięcie statku z powrotem do przystani. Dziewczyny schodziły na brzeg Wisły, gdy Jagoda klepnęła ją w ramię:
– Co ty się tak nie odzywasz?
– A tak jakoś – odparła Małgosia. – Myślę sobie o swoich sprawach.
– To nie myśl, tylko podziwiaj! – Jagoda zatoczyła ręką po okolicy, jakby była przewodniczką, i powiedziała: – Kazimierz to obok jeziora Białego najczęstsze miejsce wycieczek mieszkańców Lublina…
W tym momencie za ich plecami dał się słyszeć męski głos:
– A przyjeżdżają! Tylko czasem zdarzają się wypadki. − Dziewczyny obróciły się. Przy deptaku na nadwiślańskim wale przeciwpowodziowym siedział na stołeczku wędkarskim starszy mężczyzna i sprzedawał pamiątki. – Miałem dziesięć lat, gdy utopiło się tu trzynaścioro dzieci z Lublina. Przyjechały na wycieczkę. Nad rynkiem unosił się jeden krzyk! Słyszałem go, jak biegłem do domu znad rzeki. A biegłem zaraz po tym, jak zobaczyłem w wodzie dwa ciała. To były dziewczynki, które ciągle trzymały się za ręce. A woda je niosła…
– Pan przestanie! – ucięła karcącym głosem Małgosia i pociągnęła Zosię w drugą stronę. Przyjaciółka dosłownie w ciągu kilku sekund pobladła i zaczęła się chwiać. Małgosia mocno ją objęła i przytuliła. Wiedziała, że dla Zosi śmierć siostry była do tej pory czymś niezwykle trudnym. W pokoju nad łóżkiem miała jej zdjęcie. Drugie nosiła w portfelu. – Nie myśl o tym… – Małgosia głaskała ją po policzku, ocierając łzy, które płynęły Zosi po policzku.
W tym czasie Jagoda beształa mężczyznę:
– Po co pan to mówi? Nie ma pan o czym opowiadać? Nie pomyślał pan, że to może komuś sprawić przykrość. Poza tym… to z tego słynie Kazimierz? Beznadzieja! Nie dziwię się, że nikt u pana nie kupuje pamiątek.
– Chodźmy do kamieniołomów – zaproponowała milcząca dotąd Bożena.
– Właśnie koło kamieniołomów potopiły się te dzieciaki! – odezwał się mężczyzna, jakby kompletnie głuchy na uwagi Jagody.
– Chodźmy na rynek! – krzyknęła Zosia i błyskawicznie zbiegła po schodkach z wału na ulicę.
Małgosia z Bożenką pobiegły za nią. Na wale została pokrzykująca na mężczyznę Jagoda.
– Pan jest chyba stuknięty! – mówiła podniesionym głosem. Była niezwykle rozemocjonowana. – Nikt panu nie mówił, że w domu powieszonego nie mówi się o sznurku? Koleżanki siostra się utopiła, a pan…
Ale w tym momencie podszedł do nich jakiś mężczyzna z obsługi statku i… nakrzyczał na Jagodę.
– Pani sprawia przyjemność nabijanie się z chorego człowieka?
– Chorego?
– A chorego! To jest osoba niepełnosprawna, na rencie… po ciężkich przeżyciach! Nie godzi się tak krzyczeć!
Zrezygnowana Jagoda pobiegła za koleżankami. Dogoniła je na wysokości słynnego bloku „Batory”.
– Zosiu, facet jest psychicznie chory… – zaczęła, ale w tym momencie Małgosia szturchnęła ją w bok.
– Chodźmy na lody – zaproponowała.
Rzeczywiście lody jakoś rozładowały sytuację. Potem Bożenka namówiła je na krótką modlitwę w farze.
– Kościół uspokaja – powiedziała, pociągając za sobą Zosię.
Jagoda i Małgosia poszły za nimi. W farze panował półmrok. Małgosia błogosławiła pomysł, by zamiast okularów włożyć szkła kontaktowe i okulary słoneczne. O! Jakże to ułatwiało sprawę. Nie musiała co chwilę zmieniać szkieł. Po prostu w ciemniejszych pomieszczeniach podnosiła słoneczne okulary, opierając je na czole. Że też wcześniej nie zaprzyjaźniła się ze szkłami kontaktowymi. Teraz też z okularami słonecznymi na czole ciekawie oglądała wnętrze kazimierzowskiej świątyni.
Wiało przyjemnym chłodem. Maciek kiedyś jej mówił, że jak się jest w jakimś kościele po raz pierwszy i mocno prosi się Boga o coś, to on spełnia tę prośbę, ale… w granicach rozsądku. Tak jej wtedy powiedział, choć sam w to nie wierzył. Twierdził, że u nich, ewangelików, nie ma takiej wiary w zabobony. Maciek… znów pomyślała o nim. Chętnie by pogadała. Szkoda, że on chciał czegoś więcej, a w niej to coś więcej, czego on chciał, zgasło. Czemu?
Nie umiała na to pytanie odpowiedzieć.
O co pomodlić się w farze? O co poprosić Boga? Może o uspokojenie duszy?
Uklękła przed ołtarzem. Nie umiała jednak sklecić słów modlitwy. Szepnęła tylko: „Ty już wiesz, czego mi potrzeba” i przeżegnawszy się, wstała z klęczek.
Zosia klęczała trochę dłużej. Obie z Jagodą zostawiły ją samą przed ołtarzem i wyszły na zewnątrz. Czuły, że chce pozostać we wnętrzu w ciszy i w skupieniu, by zapewne pomyśleć o siostrze. Czekały na nią przy murku. Z tego miejsca wędrówka do ruin zamku i… baszty stała się dla wszystkich trzech czymś naturalnym.
* * *
Bazyli zobaczył ją, gdy wraz z przyjaciółkami wchodziła do fary. Poczekał na ławce koło pomnika psa i obserwował bramę kościoła. Gdy wyszły ze środka i ruszyły w kierunku ruin zamku, powolutku poszedł za nimi. Pod basztę dotarł w momencie, w którym dziewczyny wchodziły do środka. Ku jego zdumieniu bez Małgorzaty.
Gdy tylko Małgosia zobaczyła basztę z bliska, ogarnęło ją przerażenie. Wejście do budowli znajdowało się na wysokości kilku metrów i należało się do niego dostać po drewnianych schodach, które przypominały drabinę. To była jej obsesja. Niewielu rzeczy tak się bała jak drabin czy drewnianych schodów. Gdy w gimnazjum pojechali na wycieczkę do Urli, była chyba jedną z niewielu osób, które nie chciały zajrzeć na stryszek domku Ewy.
Do strachu nikomu się nie przyznała. Tylko Maciek o nim wiedział. Opowiedziała mu o tym, gdy kiedyś pojechali z jego mamą na wycieczkę do Czerska. Tam też, by wejść do zamku, trzeba było iść w górę po takich schodach. To wtedy Małgosia wyznała, jak z rodzicami szła w Krakowie do Dzwonu Zygmunta. Na czworakach i płacząc. Z Wieży Zygmuntowskiej zeszła zapłakana i obiecała sobie, że nigdy więcej nie pozwoli narażać się na taki stres. Maciek pytał, co tak ją przeraża w schodach.
– Ta przerwa w stopniach. Po prostu boję się, że wpadnie mi tam noga.
– To trzeba ostrożnie i powoli stawiać stopy.
– Tak, ale przeważnie wtedy kolejni wchodzący popędzają…
Przypomniała jej się ta rozmowa, gdy siedziała u stóp baszty. Dziewczyny szły na górę. I choć próbowały ją namówić na wspinaczkę na szczyt, skąd, jak zapewniała Zosia, rozpościerał się cudowny widok na miasteczko, Małgosia pozostała nieugięta.
– Żadna siła nie namówi mnie na wchodzenie po drewnianych drabinach! – powiedziała szczerze i dodała: – Nawet gdybyście mnie jakoś wciągnęły na górę, na dół musiałby mnie chyba sprowadzać śmigłowiec ratowniczy.
Już nie wstydziła się otwarcie mówić, że boi się takich schodów.
Widok spod baszty też był ciekawy. Słońce świeciło. Zamknęła oczy i wystawiła twarz w kierunku jego promieni. Po chwili usłyszała wołanie z góry:
– Małgosia! Żałuj, że ciebie tu nie ma! Superwidok! Chodź!
Zadarła głowę do góry, przykrywając oczy daszkiem z dłoni, i pomachała im ręką.
– Nie namówicie mnie! Nie wejdę!
– Chodź! Zrobimy sobie wspólne zdjęcie! – wołała niezrażona Jagoda. W wołanie włączyła się Zosia, której najwyraźniej poprawił się humor:
– Małgosiu! Chodź!
Błagam! – A po chwili dodała: – Pan ją namówi!! Pan? Małgosia spojrzała w bok. Najpierw zobaczyła oczy. Dopiero potem całą postać. To był facet z McDonalda. Ten od kaw i shake'ów. – Dzień dobry! Co za spotkanie… – Bazyli posłał Małgosi ten swój zniewalający uśmiech, który zwrócił jej uwagę i sprawił, że go rozpoznała.
– Dzień dobry – odparła zaskoczona, ale po chwili odwzajemniła uśmiech.
– Nie idzie pani na górę? – spytał, podchodząc bliżej ławki.
– Za żadne skarby!
– Czemu?
– Po prostu boję się drewnianych schodów – wyznała szczerze.
– Nie ma czego… Mogę panią asekurować. Widok z góry jest naprawdę wspaniały.
– Pan ją namówi! – krzyczała Zosia, zwijając dłonie w trąbkę.
– Namów ją! – krzyknęła Jagoda i jak się dość szybko okazało, to jej przejście na ty, choć nastąpiło na odległość i z wysokości dwudziestu metrów, skróciło dystans.
– Namawiam! – powiedział i wyciągnął rękę.
Spojrzała mu w oczy. Było w tym spojrzeniu coś takiego, że podjęła decyzję. Idzie. Podała mu rękę, a on pociągnął ją ku sobie. Torbę podała mu w połowie schodów prowadzących do wejścia do środka baszty. Szła powolutku, uważnie stawiając stopy. Gdy kilka razy zachwiała się, natychmiast złapał ją i mocno przytulił, choć czuł, że wtedy natychmiast się usztywniała. Nie wiedział, że tak naprawdę miękną jej kolana, ilekroć jej dotyka. Coś takiego czuła tylko przy Kubie. „Czyżby to był… ten?” – zastanawiała się, ale nic nie mówiła. On też milczał. I właśnie w takim zupełnym milczeniu dotarli na górę. Gdy tylko stanęli na szczycie, powitały ich brawa dziewczyn.
– Wreszcie! No! To będzie wspólne zdjęcie! – krzyknęła Jagoda i podała Bazylemu aparat. Chwilę ustawiał kadr i… zrobił zdjęcie.
– Dzięki… – Jagoda odbierając telefon, zawahała się.
– Bazyli – podpowiedział swoje imię i nerwowo poruszył nosem, zauważywszy, że Małgosia rzuciła mu uważne spojrzenie. Ale zaraz potem jej twarz się rozjaśniła.
– Wiem, skąd się znamy! – wykrzyknęła radośnie. – Przypomniałam sobie! Z Urzędu Stanu Cywilnego!
– Zgadza się – potwierdził Bazyli. – Bardzo byłem ciekaw, kiedy mnie rozpoznasz.
– No… masz imię, którego się nie zapomina. − O tym, że rozpoznała go także po tym śmiesznym, niemal końskim ruszaniu nosem, nawet się nie zająknęła. Może zrobiłoby się mu przykro? Ale fakt, że już wie, kim jest ten koleś i czemu wydawał jej się znajomy, bardzo ją uspokoił.
– Tak… dla mamy byłem Bazyl, a dla dzieci Badyl.
– Badyl?
– A czasem koń!
– Czemu koń? – spytała zaciekawiona Jagoda.
– Bo jak się zdenerwuję lub speszę, to poruszam nosem – wyjaśnił trochę speszony.
– Nie zauważyłam – odparła Małgosia i spuściła wzrok.
Bazyli zrozumiał, że skłamała, ale to kłamstwo sprawiło mu przyjemność. „Nie chciała mi zrobić przykrości” – pomyślał ucieszony.
– Koszmarne dzieciństwo? – spytała Jagoda z uśmiechem.
Bazyli też się zaśmiał i po chwili dodał:
– Poczekajcie! Zrobię wam jeszcze zdjęcie swoim telefonem.
Po czym pstryknął kolejną fotkę.
Resztę popołudnia spędzili w piątkę. Bazyli okazał się świetnym przewodnikiem po Kazimierzu, bo jak się okazało, miasteczko znał na wylot. Pokazał im kilka miejsc. Między innymi takie, w którym jako dziecko wdrapywał się na górę Trzech Krzyży od strony Krzywego Koła. Zaprowadził je zresztą szlakiem na sam szczyt. Po drodze pokazał im willę Antoniego Michalaka, którego obraz wisiał w głównym ołtarzu fary. W tym zacięciu przewodnickim bardzo Małgosi przypominał Maćka. Do Lublina wrócili pod wieczór samochodem Jagody.
* * *
Zasypiała, zastanawiając się, czy Bazyli przyjdzie do McDonalda, bo przecież ona nie pobiegnie do urzędu stanu cywilnego. To byłoby głupie. Nagle przyszedł esemes. „To był bardzo miły dzień, a ja zapomniałem dać Ci swój numer. Pozdrawiam – Bazyli Żarski”.