Która akcja sprawiła, że poczuł się spełnionym ratownikiem? – 7 metrów... (2)
na linach, działa się na linach. Dodatkowo
człowiek, którego się ratuje,
trzeba go tak zabezpieczyć, żeby i jemu się nic nie stało.
No, ale również
działania na powierzchni.
Działania na powierzchni, gdzie
my
działamy na ogół wtedy... Kiedy
wszyscy inni z gór uciekają, to my w te góry idziemy.
No i...
Nie jest tam przyjemnie wtedy.
Nie jest tam przyjemnie. Zdarzyło mi się
działać w górach przy temperaturze odczuwalnej -47 stopni.
W nocy, kiedy widoczność
była na odległość 6-7 metrów.
I będąc w terenie, który naprawdę dobrze
znam, miałem problemy orientacyjne.
Nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić.
Dodatkowo, na przykład
znowu współpraca ze śmigłowcem,
działania śmigłowcowe, załoga
śmigłowca, piloci, którzy latają śmigłowcem,
gdzie łopaty
wirnika są w odległości
kilku metrów od skały i przesunięcie się
takiego śmigłowca spowoduje,
może spowodować uderzenie tych łopat
i rozbicie
śmigłowca. A dodatkowo jeszcze w tym czasie
operator dźwigu opuszcza ratownika na dół
bądź go wyciąga do góry razem z poszkodowanym.
Wszystko wymaga
niebywałego
poziomu organizacji, tak jak w przypadku
kolegów, którzy działają na
śmigłowcu,
pilotów... Ja
powiem bez wątpienia, że są to
najlepsi piloci śmigłowcowi
w Polsce, jedni z lepszych pilotów na świecie.
To tutaj trzeba powiedzieć. Ale to są zawsze
panowie w okolicach pięćdziesiątki,
po czterdziestce. Nie ma młodszego.
To, jak to się mówi u nas, że oni mają
nabitą łapę, czyli wylatane ileś tysięcy
godzin w powietrzu.
Minione wakacje były takie szczególne, mam
takie wrażenie, dla TOPR-u, bo dużo się
o was mówiło, dużo
się mówiło o waszych akcjach.
Jak wspominasz tamten czas?
To znaczy tak,
czy te minione wakacje były jakieś wyjątkowe?
Ja powiem, że nie.
To znaczy wyjątkowość tych wakacji
polegała na tym, że nam się zdarzyły trzy
praktycznie równocześnie trzy zdarzenia,
które wymagały bardzo dużego
zaangażowania TOPR-u.
Dwa to były wypadki masowe.
Pierwszy wypadek to jest wypadek,
którego myśmy się spodziewali od lat.
Ale...
Tylko zastanawialiśmy się, kiedy do tego dojdzie.
Mówię tutaj o Jaskini.
Po prostu poziom eksploracji
w jaskiniach tatrzańskich
z roku na rok jest co raz wyższy.
To znaczy ludzie podejmują się coraz trudniejszych
przedsięwzięć.
No i w pewnym momencie to musiało poskutkować
takim zdarzeniem, gdzie
dwójka
grotołazów
została odcięta przez wodę
w Jaskini Wielkiej Śnieżnej
na głębokości -500, czyli
to było nawet poniżej -500
- od otworu w dół 500 m
w tzw. Przemkowych Partiach. To są bardzo ciasne,
wąskie partie.
Przejście pod krzesłem
to jest już obszerne.
No i oni niestety w tamtym miejscu zostali
odcięci
przez wodę.
Ona się niespodziewanie podniosła, tak?
To znaczy, to jest tak: ona się niespodziewanie podniosła, ale
przyczyną podniesienia się tej wody
była sama obecność tych grotołazów w tamtym miejscu.
Czyli jest coś takiego jak cieki wodne,
strużki wody. To się wydaje...
Strużka niewielka, ale jeżeli mamy do czynienia
z niewielką przestrzenią, to nawet niewielka ilość
wody może tę przestrzeń dość szybko zalać, tak?
Ta strużka została... Odpływ tej wody został,
przez to, że oni gdzieś tam przechodzili, przytkany
i zaczęła się ta woda spiętrzać.
Nie pozwoliło im to wrócić.
No i wy prowadzicie wtedy akcję ratunkową,
a jednocześnie jest informacja o burzy na Giewoncie.
No, to cztery dni
żeśmy już działali w tej jaskini, kiedy dostaliśmy
informację najpierw, że zostało kilka
osób porażonych przez
prąd, potem dostaliśmy informację, że
3 osoby są reanimowane, potem dostaliśmy informację,
że się okazało, że jest
kilkanaście osób porażonych przez
prąd,
skończyło się na 157
osobach, tak?
4 osoby niestety zginęły.
Tutaj...
W krótkim, bardzo krótkim czasie
została zorganizowana gigantyczna
akcja ratunkowa. Powiem "gigantyczna", bo
ta akcja ratunkowa zaangażowała
nie tylko ratowników górskich.
Nie tylko myśmy działali, ale działali strażacy,
działali policjanci, działała
straż miejska w Zakopanem,
działali LPR
- Lotnicze Pogotowie Ratunkowe.
Raptem się okazało, że wszyscy
wiedzą, co robić.
Nie było jakiegoś specjalnego koordynatora,
który by
wydawał
rozkazy, który by tym dowodził. Nie.
Raptem okazało się, że wszystko działa.
Każdy wiedział, co ma robić.
Wszyscy wiedzą, co mają robić, ale to wynika, wydaje mi się, po prostu z chęci
uratowania ludzi.
Ja byłem akurat
trzeciej grupie. Poszedłem do góry.
Jeszcze nie mogłem lecieć śmigłowcem, bo jeszcze
trwała burza.
W związku z czym, tak się złożyło, że
nie dotarłem na sam wierzchołek, bo w międzyczasie
się odsłoniło i mógł latać śmigłowiec, więc
tym śmigłowcem było szybciej. I do mnie,
ja byłem na Kondratowej, w schronisku na
Kondratowej. Do mnie docierali ludzie, którzy po prostu byli jeszcze
w miarę mobilni, tzn...
Oni zbiegali z Giewontu?
Zbiegali to jest za dużo powiedziane. Oni schodzili. Wyglądało
to mniej więcej tak, jakby
część ludzi schodziła po zamachu
terrorystycznym. Do tego
najlepiej porównać.
Proszę mi wierzyć, że
ci ludzie byli w takim stanie, że gdyby
nie to, że tam u góry byli ludzie,
którzy byli w stanie jeszcze gorszym, to my byśmy się
decydowali na ewakuację tych ludzi przy pomocy śmigłowca.
Nikt by im nie powiedział:
Idź i schodź w dół.
Ale na czym to polegało? Oni byli zszokowani, przejęci,
poranieni?
No nie, tu nie można mówić, że oni
byli tylko zszokowani.
Oni byli
nie tylko poranieni.
W pewnym momencie zobaczyłem osobę, kobietę,
sprowadzaną przez
dwóch panów, którzy notabene też
- jeden był poparzony, drugi miał chyba złamaną rękę,
ale oni postanowili jej pomóc,
będąc w takim stanie,
kobietę, która straciła wzrok,
która zupełnie była
nieobecna, była bez kontaktu.
Naprawdę nie wiedziałem, co mam zrobić,
jak mam zadziałać.
Byli ludzie, którzy
byli na przykład z rozciętymi
ranami ciętymi szyi i rąk, nóg.
Natomiast
u góry byli ludzie, których
stan był jeszcze o wiele gorszy.
Cała masa tych ludzi...
Myśmy musieli tam u góry, koledzy musieli
zrobić coś, co się określa w ratownictwie
tzw. triażem,
czyli podzielić ludzi na tych, którzy
wymagają, których już nie jesteśmy w stanie
uratować, na przykład.
Ludzie są reanimowani przez
kilkadziesiąt minut i ta reanimacja
jest nieskuteczna, tak?
A pomocy potrzebują też inni?
Tak, a pomocy jeszcze jest dużo. A my mamy ograniczone zasoby ludzkie.
I to wy musicie decydować.
Tak, tak. Musieli podzielić tych ludzi na tych, których
my ratujemy teraz, jak najszybciej wieziemy do tego szpitala.
Na tych, którzy mogą poczekać i na tych, którzy mogą
schodzić sami.
Czasami zaopatrzeni, czasami niezaopatrzeni.
Ci, którzy schodzili, docierali tam do nas
i myśmy ich stamtąd
ewakuowali samochodami do Zakopanego.
Policja wraz ze strażą miejską uruchomiła,
ja się dopiero potem
o tym dowiedziałem, takie zielone kanały
samym Zakopanem,
że po prostu samochód jechał i miał wolną ulicę.
Nie tylko, że on jechał na tzw. gwizdkach,
czyli na tych
światłach, błyskając światłami,
ale po prostu była wolna ulica. Oni wstrzymywali ruch
po to, żeby te samochody jak najszybciej przejechały.
Później ta aura się nam cały czas
zmieniała, pogoda nam się zmieniała, odcięło nam możliwość
latania śmigłowcem do Zakopanego. Ponieważ
Zakopane zostało przykryte mgłą,
więc zaczęliśmy wozić ludzi na Kondratową
i z Kondratowej
zwozić tych ludzi, którzy do nas przylatywali
śmigłowcem, wozić samochodami w dół.
Jak nam Kondratową
przykryły chmury to śmigłowiec woził
ludzi z Giewontu na Kasprowy Wierch,
a z Kasprowego Wierchu zwoził kolejką
na dół.
Jaki wniosek należałoby wyciągnąć z tego, co wydarzyło się na Giewoncie?
Powiem tak, że troszkę mnie zbulwersowała w pewnym momencie
opinia, że "no, był to wypadek wyjątkowy,
że to się nie zdarzy",
i tak dalej, i tak dalej. Nie. To nie był wypadek
wyjątkowy. My nie możemy do tego tak podchodzić,
bo jak my będziemy w ten sposób podchodzili, że to jest wypadek
wyjątkowy, to my uśpimy swoją czujność.
Nie będziemy się nad tym faktem zastanawiać.
No, bo to był wypadek raz na 20, 30,
40 lat, może się nam zdarzyć, no dobra.
Nie. Tu trzeba powiedzieć tak. Pamiętać o tym,
że turystyka w Tatrach
zrobiła się masowa. Że tych ludzi to jest naprawdę
masa. A Giewont jest wyjątkową górą,
na którą każdy chce wejść.
Każdy turysta.
Każdy turysta, tak. No, dodatkowo
on ma jeszcze ten aspekt religijny, bo,
powiedzmy sobie szczerze, w dużej mierze ci ludzie
byli tam z takich pobudek religijnych.
I...
to nie będzie tak, że ci ludzie przestaną tam na
ten Giewont chodzić. Oni w dalszym ciągu będą
chodzili. W dalszym ciągu na tej górze
będzie te 100, 150, 200 osób naraz
w takich okresach letnich.
I tu się trzeba nad tym zastanowić, co zrobić,
żeby do takich sytuacji
przeludnienia tego miejsca
nie dochodziło. Mamy park, mamy
włodarzy miasta, mamy,
nie wiem, rządzących, którzy
mogą się nad tym zastanowić.
A z perspektywy mojej, turysty?
Co ja powinienem wiedzieć i jaki wniosek
wyciągnąć z tego doświadczenia?
Okej, dobra. To tutaj wchodzimy na mój konik.
Bo od lat twierdzę, że
jeśli chodzi o
wypadki górskie, to my
nie wyciągamy właściwych wniosków. Ja mówię "my" nie
ratownicy, ale jako społeczeństwo.
Generalnie to jest tak, ja pamiętam,
był taki epizod z ewakuacją, tzw. ewakuacją
z Morskiego Oka, 100 osób, coś tam, coś tam.
Oczywiście wszyscy potem
te osoby piętnowali, że jak to,
oni poszli w góry, oni nie umieli się
w tych górach znaleźć, że to, że tamto. Ale w dużej mierze
to byli ludzie, którzy byli
w tych górach po raz pierwszy.
Ja mówię: To jest tak mniej więcej, jakbyś
bił dziecko malutkie, które się poparzyło
o żelazko. Nie uderzysz takiego dziecka.
Pytanie jest takie, co zrobić,
żeby ten człowiek wiedział, czym ryzykuje. Bo on
nie wie, czym ryzykuje.
Taki człowiek idący na Giewont, słyszący
burzę
nieopodal, bo tak było
rzeczywiście.
Już powinien wyciągać wnioski.
Oczywiście, ale on tych wniosków nie wyciąga. On w ogóle nie wie, że mu burza zagraża. Czy ktoś,
będąc tutaj, mieszkając w Warszawie,
zastanawia się nad tym, że będzie burza?
Zastanawia się nad tym, czy wyjść czy nie,
czy ta burza mu zrobi krzywdę?
Nie ma to znaczenia.
Nie. Nie zastanawia się, bo tak: budynki, mamy piorunochrony,
jak będzie bardzo lało, to się schowam do tramwaju,
stanę pod przystankiem - w ogóle.
Czy ktoś się zastanawia, wychodząc z domu,
że
już jest wieczór, że będzie noc
i nie będzie światła? No po co? Po co ja mam brać latarkę,
kiedy jest oświetlenie
miejskie?
My żyjemy w takim świecie. I ten świat
nas w ogóle nie przygotowuje do trudnych warunków.
Wyjeżdżamy w Tatry, wyjeżdżamy
gdzieś, nie wiem, do lasu, znajdujemy się w tym momencie
w zupełnie obcym środowisku, do którego zupełnie
nie jesteśmy przystosowani. Bo nikt nas tego nie
nauczył, nikt nam tego nie powiedział.
Czy w szkołach jest jakikolwiek
program, który by
te małe dzieci uczył,
jak mają się w górach zachować,
jak się mają zachować w lesie w momencie, kiedy się zgubią.
Jak się zabezpieczyć, jak sobie znaleźć
jakieś schronienie? Nie ma czegoś takiego.
Nie, ale uczymy się za to budowy pantofelka,
to też się przydaje.
No właśnie, tylko że potem jest tak, że w momencie kiedy
dochodzi do takich sytuacji,
my jesteśmy bezradni.
Wydaje mi się, że tutaj, jeżeli chodzi o
Giewont, zadziałał jeszcze taki
mechanizm stadności naszej. My
jesteśmy zwierzęciem stadnym, nam się wydaje
...że skoro jest tak dużo ludzi, to na pewno wszystko jest okej.
To na pewno nic się nie stanie. Skoro wszyscy tam poszli, to ja
też mogę pójść, ja się czuję w stadzie bezpieczny.
Wcale nie.
A tu nie ma tak, nie ma.
Miewasz czasem tak, że czujesz jakąś złość, wściekłość na ludzi, którzy w tak głupi sposób
ryzykują swoje życie? Nie mam na uwadze tych,
którzy poszli wtedy na Giewont, ale w ogóle.
No a na koniec to ty musisz ryzykować własnym życiem.
Czasami to mnie dopada.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie.
Ale na ogół to jest właśnie taka
refleksja, że oni tak naprawdę nie wiedzieli, co
robią. To wynika z
ich braku świadomości. Gdyby oni
mieli tę świadomość ryzyka, jakie
podejmują, to zapewne by do tego nie doszło.
Więc po tej refleksji bardzo szybko
odzyskuję równowagę, ale przyznam
się, że czasami tak.
Zdarzyło Ci się komuś, powiedz szczerze, nawrzucać?
- "Facet, co ty wyprawiasz"?
No, to była taka sytuacja... Parę razy mi się zdarzyło, ale
opowiem dość taką anegdotyczną historię.
W okresie, kiedy była
powódź w zeszłym roku,
to był zeszły rok czy dwa lata temu, taka powódź w
Tatrach, gdzie pozrywało drogi, coś tam,
coś tam, myśmy dostali wiadomość, że
poniżej Giewontu jest pani, która
złamała nogę.
Pojechaliśmy od strony
Doliny Małej Łąki
szlakiem szedł już potok,
nie dało się tamtędy iść, z dużym trudem
wyjechaliśmy quadem do góry,
następnie ten quad porzuciliśmy, bo się już nie dało jechać