NOWY DZIADEK
Wakacje zbliżały się wielkimi krokami. Michał miał jedno tylko marzenie. Zdać wszystkie egzaminy, by nie zostać z niczym do tak zwanej kampanii wrześniowej. Na razie wszystko wskazywało na to, że mu się to uda. I tylko jedno spędzało mu sen z powiek: pan Stodulski. Przyjaciel Józefa Ruszczykowskiego był dla niego jak chodzący wyrzut sumienia. Kogoś tak samotnego Michał jeszcze nie poznał.
* * *
– Jednym słowem zostałeś mieszkaniowym baronem – stwierdził Maciek.
Siedzieli u niego w pokoju, pili piwo i gadali jak kiedyś. O wszystkim i o niczym.
– Szkoda tylko, że to dlatego, że wszyscy po kolei umierają – westchnął Czarny Michał i się zamyślił.
Wydarzenia ostatnich tygodni potoczyły się błyskawicznie. Po pierwsze, umarła babcia, czyli mama mamy. Upadła na ulicy i złamała nogę w biodrze. Lekarze zarządzili wstawienie endoprotezy. Niestety, choć operacja przebiegła pomyślnie, babcia nie odzyskała przytomności. Zmarła z nowym biodrem, którego nie zdążyła wypróbować.
Na dodatek… umarł… pan Ruszczykowski. Umarł, zanim Michał zdążył do niego powiedzieć „dziadku”. Nie znaczy to oczywiście, że się nie widzieli. Michał, tak jak obiecał panu Stodulskiemu, poszedł z wizytą, ale trwała krótko i cały czas wtedy jeszcze używał formy „pan”, bo po prostu nie mógł się przełamać. Przy wizycie asystowali Stodulski i jakaś pani z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Staruszek był bardzo osłabiony. Właściwie powiedział tylko, że Michał naprawdę przypomina ojca, i pokazał mu album ze zdjęciami małego chłopczyka podobnego do niego w dzieciństwie.
Ruszczykowski mówił niewiele. Jak dowiedział się Michał, zdiagnozowano u niego jeszcze cukrzycę i nadciśnienie tętnicze. Umówili się na kolejną wizytę, ale staruszek dosłownie trzy dni później dostał zapalenia płuc. Zmarł w szpitalu dzień po tym, jak przywiozło go tam pogotowie wezwane przez Stodulskiego. Podobno w szpitalu wymawiał jego imię, choć Michał twierdził, że raczej trzeba podejrzewać, że wołał swojego syna. Stodulski, który zawiadomił o tym Michała, był jednak innego zdania. Mówił, że nawet ma na to dowód, który mu przedstawi, i prosi o natychmiastowy przyjazd do szpitala. Zanim jednak Michał mu odpowiedział, w drzwiach pokoju stanęła mama i wręczyła mu słuchawkę.
– Pilne – przekazała bezgłośnie, co Michał odczytał z ruchu warg.
– Przepraszam, zadzwonię za chwilę – powiedział do Stodulskiego i rozłączył się z nim.
Po drugiej stronie słuchawki odezwał się ktoś ze szpitala. Jakaś kobieta dzwoniła, powiadomić o śmierci dziadka, i prosiła o przyjazd w celu dopełnienia formalności.
Formalności? Michał zupełnie nie spodziewał się tego, że jakiekolwiek formalności związane ze śmiercią Ruszczykowskiego spadną akurat na jego głowę.
W szpitalu czekał na niego Stodulski. Blady jak ściana.
– To był mój najlepszy i jedyny przyjaciel – przyznał i rozpłakał się jak dziecko. – I nawet nie wolno mi załatwiać formalności, bo jestem dla niego nikim w świetle prawa.
Takiego obrotu sprawy Michał kompletnie się nie spodziewał. A najbardziej nie spodziewał się tego, że… w szpitalnym kwestionariuszu Ruszczykowskiego w rubryce: „zawiadomić w razie śmierci” wpisano: „wnuk Michał Biernacki” i jego domowy numer telefonu.
– Widzi pan? – powiedział Stodulski i wręczył Michałowi małą karteczkę. Widniało na niej tylko jedno niedokończone zdanie: „przepraszam wnusi…”. Bez ostatniej litery. Nie wiadomo więc, czy Ruszczykowski napisał to w formie bezpośrednio do niego, a więc „przepraszam wnusiu”, czy może oznajmującej „przepraszam wnusia”. Nie było wyjaśnienia, za co przepraszał. Tego Michał mógł się tylko domyślać.
– Czy pan go pochowa? – spytał Stodulski tak błagalnym tonem, że Michał, który przecież pierwotnie w ogóle o tym nie myślał, od razu przytaknął.
Ulga, jaka odmalowała się na twarzy Stodulskiego, zdumiała Michała.
Z pogrzebem uporał się w miarę sprawnie. W końcu miał już doświadczenie. Przecież dopiero co chował babcię. Bo to on się tym zajął. Mama nienawidziła laryngofonu, załatwiał więc wszystkie formalności sam, byle tylko ją oszczędzić.
Teraz skorzystał z tego samego zakładu pogrzebowego. Tylko cmentarz był inny. Na szczęście pan Stodulski wiedział, gdzie w mieszkaniu Ruszczykowskiego leżą dokumenty dotyczące grobu: w rzeźbionym sekretarzyku schowane wraz z dokumentami z pogrzebu jego żony. Michał nie umiał myśleć o niej „babcia”. Do myślenia o Ruszczykowskim „dziadek” też było mu trudno się przyzwyczaić, ale czuł, że z czasem zacznie tak myśleć.
Mecenas Womaczka szybko przeprowadził formalności spadkowe i tak Michał stał się właścicielem dwóch mieszkań oraz sporej działki rekreacyjnej. Tej, o którą w swoim czasie była taka straszna awantura. Michał dopiero teraz dowiedział się, że działka znajduje się nad Jeziorem Zegrzyńskim.
– Chętnie panu pokażę – ożywił się Stodulski.
Staruszek co kilka dni dzwonił do Michała, a on jakoś nie miał serca, by go przepędzić. W końcu starszy pan nic złego mu nie zrobił.
A teraz Czarny Michał relacjonował te wszystkie wypadki Maćkowi.
− Doszło nawet do takiej sytuacji, że… mama zaprosiła Stodulskiego na Wielkanoc i staruszek spędził z nami święta.
– Fajnie było? – spytał Maciek.
– W sumie tak – powiedział Michał i się zamyślił.
Stodulski był najlepszym przyjacielem Józefa Ruszczykowskiego. Ponoć panowie znali się od dzieciństwa, które przypadło na wczesne czasy powojenne. Stodulski, stary kawaler bez rodziny, odczuwał niezwykłą potrzebę kontaktu z Michałem. Często rozmawiali przez telefon, a tuż po śmierci Ruszczykowskiego kilka razy spotkali się w odziedziczonym przez Michała mieszkaniu, by uporządkować rzeczy przed wynajęciem. To wtedy Michał się dowiedział, że obaj panowie urodzeni tuż przed wybuchem powstania poznali się, gdy po wojnie osiedli na jednej ulicy. Właśnie na Lwowskiej.
Józef Ruszczykowski wprowadził się z rodzicami do tego samego mieszkania, które jego rodzina zajmowała przed wojną, a Stodulski zamieszkał z rodzicami u dziadków, gdyż dom, w którym przyszedł na świat, został niemal całkowicie zburzony. Chłopcy chodzili do jednej klasy w podstawówce, a potem w szkole średniej. Startowali nawet do jednej dziewczyny, ale zdobyć ją udało się tylko Józefowi. Michał został więc kawalerem. Jak twierdził, po prostu nie potrafił się już potem zakochać.
– Dziś, gdy co chwilę słyszy się, że ktoś z zazdrości rzuca się z nożem na byłą albo niedoszłą ukochaną, to takie dobrowolne oddanie swojej sympatii przyjacielowi nie mieści się w głowie – mówił Michał, opowiadając Maćkowi o Stodulskim.
– Czemu właściwie tak się nim przejmujesz? – spytał Maciek.
– Bo w sumie wiele mu zawdzięczam.
– Na przykład?
– Gdyby nie on, mógłbym tak łatwo nie odziedziczyć tego wszystkiego. Podobno stary Ruszczykowski…
– Dziadek – poprawił go Maciek.
– Nie umiem na razie myśleć o nim „dziadek” – powiedział Michał i dodał: – Chociaż się staram. W sumie dobrze. Poprawiaj mnie. Dziadek. No więc… na czym skończyłem? – spytał Michał, ale Maciek też nie pamiętał.
Zmienili więc temat. Maciek opowiadał o Marcie, o historii z Facebookiem, że znalazł tam amerykańskiego przyjaciela Małgosi, który najprawdopodobniej nawet nie wie, że on i Małgosia już nie są razem. Do rozmowy o Stodulskim już nie wrócili.
* * *
– Panie Michale… – Głos Stodulskiego w słuchawce brzmiał słabiej niż zwykle. – Nie chcę pana męczyć swoją osobą, ale czy mógłby pan…
– Spotkać się? – spytał Michał.
Szykował się do jednego z trudniejszych egzaminów, tego, który dotyczył prawa rzymskiego, i chciał wszelkie rozmowy odciągające do nauki skończyć jak najszybciej. Pierwszy raz błogosławił Kingę, że jest kujonem, bo dzięki temu nie zawracała mu głowy. W końcu też się uczyła.
Gdy Stodulski potwierdził, że chodzi o spotkanie, Michał odparł:
– Mam za moment sesję i strasznie trudny egzamin…
– Rozumiem – odparł Stodulski i szybko się pożegnał.
Michałowi zrobiło się trochę głupio, nawet obiecywał sobie, że w przerwie od nauki, jak będzie sobie robił herbatę lub kanapki, zadzwoni do Stodulskiego, ale… potem sprawa wyleciała mu z głowy, zadzwoniła Kinga i zaproponowała, by pouczyli się razem.
– No ale przecież uczymy się tak różnych rzeczy… – zaczął zdumiony Michał.
– Ale możemy się ich uczyć, siedząc w jednym pomieszczeniu, prawda?
Ustalili, że będą uczyć się u Michała. Jego mama pracowała w domu, dawało to gwarancję, że mogą liczyć na coś do jedzenia. Mama lubiła Kingę. Ilekroć dziewczyna odwiedzała Michała, tylekroć mama wparowywała do pokoju z talerzem kanapek lub zupą, którą w milczeniu wnosiła w talerzach. A ostatnio − w wazie odziedziczonej po Ruszczykowskich.
Tak więc najbliższe dni spędzali razem u Michała. O Stodulskim chłopak przypomniał sobie dopiero, wychodząc z egzaminu. Zadzwonił, ale… abonent był nieosiągalny. Michał próbował jeszcze zadzwonić wieczorem, potem jeszcze raz wieczorem, ale komórka starszego pana milczała jak zaklęta.
Michał postanowił, że zadzwoni następnego dnia. Jednak tego dnia egzamin miała Kinga. Po egzaminie byli umówieni całą paczką na piwo w Skaryszaku. Koniec końców Michał spróbował zadzwonić do Stodulskiego po raz kolejny dopiero po dwóch dniach. Jego telefon nadal był wyłączony. To zaniepokoiło go do tego stopnia, że postanowił znaleźć jego adres i telefon stacjonarny. Nie było to jednak proste. Dokumenty Ruszczykowskich zostały do domu przywiezione w pudłach i Michał nie miał bladego pojęcia, gdzie są. Porządkowaniem tego zajęła się bowiem mama, a teraz akurat wyszła z domu. Pojechała na zakupy do jakiegoś hipermarketu. Teoretycznie mógł do niej zadzwonić, ale wtedy ona musiałaby rozmawiać z nim w jakimś miejscu publicznym, korzystając z laryngofonu. Nie znosiła tego. Wysłać esemesa? Długo musiałby tłumaczyć, czego szuka. Postanowił poczekać. I znów się zeszło. Zwłaszcza że zadzwonił kumpel z roku – Ksawery, by pogadać i umówić się na piwo.
O Stodulskim Michał przypomniał sobie wieczorem. Dochodziła dwudziesta pierwsza, gdy otworzył drzwi maminego pokoju z jednym pytaniem:
– Gdzie są papiery Ruszczykowskich? Konkretnie chodzi mi o notes z telefonami.
– Po co? – Usta mamy ułożyły się w pytanie.
– Stodulski od kilku dni ma wyłączony telefon. Jakoś się zaniepokoiłem.
Notes znalazł się błyskawicznie. Michał zajrzał do środka i przypomniał sobie, że jeszcze przed pogrzebem obiecywał sobie obdzwonić wszystkie nazwiska, a Stodulski powiedział, że nie ma sensu, bo nadal żyje tylko kilka osób, a i tak są niedołężne. Teraz lista nazwisk, adresów i numerów telefonów kłuła w oczy przypomnieniem o niezrealizowanej, a danej samemu sobie obietnicy. Numer Stodulskiego widniał na pierwszym miejscu pod literą S. Zapisany eleganckim pismem, o którym Michał już wiedział, że należało do starej Ruszczykowskiej.
Wybrał go błyskawicznie. Nikt jednak nie odbierał telefonu. Michał pamiętał, że staruszek nie kładł się zbyt wcześnie. Ale przy numerze widniał adres. Lwowska 3…
– Mamo! Ja pojadę sprawdzić, co się z nim dzieje! – krzyknął od progu i porwawszy kluczyki od auta, zbiegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie.
Odczuwał jakiś dziwny niepokój. Ten staruszek okazał się najbardziej mu życzliwą osobą, jaką spotkał przy całej sprawie z Ruszczykowskimi. Na Lwowską dojechał w ciągu kwadransa. Nacisnął na domofonie numer mieszkania Stodulskiego, ale nikt mu nie otworzył, choć niemal uwiesił się na dzwonku. Zdenerwowany zadzwonił pod numer obok.
– Dzień dobry, a raczej dobry wieczór, nazywam się Michał Biernacki i jestem znajomym pana Stodulskiego, chciałem dowiedzieć się, co się z nim dzieje, bo od kilku dni… – zaczął mówić, wyrzucając z siebie słowa niczym z karabinu maszynowego, ale damski głos przerwał mu błyskawicznie i powiedział:
– Pana Stodulskiego kilka dni temu zabrało pogotowie.
– Do którego szpitala? – spytał Michał.
Uzyskawszy odpowiedź, popędził jak oszalały na Solec. Było jednak po dwudziestej drugiej i nikt nie chciał go tam wpuścić.
Wyrzuty sumienia sprawiły, że w nocy budził się kilka razy. Następnego dnia popędził do szpitala tuż po dziewiątej. Nie wiedział, co może ze sobą wziąć, więc na wszelki wypadek kupił po drodze banany i pomarańcze.
Na izbie przyjęć podano mu numer pokoju, w którym leżał Stodulski. Michał wparował tam i… zaniemówił. Starszy pan wydawał się nieprzytomny. Leżał pod aparatem tlenowym z zamkniętymi oczami.
– Co mu jest? – spytał pielęgniarkę.
– A pan jest kim?
– Wnukiem – odparł Michał. Pielęgniarka zajrzała w jakieś dokumenty i po chwili jakby chcąc się upewnić, powiedziała:
– Pan Michał Biernacki, tak?
– Tak – odparł zaskoczony Michał.
– Mam do pana telefon. Dziadek jest po operacji. Jak się wybudzi, to pana zawiadomię.
– Ma pani mój telefon? – zdumiał się Michał, ale widząc minę pielęgniarki, zmieszany poprawił się i spytał: – Po operacji?
– Tak, ale proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze – odparła pielęgniarka i poleciła czekać na telefon lub przyjść po południu.
– Ale mogę zostawić mu te banany i pomarańcze? – spytał.
– Może pan, choć on na razie nie będzie mógł tego jeść – odparła pielęgniarka i dodała: – Ale niech pan zostawi. Będzie przynajmniej wiedział, że pan przyszedł.
Gdy po piętnastej Michał wparował do szpitala, Stodulski był przytomny i już bez aparatu tlenowego. Pielęgniarka akurat poprawiała kroplówkę, kiedy Stodulski na jego widok szepnął:
– Michał…
– Widzi pan? – odezwała się do Stodulskiego. – Mówiłam, że wnuk jeszcze przyjdzie.
– Michał… ja…
– Tak, dziadku? – spytał Michał, nachylając się nad staruszkiem, i zobaczył, że na dźwięk tego słowa po policzku starca spłynęła łza.