Part 4
- Nie słyszałem, jak pan wchodził do kabiny - usprawiedliwił się, zmieszany widokiem marynarza.
- Nie masz się czego wstydzić, braciszku - powiedział ze śmiechem bosman. - potrafię podejść nawet do śpiącego lwa nie zwracając na siebie uwagi. Masz piękny sztucer. Nowy zapewne!
- Myślę, że... nowy - potwierdził Tomek.
- Nowoczesna broń. Na pewno nie widziałeś jeszcze takiej w Warszawie - mówił dalej bosman. - Pokaż, braciszku, obejrzymy ją wspólnie.
Z westchnieniem ulgi Tomek podał sztucer bosmanowi. Musiał on być nie lada znawcą broni, gdyż w jego rękach ożyła nagle, ukazując wszystkie swe tajniki. W kilka minut rozłożył niemal cały sztucer, wyjaśniając jednocześnie przeznaczenie poszczególnych części. Potem złożył go z powrotem i zaproponował:
- No, braciszku, spróbuj teraz zrobić to samo. Słyszałem od twego ojca, że masz być naszym, dostawcą świeżego mięsa, musisz więc doskonale poznać swoją broń, aby móc na niej polegać.
Za trzecim razem Tomek ku swej wielkiej radości samodzielnie rozebrał i złożył sztucer. Bosman zdawał się odgadywać jego najskrytsze myśli, mówiąc:
- Jest tu na statku miejsce, gdzie nie podglądani przez ciekawskich będziemy mogli wypróbować to błyszczące cacko. Od jutra rozpoczniemy naukę strzelania.
- I nikt nie będzie o tym wiedział? - zaciekawił się Tomek.
- Chyba jakiś zabłąkany szczur okrętowy, których na pewno nie brak pod pokładem tego starego pudła. Maszyny zagłuszą huk strzałów, ponieważ urządzimy sobie strzelnicę w pobliżu smoluchów (10).
10 Smoluchami bosman nazywał palaczy kotłowych na statku.
- A to wspaniale! - ucieszył się Tomek. Przecież odkąd wiedział o funkcji wyznaczonej mu na czas wyprawy, nie zaznał chwili spokoju. Toteż sympatia, jaką poczuł do bosmana już w Trieście, pogłębiła się teraz ogromnie. Z pośpiechem przetrząsnął walizę. Wydobył z niej dużą kopertę i podał ją bosmanowi.
- Mieliśmy podzielić się widokówkami Warszawy. Proszę, niech pan wybierze te, które się panu podobają najwięcej - zaproponował zachęcająco.
Bosman usiadł, przy stoliczku, rozłożył przed sobą wszystkie pocztówki i długo oglądał je w milczeniu. Wreszcie zaczął odkładać na prawą stronę pocztówki przedstawiające dzielnice miasta leżące w pobliżu Wisły.
- Słuchaj, mały brachu, o ile nie masz nic przeciwko temu, to te właśnie chciałbym zatrzymać dla siebie - zwrócił się do Tomka.
- Oczywiście, zgadzam się na to. Dziwi mnie tylko, że wybrał pan jedynie widokówki z samego Powiśla.
- Wychowałem się na Powiślu. Tam mieszkają moi staruszkowie - wyjaśnił bosman. - Czy pan bardzo tęskni za Warszawą?
- Jak ryba za wodą!
- Czemu więc nie pojedzie pan w odwiedziny?
- Czy wiesz, z jakiego powodu twój ojciec nie może powrócić do kraju? - zapytał bosman.
- Wiem!
- Zaraz zrozumiesz, dlaczego nie jadę do Warszawy, gdy powiem, że razem z nim musiałem wiać za granicę. Ta jedynie była między nami różnica, że on pozostawił żonę i ciebie, a ja tylko moich staruszków.
Tomek spojrzał ze zdziwieniem na bosmana, który po krótkiej chwili milczenia dodał:
- Tak, tak, po ucieczce z Warszawy nie powodziło się nam najlepiej. Trzeba było szukać pracy na obczyźnie. Mnie coś pchało na morze. Udało mi się zaciągnąć na statek. Po kilku latach dochrapałem się bosmana. Twój ojciec natomiast zaczął pracować u Hagenbecka. Przed kilkoma miesiącami spotkaliśmy się w Hamburgu. Wtedy właśnie powiedział mi o „Aligatorze". Czasem dobrze jest mieć przy sobie starego druha, szepnął więc słówko Hagenbeckowi i... płyniemy razem do Australii.
- A to wspaniale! - zawołał Tomek. - Czy pan Smuga również musiał uciekać z kraju?
- O nie, braciszku kochany! On jeden z całej naszej paczki jest z prawdziwego powołania podróżnikiem i łowcą zwierząt. Podobno jeszcze raczkując, chwytał już dla wprawy koty za ogony.
- To pan Smuga tak wcześnie wybrał sobie zawód? - zaśmiał się Tomek, domyślając się w tym powiedzeniu żartu.
- Tak by z tego wynikało. On ma, jak to się mówi, łowienie zwierząt we krwi.
- Co to znaczy, proszę pana? - zapytał Tomek zaintrygowany słowami bosmana.
- No, tak się mówi, gdy chce się powiedzieć, że ktoś ma specjalną żyłkę do czegoś, taką smykałkę, rozumiesz?
- Rozumiem, rozumiem - odparł Tomek z zadowoleniem. - To znaczy, że ktoś ma specjalne zamiłowanie lub uzdolnienie do czegoś.
- Trafiłeś teraz, brachu, w samo sedno rzeczy - orzekł bosman. Tomka ogarnęła niezwykła ciekawość, czy przypadkiem i on nie posiada takiej „żyłki" do łowienia zwierząt, toteż zaraz zapytał bosmana:
- Proszę pana, ciekaw jestem, czy można wyrobić w sobie taką „żyłkę" do włóczęgi i łowienia zwierząt?
Bosman spojrzał na chłopca spod oka. Tłumiąc wesołość odparł:
- Mówi się przecież, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, więc chyba można. Trzeba tylko mieć dobre chęci i głowę nie od parady.
Tomek poweselał. Nie zdradzając się przed bosmanem, postanowił wiernie naśladować we wszystkim pana Smugę, aby z czasem stać się takim wytrawnym łowcą jak on.
Bosman chował do kieszeni bluzy pocztówki, gdy na korytarzu zabrzmiał donośny dźwięk gongu.
- Coś się chyba stało! - zaniepokoił się Tomek.
- Zgadłeś, brachu! Kucharz ugotował obiad - odparł poważnie bosman. - Wobec tego smarujemy szybko do jadalni.
- Hm, to tylko obiad... - mruknął Tomek.
Obszerna jadalnia mieściła się na niższym pokładzie. Tomek i bosman zastali już w niej kilkanaście osób.
- Jesteście nareszcie - odezwał się Wilmowski na widok wchodzących. - Tak długo przebywałeś, Tomku, w swojej kabinie, że obawiałem się, czy gong na obiad zdoła cię z niej wywabić.
- Nie wiedziałem, że już jest tak późno - tłumaczył się Tomek, nie spostrzegając porozumiewawczych spojrzeń wymienianych przez ojca i bosmana.
Tymczasem Wilmowski śmiał się w duchu z naiwności syna, który nawet nie domyślił się, że ojciec przejrzał na wylot jego chłopięcą ambicję. Orientował się doskonale, że Tomek nie ma pojęcia o polowaniu i strzelaniu. Wyznaczenie mu funkcji „wielkiego łowczego wyprawy" było żartem, który został potraktowany przez Tomka z całą powagą. Wilmowski przypuszczał, że sztucznie okazywana przez, syna obojętność rozwieje się na widok wspaniałego sztucera. Ku jego zdumieniu Tomek sprytnie ukrył swą obawę i wielkie zaciekawienie. Nie chcąc mu psuć przyjemności, poprosił bosmana Nowickiego, aby w dyskretny sposób nauczył go obchodzić się z bronią. Bosman ochoczo podjął się tej misji. Przecież Tomek był dla niego cząsteczką ukochanej, dalekiej Warszawy. Toteż z powierzonego zadania wywiązał się znakomicie i teraz, mrugając porozumiewawczo do Wilmowskiego, dawał znać. że wszystko poszło jak najlepiej.
Wilmowski przedstawił syna zebranym w jadalni członkom załogi, po czym wszyscy usiedli przy stole.
Tomek spożywał obiad w wielkim roztargnieniu. Postanowił przecież solennie we wszystkim naśladować pana Smugę, spoglądał więc co chwila na niego i rozmyślał: „Bosman Nowicki musi wiele wiedzieć, skoro z taką łatwością rozkłada sztucer, jak na przykład ja nabieram teraz na łyżkę zupy z talerza. Zabawne to wprawdzie, ale chyba pan Smuga, jeszcze na czworakach chodząc, rzeczywiście chwytał dla wprawy koty za ogony. Wielka szkoda, że ciotka Janina nie lubiła zwierząt i nie pozwalała trzymać w domu nawet kota. Ha, nie ma innej rady! Muszę wiernie naśladować pana Smugę. Wtedy najprędzej zostanę wielkim łowcą, a może nawet i pogromcą."
Szybko jadł zupę, mimo że wydawała mu się niezbyt smaczna. Udało mu się nawet wyprzedzić Smugę o kilka łyżek, lecz radość jego zmieniła się w przerażenie, gdy spostrzegł, że podróżnik nalewa sobie na talerz drugą porcję.
„W spaniu to może jeszcze z czasem dorównam panu Smudze - pomyślał z goryczą - ale w jedzeniu nie dam rady. Przynajmniej nie tak od razu. Muszę przy okazji zapytać bosmana Nowickiego, czy pan Smuga miał już taki apetyt od najmłodszych lat.”
Do wyjaśnienia niepewności postanowił jeść umiarkowanie. Teraz zwrócił swą uwagę na resztę załogi. Składała się ona z przedstawicieli różnych ras i narodowości. Szczególnie spodobało mu się dwóch atletycznie zbudowanych Murzynów palaczy. Dlatego też zdecydował się rozpocząć zwiedzanie statku od kotłowni.
Dopiero późnym wieczorem udał się do swej kabiny na spoczynek. Szybko rozebrał się, wskoczył do łóżka i zgasił światło. Przyrzekł ojcu, że postara się zasnąć natychmiast, ale mimo najszczerszych chęci wcale nie był senny. Jakże tu można zasnąć, gdy w ciągu niedługich kilku godzin przeżyło się tyle emocjonujących wrażeń! Przymknął wprawdzie powieki, lecz natychmiast przypomniał sobie półnagich palaczy, którzy wielkimi łopatami wrzucali węgiel do potężnych pieców buchających żarem. Potem przeniósł się myślami do budki sternika, widział czuwających oficerów i marynarzy. Wszyscy oni trudzili się po to, aby bezpiecznie doprowadzić statek do dalekiej Australii. Następnie przypomniał sobie cel podróży; zaczął rozmyślać, ile to przygód oczekuje go w najbliższej przyszłości. Leżał w wąskim okrętowym łóżku i przeżywał w wyobraźni olbrzymie polowanie na szybkonogie kangury i krwiożercze dingo. W ciągu niedługiego czasu dokonał w myślach tylu nadzwyczajnych czynów, że w końcu zmęczony zasnął.
WRÓŻBITA Z PORT SAIDU
Była piękna, bezwietrzna, słoneczna pogoda. „Aligator" płynął spokojnie po wygładzonym jak zwierciadło Morzu Adriatyckim. Tomek czuł się na statku bezpiecznie jak w domu u ciotki Janiny. Żywe usposobienie oraz ciekawość nie pozwalały mu zbyt długo usiedzieć na jednym miejscu. Całe dnie spędzał w ustawicznym ruchu. Schodził do kotłowni do palaczy, zaglądał do pomieszczeń przygotowanych dla zwierząt, zaprzyjaźnił się z kucharzem, odwiedzał marynarzy w ich kwaterach i po dwóch pracowicie spędzonych dniach znał już na pamięć wszystkie zakamarki „pływającego zwierzyńca" na równi z kapitanem Mac Dougalem.
Zgodnie z przyrzeczeniem bosman Nowicki rozpoczął naukę strzelania. W jednym z pomieszczeń przeznaczonych dla zwierząt urządził strzelnicę, w której spędzał z Tomkiem codziennie po kilka godzin, strzelając do zaimprowizowanej tarczy.
Każdego ranka Tomek zachodził do palarni i uważnie studiował mapę, na której oznaczano drogę przebytą przez statek w ciągu doby. Siódmego dnia czarna linia nieomal dotykała wybrzeży Afryki. Tomek wybiegł zaraz na pokład. „Aligator" zbliżał się już do portu. W małej grupce mężczyzn stojących na górnym pokładzie dostrzegł ojca i Smugę. Szybko podbiegł do nich.
- Tatusiu, czyżby to był już Port Said (11)? - zagadnął.
11 Port Said - miasto portowe w północno-wschodnim Egipcie, założone w 1860 roku przez budowniczego Kanału Sueskiego, Ferdynanda Lessepsa i nazwane przez niego na pamiątkę wicekróla Egiptu - Saida.
- Tak, wpływamy do Port Saidu, leżącego u wrót Kanału Sueskiego - powiedział Wilmowski.
- Czy będziemy mogli wysiąść na ląd? - pytał Tomek niecierpliwie, ciekaw ujrzeć miasto znane mu dotąd tylko z lektury i nauki geografii w szkole.
- Uzupełnimy tutaj nasz zapas węgla. Postój „Aligatora" potrwa więc kilka godzin. Po południu zwiedzimy miasto - odpowiedział Wilmowski.
Przy akompaniamencie ryku syreny „Aligator" ostrożnie manewrował wśród setek łodzi i mniejszych statków, przepłynął obok kilku dużych parowców spokojnie drzemiących w głębi portu i zarzucił kotwicę w pobliżu lądu.
Tomek z ciekawością spoglądał w kierunku miasta, nad którym szeroko rozciągało się bezchmurne, wyzłocone palącym słońcem niebo. Wysoko ponad dachy niskich domów wystrzelała śmigła wieża latarni morskiej, a w dali pięły się ku niebu iglice minaretów (12). Zaledwie „Aligator" stanął na uwięzi, otoczył go rój łodzi. Znajdowali się w nich ruchliwi Arabowie i Murzyni trudniący się przewożeniem pasażerów ze statków na wybrzeże. Skoro jednak dowiedzieli się, że „Aligator" nie jest statkiem pasażerskim, odpłynęli pospiesznie. Teraz natomiast zbliżyło się kilka łódeczek. Mali wioślarze, półnadzy chłopcy arabscy, wrzaskliwie usiłowali porozumieć się z załogą statku.
12 Minaret - wysoka, smukła wieżyca meczetu (muzułmańskiej świątyni).
- Czego oni chcą od nas? - zapytał Tomek zaintrygowany ich hałaśliwym zachowaniem.
- Zaraz zobaczysz - odparł Wilmowski. Wyjął z kieszeni portmonetkę. Zaledwie w jego dłoni błysnęła srebrna moneta, jedna z łódek jeszcze bardziej zbliżyła się do statku.
- Teraz uważaj dobrze - powiedział do syna.
Moneta rzucona za burtę wpadła w morze. W tej chwili mały Arab skoczył z łodzi głową w dół, zniknął w głębinie na kilka sekund i wkrótce wynurzył się znów na powierzchnię, trzymając w zębach pieniążek.
- Ależ to wspaniały pływak! - zdumiał się Tomek. - Daj mi tatusiu kilka monet, muszę dokładnie przyjrzeć się, jak on to robi.
Tomek rzucał monety zręcznym nurkom Port Saidu, a także przyglądał się „magicznym sztukom" produkowanym przez starszego Araba. Dopiero po wyczerpaniu otrzymanych od ojca srebrnych monet spostrzegł, że po przeciwnej stronie statku dzieje się coś nowego. Wychylił się za burtę. Ujrzał pięć ciężkich kryp załadowanych węglem, które kolejno miały podpływać do luku otwartego w boku parowca. Jedna z nich właśnie przylgnęła do „Aligatora". Mrowie brunatnych, półnagich Arabów zwinnie zaczęło przeładowywać koszami węgiel na statek. Chmury czarnego pyłu docierały aż na pokład. Swobodnie poruszający się na krypach Arabowie spoglądali na marynarzy stojących na pokładzie, ukazując w wesołym, szczerym uśmiechu mięsistych warg przedziwnie białe zęby. Przeładunku pilnował stary Arab w brudnym burnusie. Nie żałował grubego sznura i najczęściej bijąc powietrze - niby to popędzał ładowaczy.
Smuga zbliżył się do Tomka.
- Przygotuj się do zejścia na ląd! - zawołał, a kiedy chłopiec odwrócił się twarzą do niego parsknął śmiechem i dodał: - Do licha! Przecież wymalowałeś się na Murzyna. Teraz dopiero Tomek spostrzegł, że cały pokryty jest czarnym węglowym pyłem unoszącym się wokoło.
- A to się zagapiłem! - odparł. - Zaraz pójdę się przebrać. To wszystko przez tego starego Araba dozorcę o wyglądzie wiedźmy. Niech pan spojrzy! Jak on śmiesznie udaje, że popędza innych w pracy! Tymczasem wszyscy się z tego śmieją.
- Taki jest już ich ceremoniał pracy - powiedział Smuga. - Bez tego starego poganiacza przeładunek szedłby na pewno równie sprawnie. Umyj się teraz i przebierz, gdyż zaraz wsiadamy do łodzi.
Tomek pobiegł do kabiny. Wkrótce umyty i w czystym ubraniu znowu pojawił się na pokładzie. Ojciec, Smuga i bosman Nowicki już czekali na niego. Po sznurowej drabinie zeszli do łódki. Niebawem znaleźli się na lądzie. Otoczyli ich rozkrzyczani przewodnicy, proponując swe usługi przy zwiedzaniu miasta. Bosman Nowicki rzucił im kilka monet, po czym odprawił ruchem ręki, gdyż znał już dobrze Port Said z czasu poprzednich rejsów. Wkrótce znaleźli się na długiej, nadzwyczaj ruchliwej ulicy, zabudowanej niskimi domami. Wystawy sklepowe przeładowane były najrozmaitszymi przedmiotami. Tomek co chwila przystawał, by podziwiać straszliwe, złocone smoki, misterne rzeźby z kości słoniowej, przezroczyste i delikatne naczyńka z chińskiej porcelany, śmieszne, barwne figurynki, przedziwne szkatuły z drzewa sandałowego, piękne materie tkane złotem oraz srebrem i tyle, tyle różnych widzianych po raz pierwszy przedmiotów. Właściciele sklepów natarczywie zachwalali swoje towary, namawiali do ich obejrzenia. W końcu gwar różnojęzycznych głosów oszołomił Tomka do tego stopnia, że skrył się między swych towarzyszy. Wkroczyli do dzielnicy europejskiej, zabudowanej wyższymi, schludniejszymi budynkami. Tutaj mieściły się hotele, banki i przedsiębiorstwa handlowe, a wśród rozległych ogrodów bieliły się wille bogatszych mieszkańców.
Z kolei przeszli do dzielnicy arabskiej. Wśród nielicznych murowanych domów rozpościerały się budy sklecone z trzciny polepionej gliną, pełne łat, dziur i brudu. Przede wszystkim jednak na plan pierwszy wysuwały się, jakby przyrośnięte do ścian domów, liczne stragany z jarzynami oraz ponętnymi wschodnimi owocami. Po ulicach spokojnie spacerowały osiołki i kozy, nie zwracając uwagi na krzykliwych przechodniów. Kiedy nasi podróżnicy mijali jedną z lepianek, siedzący na ziemi stary, skulony Arab zawołał:
- Przystańcie na chwilę, szlachetni przybysze!
Zatrzymali się, a starzec wpił w nich przenikliwy wzrok. Wyciągnął ku nim suchą dłoń o mocno pomarszczonej skórze i zaczął mówić skrzeczącym głosem:
- Każdy człowiek ma wyznaczony w księdze życia swój los. Za kilka nędznych srebrników powiem każdemu z was, co go czeka w życiu.
Smuga rzucił wróżbicie monetę. Naśladując jego sposób mówienia odparł: - Masz, szlachetny mężu, lecz nie potrzebujesz męczyć się przepowiadaniem mego losu. Równie dobrze jak ty umiem czytać w księdze życia. Dlatego też uchylę ci rąbka tajemnicy - nawet zupełnie bezinteresownie - i powiem, że nie zrobisz nigdy majątku na twoich wróżbach. Brunatna dłoń drapieżnym ruchem schwyciła błyszczący pieniążek, który natychmiast zniknął w woreczku zawieszonym u pasa.
- Przestaniesz się śmiać, kiedy między tobą a śmiercią stanie mały chłopiec. Może pożałujesz wtedy, że nie chciałeś posłuchać mojej wróżby - odpowiedział Arab, po czym jego cienkie wargi wykrzywiły się w pogardliwym uśmiechu.
Pomarszczona twarz starca oraz jego dziwne słowa zrobiły na Tomku pewne wrażenie. Bezwiednie wygrzebał z kieszeni srebrną monetę i włożył ją do glinianej miseczki stojącej na ziemi przed wróżbitą. Zanim chłopiec zdążył odejść, spod brudnego burnusa wychyliła się koścista dłoń. Niespodziewanym, szybkim ruchem wróżbita chwycił go za rękę i przyciągnął ku sobie.
- Posłuchaj starego Araba - odezwał się skrzekliwym głosem, nie puszczając ręki Tomka. - Młody jesteś i długo żyć będziesz. Zapamiętasz wiec i wspomnisz moje słowa. Prawą dłonią rozgarnął piasek leżący przed nim w blaszanej misce i jakby czytając w nim, mówił:
- W dalekim i dzikim kraju znajdziesz to, czego inni będą szukali bezskutecznie. Kiedy to się stanie, zyskasz najlepszego przyjaciela, który nigdy nie powie ani słowa... Wilmowski wzruszył niecierpliwie ramionami. Następnie wziął Tomka za rękę i powiedział:
- Dość już tej głupiej zabawy! Chodźmy teraz napić się czegoś zimnego. Odeszli od wróżbity szybkim krokiem, a on, uśmiechając się złośliwie, spoglądał za nimi przekrwionymi oczyma.
Smuga i Wilmowski po drodze opowiadali zabawne historyjki o arabskich wróżbitach. Tomek i bosman Nowicki przysłuchiwali się w milczeniu. Niebawem zasiedli w dużej kawiarni przy stoliku. Tomek kręcił się niespokojnie na krzesełku, aż w końcu odezwał się do swych towarzyszy.
- Tatuś i pan Smuga twierdzą, że ten stary Arab mówił same bzdury. Skąd on jednak mógł wiedzieć, że jedziemy do dalekiego i dzikiego kraju?
- W tak ruchliwym portowym mieście można każdemu Europejczykowi powiedzieć to bez chwili wahania - odparł Smuga. - Wróżbici mają zdolność wyłudzania pieniędzy od naiwnych. Nie warto zwracać uwagi na ich gadaninę.
- Pierwszy pan dał mu jałmużnę - roześmiał się bosman Nowicki. - Wróżb nie chce pan słuchać, ale pieniążków nie żałuje. Inaczej mówiąc „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek". No, ale za tę obłudę uraczył pana niezłą przepowiednią. Ja sam nie lubię, gdy taki staruch źle mi wróży. Dlatego też trzymam język za zębami przechodząc obok wróżbitów.
- Jałmużnę daję, bo przecież śmieszny staruszek musi jakoś zarobić na utrzymanie - bronił się Smuga ze śmiechem. - W żadne gusła nie wierzyłem od najmłodszych lat. Nie przejmuję się niebezpieczeństwem, gdy mam przy sobie dobrą broń.
- Dzięki twoim żartom nakarmił nas straszliwymi, w jego mniemaniu, przepowiedniami - wesoło wtrącił Wilmowski.
- Zdaje mi się, że czas już zwinąć żagle i pomyśleć o powrocie na statek - zauważył zawsze praktyczny i punktualny bosman Nowicki. - Wieczorem podnosimy kotwicę.
- Rzeczywiście czas już na nas - potaknął Wilmowski. Wyszli z kawiarni. W drodze powrotnej kupili całe naręcza soczystych, południowych owoców. W dobrym nastroju przybyli na „Aligatora". Na pokładzie znajdował się już pilot, który miał przeprowadzić statek przez kanał.
Zaledwie pierwsze gwiazdy rozbłysnęły na niebie, „Aligator" wpłynął w Kanał Sueski. W żółwim tempie minął jednopiętrowy, jaskrawo oświetlony pałac Kompanii Suezu (13), mieszczący biura przedsiębiorstwa oraz liczne zabudowania, o których przeznaczenie Tomek zapomniał zapytać. Wszyscy pasażerowie przebywali na górnym pokładzie, gdyż zaduch w kabinach wprost uniemożliwiał pozostawanie w zamkniętych pomieszczeniach. Korzystając z tego, Tomek z zaciekawieniem spoglądał na długą, wąską wstęgę wody, ciągnącą się między brzegami ujętymi w niskie, piaszczyste tamy.
13 Do roku 1958, to jest do chwili unarodowienia Kanału Sueskiego przez Egipt, zarząd nad eksploatacją Kanału sprawowała w imieniu międzynarodowego towarzystwa Kompania Suezu.
Ucząc się geografii w szkole, zupełnie inaczej wyobrażał sobie ów słynny Kanał Sueski, który odegrał historyczną rolę skracając i czyniąc bardziej bezpieczną drogę z Europy do Indii. Tyle nasłuchał się o trudnościach związanych z budową kanału, a tymczasem w rzeczywistości wyglądał on bardzo nieskomplikowanie. Odezwał się więc do ojca zawiedzionym tonem:
- Nie rozumiem, dlaczego przekopywanie tak wąskiego kanału musiało trwać aż tyle lat?
- Mówiąc ściśle, prace przy budowie kanału rozpoczęto w 1859 roku, a zakończono je dopiero w 1869. Trwały więc one dziesięć lat - wyjaśnił Wilmowski. - Budowa kanału stanowiła dla wykonawców niezwykle trudne zadanie. Obecna jego długość wynosi przecież około stu sześćdziesięciu kilometrów. Z tego sto dwadzieścia przypada na wykopane koryto, a reszta na jeziora i cieśniny łączące poszczególne odcinki kanału. Aby uzmysłowić sobie ogrom pracy, jaką należało wykonać, wystarczy powiedzieć, że trzydzieści tysięcy ludzi przez dziesięć lat pracowało w pocie czoła nad realizacją dzieła, które ponadto pochłonęło olbrzymią sumę pięciuset milionów franków.
- Nigdy nie przypuszczałem, że przekopanie tego kanału wymagało tylu trudów i pieniędzy - odparł Tomek. - Jak długo będziemy płynęli przez kanał?
- Około dwudziestu godzin, ponieważ zgodnie z obowiązującymi przepisami przy wymijaniu musimy dawać pierwszeństwo przejazdu statkom pocztowym.
- Wobec tego będę mógł jeszcze za dnia przyjrzeć się okolicy – ucieszył się Tomek.
W najlepszym humorze udał się na spoczynek.