WEDEL (2)
Każdy dyżur w Wedlu był dla Michała niespodzianką. Przede wszystkim z tego względu, że robił różne rzeczy i szybko okazało się, że to jednak Maciek miał rację: praca przy produkcji czekoladek to nie jedzenie ptasiego mleczka. To orka na ugorze.
Chwilę zajęło mu przyzwyczajenie się do fabrycznego slangu, ale dość szybko nauczył się, że „słonina” to po prostu nadzienie do ptasiego mleczka, które równo szło taśmą, a potem cięte na kostki było oblewane czekoladą. W miarę szybko pojął obowiązujące tutaj obyczaje. Wynosić z fabryki nie wolno było nic. Na bramce ich kontrolowano i zaglądano do siatek. Dlatego już na drugi dyżur Michał przyszedł bez niczego. Nawet telefon komórkowy zostawił w domu. Potem, w mroźne dni, kiedy przyjeżdżał samochodem, wszystkie swoje rzeczy osobiste zostawiał w bagażniku zaparkowanego przed fabryką auta.
Nie podjadał za wiele, choć wolno było, bo od słodyczy szybko dostawał mdłości. Inni też nie podjadali za bardzo, bo każdemu to wszystko już się przejadło, ale… jedną rzecz niektórzy uwielbiali zanadto. To baryłeczki z alkoholem. Michał szybko dowiedział się, że spożycie więcej niż trzech baryłeczek może powodować podwyższone stężenie alkoholu we krwi i wyrzucenie z pracy. Najpierw się śmiał, ale potem… zrozumiał, czemu fabryka zatrudnia nie tylko ludzi na etacie, ale też takich jak on. Po prostu minimum raz w tygodniu zdarzało się, że etatowy pracownik albo przychodził pijany, albo spijał się na hali fabrycznej baryłeczkami i… dostawał albo naganę, albo wręcz tracił pracę.
Największym szokiem byli dla niego jednak pracujący tu ludzie. Gdy myślał o nich, dochodził do wniosku, że właściwie ich jedynym celem jest wygrać pieniądze.
– Nawet nie zdobyć! – tłumaczył kiedyś Maćkowi, gdy spotkali się na partyjkę szachów. – Oni nie chcieliby lepiej zarabiać. Oni chcieliby iść ulicą i znaleźć nikomu niepotrzebną walizkę ze złotem.
– No ale taką walizkę trzeba zgłosić – zauważył Maciek.
– To im powiedziałem.
– No i co?
– Edzio był w szoku. Jego zdaniem jak coś leży na ulicy, to jest niczyje. Nawet jak w środku jest wizytówka czy dokumenty. Jak mu mówiłem, że gdyby sam zgubił, toby chciał, by ktoś mu zwrócił, to się zaśmiał, że jest tak biedny, że nie ma co gubić. A ci, którzy mają co gubić, to od tej jednej zguby nie zbiednieją.
– No ale często w mediach jest o znaleźnym… – zaczął Maciek, ale Michał mu przerwał.
– Człowieku! W jakich mediach! Oni nie czytają prasy, a w telewizji nie oglądają żadnych programów informacyjnych! Facebook służy im do publikowania głupot.
– To o czym gadają?
– O imprezach, o tym, kto ile wypił i co wypił, o seksie. Czasem dziewczyny o ślubach. A faceci o tym, który bokser ma cięższą łapę.
– Który bokser ma cięższą łapę?
– Człowieku! Raz była taka kłótnia o to, kto komu stłukł pysk, bo żaden z nich tej walki nie oglądał, ale jedni byli za jednym bokserem, a drudzy za drugim.
– No i jak się skończyło?
– Nijak. Nie doszli do porozumienia, a gdy potem w domu sprawdziłem, który wygrał, i po tygodniu zagadnąłem o to, czy wiedzą, to okazało się, że nadal nie wiedzą, jaki był wynik, ale to już nie jest ważne. Tego dnia była afera o piłkę nożną.
– Czyli na mecze chodzą?
– Raczej oglądają w telewizji, choć nie wiem, czy do końca w trzeźwości.
– Masakra – podsumował Maciek i wracając do gry, rzucił: – Czyli jednak praca ciężka?
– To taka siłownia, za którą jeszcze mi płacą – wyjaśnił Biały Michał i spojrzał na planszę. Jego sytuacja nie była zbyt wesoła. Jeszcze kilka ruchów i Maciek postawi mu mata.
* * *
Gdy w ferie zimowe wylądowali z Kawalarką w Zakopanem, Michał był po zaliczeniach, egzaminie, a dodatkowo dwóch nockach w Wedlu z rzędu, no i… kilku godzinach prowadzenia samochodu. Nic więc chyba dziwnego, że po prostu padł. Następnego dnia Ewa próbowała go budzić, by wstawał na stok, ale bąknął tylko:
– Zostaw. Jestem trup. Idźcie beze mnie.
Gdy po pięciu godzinach cała trójka wróciła zmarznięta na kwaterę, Michał dopiero się mył i nadal nie miał na nic siły. Stało się to nawet przedmiotem drwin reszty towarzystwa, co mocno go ubodło, bo w drwinach wzięła też udział Ewa, wypominając mu, że przecież twierdził, iż praca w Wedlu jest lekka.
Nie chciał tego komentować. Nawet nie dlatego, że musiałby przyznać, że się przeliczył w ocenie, ale cały czas myślał o ostatnich wedlowskich rozmowach. Na szczęście Ewa z Anką i Spytkiem szybko przeszli do omawiania repertuaru Kawalarki i gotowania obiadu, na który miała składać się między innymi grochówka z puszek i pieczony kurczak. On zajął się obieraniem ziemniaków i tak został sam na sam ze swoimi myślami ostatniej przed wyjazdem noce w Wedlu.
Rozmawiali o feriach i wspominali sylwestra. Szczerbata Julia nagabywana przez Michała, by powiedziała, gdzie się bawiła, przyznała, że nie wychodziła z domu. A na pytanie dlaczego z rozbrajającą szczerością odparła, że nie chciała wychodzić, by „nie dostać w mordę”.
– Jak to w mordę? Czemu akurat… – Michał nie bardzo rozumiał, dlaczego wyjście kobiety w sylwestrową noc na jakąś imprezę miałoby się koniecznie łączyć z dostaniem w mordę, ale nie dokończył pytania, bo w tym momencie Edzio kopnął go w kostkę.
Michał urwał. Pytanie, które pozostało bez odpowiedzi, padło na hali w czasie obrywania sezamków, która to czynność Michałowi już się znudziła, ale niestety co jakiś czas zleceniodawca wysyłał go właśnie na ten dział. Teraz Julia uciekła gdzieś wzrokiem, a po chwili zaczęła podśpiewywać sączącą się z głośników piosenkę, którą Michał po prostu już rzygał: „Żono moja, serce moje. Nie ma takich, jak my dwoje”. Twarz Julii wydała się przy tym rozmarzona, co w zderzeniu z tym, że była szczerbata i śpiewając, sepleniła bardziej niż wtedy, gdy mówiła, czyniło w pojęciu Michała tę scenę jeszcze bardziej groteskową.
Dopiero potem w pokoju socjalnym Michał usłyszał od Edzia, że Julka nie nadaje się do wychodzenia z domu na imprezy, więc siedzi w domu albo łazi do sąsiadów.
– Po alkoholu jest agresywna i dlatego zębów nie ma – powiedział Edzio i dodał: – Raz poszła u nas do klubu i ktoś jej tak sklepał ryja, że połowę kłów wypluła. Zresztą za chlanie odebrano jej dziecko, które jest w domu dziecka. Opanowała się, więc znalazła tu pracę i stara się dzieciaka odzyskać, ale czarno to widzę, bo nadal puszcza się na lewo i prawo.
– A ojciec dziecka? – spytał Michał.
– A kto tam wie, kto jest jego ojcem? To znaczy ona może wie, ale się nie przyzna, bo pewnie powodu do chwały i tak nie ma.
– Skąd to wiesz?
– A bo my oboje z Tłuszcza. Tam się wszyscy znają – wyjaśnił Edzio i spytał: – A ty skąd?
– Stąd… to znaczy z… Pragi – powiedział Michał i uświadomił sobie, że pierwszy raz w życiu nie chciał przyznać się do mieszkania na Saskiej Kępie, ale uznał, że tym ludziom lepiej nie mówić, że mieszka się w ekskluzywnej dzielnicy.
Gdy teraz w wynajętym u gaździny pokoju siedzieli nad ukończonym wreszcie obiadem, jego myśli krążyły wokół Wedla i szczerbatej Julii, która marzyła o wielkiej miłości, puszczając się, jak wynikało z opowieści zezowatego Edzia, na lewo i prawo.
– Dla zwykłych ludzi ważna jest kasa – stwierdził Syptek, kontynuując najwyraźniej jakąś wcześniejszą rozmowę z Ewą i Anią.
– Skąd to wiesz?
– spytała Ania.
– I kto to jest według ciebie ZWYKŁY CZŁOWIEK – dorzuciła Ewa.
– No taki… zjadacz chleba.
– Wszyscy jesteśmy zjadaczami chleba – zauważyła Ewa, urywając sobie piętkę, by wytrzeć nią do sucha dno talerza po grochówce. – Widzisz? Zjadam chleb! Uwielbiam chleb! – Była wyraźnie głodna. – A znacie dowcip o dwóch dziadkach? Jak jeden drugiemu radził, że na potencję najlepszy jest ciemny chleb? – Ponieważ odpowiedziało jej milczenie, odstawiając talerz po zupie i nakładając sobie ziemniaki, kontynuowała: – „Naprawdę pomaga?” − zdziwił się ten drugi, ale tego samego dnia poszedł do sklepu i poprosił ekspedientkę o ciemny chleb. „Krojony czy w całości?” − spytała ekspedientka. Dziadek na to zdziwiony spytał ją, co to za różnica, a ekspedientka mówi: „Jak chleb jest krojony, to szybciej twardnieje”. W tym momencie zrozpaczony dziadek do siebie: „Boże! Czyli wszyscy wiedzieli!”.
– Możemy zrobić taki skecz, ale pogadamy o tym później – stwierdził Spytek i dodał, jakby się tłumacząc: – Mówiąc o zwykłych zjadaczach chleba, miałem na myśli ludzi pozbawionych ambicji.
– Przecież każdy ma jakieś ambicje – odezwała się Ania.
– Ale jemu pewnie chodzi o tak zwane wyższe ambicje, a te mają nie wszyscy. – Głos milczącego dotąd Michała sprawił, że cała trójka spojrzała w jego kierunku.
– Co masz na myśli?
– Nic. Tyle tylko, że są ludzie, których jedyną ambicją jest przeżyć.
– Przeżyć? Ale co? – Spytek spojrzał na Michała, nic nie rozumiejąc.
– Przeżyć kolejny dzień albo dotrwać do końca miesiąca – wyjaśnił Michał.
– O czym ty mówisz? – spytała Ewa, nic nie rozumiejąc.
– O Wedlu – odparł Michał, wzdychając ciężko. – Naprawdę fajne miejsce – dodał z przekąsem. – I wiecie co? Ono niesamowicie uczy pokory. No i paradoksalnie najbardziej tego, żeby się w życiu jak najwięcej kształcić i nie skończyć jak ci ludzie tam.
Michał dopiero teraz zrozumiał, co go tak naprawdę w koleżankach i kolegach z fabryki przerażało. To, że miał często wrażenie, że oni nie mają już marzeń, a jeśli nawet mają, to nie robią nic, by je spełnić, tylko biernie czekają na cud. A on, będąc od nich tyle młodszy, wie, że ten ich cud nigdy nie nastąpi.
Gdy tego wieczora w zakopiańskim klubie występował kabaret Ewy, Ani i Spytka, rozglądał się po sali, czy są tam twarze podobne do tych, które widywał w fabryce. Nie znalazł ani jednej. A więc miał rację, przypuszczając, że to ta szara strefa, która nie chodzi do teatru, klubu, kina, a w telewizji ogląda niewybredną rozrywkę. I nagle doszedł do wniosku, że jest potwornie wszystkim przemęczony, bo oto w głowie coś mu zaśpiewało piosenkę. A choć starał się odpędzić to od siebie, to słyszał ją w wykonaniu sepleniącej Julii: „Żono moja, serce moje…”.