×

Używamy ciasteczek, aby ulepszyć LingQ. Odwiedzając stronę wyrażasz zgodę na nasze polityka Cookie.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 22 września: Cz 6

22 września: Cz 6

Kilka minut później z naprzeciwka nadeszła grupka piechurów. Ich liczba zaskoczyła mnie. W ciągu całego dnia minąłem tylko cztery osoby, a teraz sześcioro piechurów wyłoniło się z lasu.

Przyszli, żeby się zaopatrzyć w kraby, łososia i zimne napoje. Wymieniliśmy się opowieściami o naszych przygodach na szlaku. Nawet ja sam byłem pod wrażeniem swoich własnych zdolności opowiadania historii, kiedy opisywałem moje prawie-utonięcie. Opowiadałem o tym, jak udało mi się wydostać z wody, jak szacowałem straty w sprzęcie i jak zdecydowałem się na drugi skok.

- Stanąłem na brzegu i skoczyłem… - zawiesiłem na moment głos, żeby potrzymać moich słuchaczy w napięciu - … i ponownie wpadłem w zimną wodę!

Młoda dziewczyna siedząca przy stole wydała okrzyk przerażenia, co niemalże mnie rozśmieszyło i rozproszyło nastrój. Potem opowiedziałem, jak udało mi się dostać do tej płaskiej, stołowej skały pośrodku bajora i jak dotarło do mnie, ze prawdopodobnie będę musiał dać nura do wody po raz trzeci. Jeden z moich słuchaczy przerwał mi snucie opowieści: - To się dopiero nazywa determinacja! Większość ludzi poddałaby się już po pierwszym zmoczeniu!

To prawda, większość by się poddała.

- Tak, to byłaby całkiem rozsądna decyzja - przyznałem.

Piechurzy, z którymi rozmawiałem, pochodzili z Europy i z kanadyjskiej prowincji Alberta. To w zasadzie było trendem wzdłuż całego szlaku. Na Szlaku Zachodniego Wybrzeża nie spotkałem jak dotąd żadnych innych Amerykanów. Nawet tubylców nie było zbyt wielu. Prawie wszyscy Kanadyjczycy, których spotykałem pochodzili z Alberty, a niemalże połowa napotkanych ludzi przybyła aż z Europy – głównie z Niemiec i Szwajcarii. Nie zdawałem sobie sprawy, że Szlak Zachodniego Wybrzeża cieszył się taką międzynarodową sławą.

Siedzieliśmy tak gadając przez prawie godzinę. Musiałem się jednak w końcu zacząć się zbierać, jeśli chciałem dotrzeć do miejsca kempingowego przed zapadnięciem zmierzchu.

Pierwszą rzeczą, do której dotarłem niemal natychmiast po wyruszeniu w drogę, była tama zbudowana przez bobry. Byłem pełen podziwu dla niej. Szkoda tylko, że tama spowodowała powódź na ścieżce. „Przeklęte bobry” pomyślałem. „Zachowują się, jakby to miejsce należało do nich!”. Żeby obejść powódź dookoła, musiałem się przedrzeć przez krzaki. Cały czas przeklinałem w myślach bobry.

Po wyminięciu zalanej ścieżki, w oddali dostrzegłem piękny wiszący most nad rzeką Cheewhat River. Od razu postanowiłem, że rozbiję się tuż pod nim, na brzegu rzeki. Przynajmniej. Dopiero kiedy dotarłem do mostu, zauważyłem ustawioną przy nim przez władze parku tablicę z informacją o czasowym zakazie biwakowania w tym miejscu z powodu „aktywności niedźwiedzi”.

„Głupie niedźwiedzie” pomyślałem niewdzięcznie. „Zachowują się, jakby to miejsce należało do nich! Na dodatek pewnie sądzą, że znajdują się na samym końcu łańcucha pokarmowego.”

Przeczłapałem więc kolejny kilometr. Zatrzymałem się na plaży przy wejściu na śródlądową część szlaku dokładnie w momencie, kiedy słońce chowało się za horyzont.

Oswobodziłem się z plecaków i w blednącym świetle kończącego się dnia zacząłem rozstawiać obozowisko. Później, kiedy moja kolacja gotowała się na ogniu, przyjrzałem się uważnie dużemu plecakowi i odkryłem dwie trzycalowe dziury, po każdej stronie w miejscach, gdzie dolne części ramiączek łączyły się z plecakiem. Szwy się rozpruły, a ja nie miałem żadnego łatwego i szybkiego sposobu, by je naprędce naprawić.

Po kolacji położyłem się. Moje ciało strajkowało po nadużyciach, jakich dziś doświadczyło . Czułem pulsujący ból w nogach i tułowiu, a każdy ruch przypominał mi o zakwasach w mięśniach, o których istnieniu nie miałem pojęcia aż do tego momentu. W nocy każde przewrócenie się z boku na bok było torturą. Tego dnia przeszedłem tylko 25 kilometrów – coś około 15 mil. Trasa dała mi potężny wycisk.

22 września: Cz 6 September 22: Ch 6 22 de septiembre: Capítulo 6 22 września: Cz 6 22 сентября: Гл. 6

Kilka minut później z naprzeciwka nadeszła grupka piechurów. Ich liczba zaskoczyła mnie. W ciągu całego dnia minąłem tylko cztery osoby, a teraz sześcioro piechurów wyłoniło się z lasu.

Przyszli, żeby się zaopatrzyć w kraby, łososia i zimne napoje. Przyszli, żeby się zaopatrzyć w kraby, łososia i zimne napoje. Wymieniliśmy się opowieściami o naszych przygodach na szlaku. Nawet ja sam byłem pod wrażeniem swoich własnych zdolności opowiadania historii, kiedy opisywałem moje prawie-utonięcie. Opowiadałem o tym, jak udało mi się wydostać z wody, jak szacowałem straty w sprzęcie i jak zdecydowałem się na drugi skok.

- Stanąłem na brzegu i skoczyłem… - zawiesiłem na moment głos, żeby potrzymać moich słuchaczy w napięciu - … i ponownie wpadłem w zimną wodę!

Młoda dziewczyna siedząca przy stole wydała okrzyk przerażenia, co niemalże mnie rozśmieszyło i rozproszyło nastrój. Potem opowiedziałem, jak udało mi się dostać do tej płaskiej, stołowej skały pośrodku bajora i jak dotarło do mnie, ze prawdopodobnie będę musiał dać nura do wody po raz trzeci. Jeden z moich słuchaczy przerwał mi snucie opowieści: - To się dopiero nazywa determinacja! Większość ludzi poddałaby się już po pierwszym zmoczeniu!

To prawda, większość by się poddała.

- Tak, to byłaby całkiem rozsądna decyzja - przyznałem.

Piechurzy, z którymi rozmawiałem, pochodzili z Europy i z kanadyjskiej prowincji Alberta. To w zasadzie było trendem wzdłuż całego szlaku. Na Szlaku Zachodniego Wybrzeża nie spotkałem jak dotąd żadnych innych Amerykanów. Nawet tubylców nie było zbyt wielu. Prawie wszyscy Kanadyjczycy, których spotykałem pochodzili z Alberty, a niemalże połowa napotkanych ludzi przybyła aż z Europy – głównie z Niemiec i Szwajcarii. Nie zdawałem sobie sprawy, że Szlak Zachodniego Wybrzeża cieszył się taką międzynarodową sławą.

Siedzieliśmy tak gadając przez prawie godzinę. Musiałem się jednak w końcu zacząć się zbierać, jeśli chciałem dotrzeć do miejsca kempingowego przed zapadnięciem zmierzchu.

Pierwszą rzeczą, do której dotarłem niemal natychmiast po wyruszeniu w drogę, była tama zbudowana przez bobry. Byłem pełen podziwu dla niej. Szkoda tylko, że tama spowodowała powódź na ścieżce. „Przeklęte bobry” pomyślałem. „Zachowują się, jakby to miejsce należało do nich!”. Żeby obejść powódź dookoła, musiałem się przedrzeć przez krzaki. Cały czas przeklinałem w myślach bobry.

Po wyminięciu zalanej ścieżki, w oddali dostrzegłem piękny wiszący most nad rzeką Cheewhat River. Od razu postanowiłem, że rozbiję się tuż pod nim, na brzegu rzeki. Przynajmniej. Dopiero kiedy dotarłem do mostu, zauważyłem ustawioną przy nim przez władze parku tablicę z informacją o czasowym zakazie biwakowania w tym miejscu z powodu „aktywności niedźwiedzi”.

„Głupie niedźwiedzie” pomyślałem niewdzięcznie. „Zachowują się, jakby to miejsce należało do nich! Na dodatek pewnie sądzą, że znajdują się na samym końcu łańcucha pokarmowego.”

Przeczłapałem więc kolejny kilometr. Zatrzymałem się na plaży przy wejściu na śródlądową część szlaku dokładnie w momencie, kiedy słońce chowało się za horyzont.

Oswobodziłem się z plecaków i w blednącym świetle kończącego się dnia zacząłem rozstawiać obozowisko. Później, kiedy moja kolacja gotowała się na ogniu, przyjrzałem się uważnie dużemu plecakowi i odkryłem dwie trzycalowe dziury, po każdej stronie w miejscach, gdzie dolne części ramiączek łączyły się z plecakiem. Szwy się rozpruły, a ja nie miałem żadnego łatwego i szybkiego sposobu, by je naprędce naprawić.

Po kolacji położyłem się. Moje ciało strajkowało po nadużyciach, jakich dziś doświadczyło . Czułem pulsujący ból w nogach i tułowiu, a każdy ruch przypominał mi o zakwasach w mięśniach, o których istnieniu nie miałem pojęcia aż do tego momentu. W nocy każde przewrócenie się z boku na bok było torturą. Tego dnia przeszedłem tylko 25 kilometrów – coś około 15 mil. Trasa dała mi potężny wycisk.