×

Używamy ciasteczek, aby ulepszyć LingQ. Odwiedzając stronę wyrażasz zgodę na nasze polityka Cookie.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 24 września

24 września

Światło poranka zalało plażę i wdarło się poprzez zieleń otaczającej mnie przyrody do mojego obozowiska. Kolejny malowniczy wschód słońca!

Czułem się wspaniale. Po bólu w moim ciele nie było już żadnego śladu, prócz dającego się lekko odczuć zmęczenia mięśni. Wykonałem kilka ćwiczeń rozciągających mięśnie ramion i łydek, testując tym samym ich sztywność i ciesząc się miłym doznaniem. Lepiej nie czułbym się nawet po masażu.

Kilka pierwszych mil przeszedłem wzdłuż brzegu. Prawie od razu napotkałem piechurów zmierzających w przeciwnym kierunku. Poprzedniego dnia minąłem tylko dwie osoby, a w czasie pierwszych dwóch godzin dzisiejszej wędrówki już kilkanaście – największe zagęszczenie na szlaku, jakiego do tej pory doświadczyłem.

Za potokiem Walbran Creek ścieżka zmieniła się drastycznie. Nieprzebyte zwaliska skalne i niebezpieczne prądy morskie zagrażały piechurom, zmuszając ich do zejścia z plaży w głąb lądu, na nierówny teren. Błoto przyklejało mi się do butów i wciągało, niczym ruchome piaski. Głębokie po kolana, zasysające podeszwy butów i wysysające duszę błoto. Po tym jak jeden z błotnych dołów prawie pozbawił mnie buta, zacieśniłem sznurówki tak, że góra butów wpijała mi się boleśnie w stopy. Jeśli błoto tak bardzo chciało dostać moje buty, będzie musiało wessać całe stopy!

Tańczyłem wokół wypełnionych błotem dziur w ścieżce, starając się je ominąć, gdy tylko mogłem. Stawałem na śliskich korzeniach, pniach i głazach, szukając solidnego podparcia dla stóp. Kolejne warstwy błota przyklejały się jedna po drugiej do moich butów, zamieniając je w ciężkie cegłówki, wysysające ze mnie przy każdym kroku życiową energię.

Wielkie drabiny, wysokie na 30 pięter, stanowiły miłą odmianę, ale też i kolejne wyzwanie. Ich słaba konstrukcja była mocno zbutwiała. Bardzo powoli przenosiłem swój ciężar ze szczebla na szczebel, testując wytrzymałość każdego z nich, zanim całkowicie się na nim oparłem. Szczeble były zrobione z belek o kwadratowym przekroju, tak że ich ostre krawędzie wpijały mi się w stopy przez cieknie podeszwy butów. W pewnym momencie zmuszony byłem zacząć odkręcać stopy na boki, ustawiając je równolegle do szczebli, tak żeby rozłożyć na nich jak najbardziej ciężar mojego ciała. Przenikliwa wilgoć i mech czyniły wiele ze stopni śliskimi, a upadek z takiej drabiny groził śmiercią. Poszczególne odcinki drabin miały po 20-30 stóp wysokości i pooddzielane były od siebie platformami, na których piechurzy mogli się wzajemnie minąć lub odpocząć przez chwilkę.

Jeden szczególnie godny zapamiętania zestaw drabin prowadził ponad 30 pięter w dół, liczył ponad 200 szczebli i prowadził do mostu zawieszonego nad potokiem Logan Creek. Wiszący most zdawał się być skonstruowany tak, by przestraszyć nawet tych, którym obcy był lęk wysokości. Powierzchnią, która służyła do przejścia, była długa, wąska deska. Po obu stronach, na wysokości łokci znajdowały się liny, które pomagały mi zachować równowagę. Pomiędzy linami a deską rozciągała się siatka z łańcuchów, mająca uchronić piechurów przed śmiertelnym upadkiem w przepaść pod mostem. Żaden z tych elementów nie powstrzymywał jednak kołysania i trzęsienia się mostu, który ledwie mógł pomieścić jedną osobę. Na odległym końcu mostu piechurzy mogli chwilę odpocząć przed wspinaczką na kanion kolejnym zestawem drabin, wysokim na 30 zapierających dech w piersiach pięter.

Do potoku Adrenaline Creek nie wiodły drabiny. Znajdowała się nad nim jedynie lina, służąca do opuszczania się 15 stóp w dół, tuż nad rwące wody. Po przekroczeniu śliskiego skaliska, chwytałem rękami za cokolwiek się dało i w ten sposób wdrapałem się na górę zbocza po drugiej stronie potoku.

Po 14 kilometrach najbardziej wymagającego terenu, jakim do tej pory dane mi było się przeprawiać, szlak opadał zygzakiem kilkaset stóp w dół, aż do potoku Camper Creek – mojego miejsca docelowego na ten dzień.

Mimo, że w ciągu dnia nie zrobiłem prawie żadnej przerwy w wędrówce, ledwie zdążyłem przed zachodem słońca.

Inni piechurzy zdążyli już zatłoczyć miejsce kempingowe. Według moich szacunków było ich kilkunaści osób. Większość należała do tej samej, zorganizowanej grupy. Kawałek powyżej plaży znalazłem sobie miejsce na noc. Wolałbym spędzić noc na samej plaży, ale chciałem uniknąć tłoku. Podszedłem do grupy, by się przywitać i porozmawiać, zapytać o planowaną na następny dzień trasę. Miałem nadzieję, że nie będę musiał spędzić kolejnej nocy w towarzystwie tak licznej grupy. Nastolatki, grupa z pobliskiej szkółki chrześcijańskiej na swojej corocznej wyprawie, traktowali mnie uprzejmie i z szacunkiem, ale… było ich tak wielu…

Przedstawiłem się jednemu z dorosłych, opiekunowi grupy nastolatków, a on potwierdził moje najgorsze obawy. Następną noc zamierzali spędzić w Thrasher Cove, tym samym miejscu, gdzie ja planowałem się zatrzymać. Zacząłem studiować mapę w poszukiwaniu innych opcji, ale ten odcinek szlaku nie miał nic więcej do zaoferowania. W najgorszym wypadku, pomyślałem, postaram się ich prześcignąć w drodze do Thrasher Cove i przynajmniej będę mógł zająć najlepsze miejsce do rozbicia się na noc.

Dowiedziałem się też, że nastolatki, które spotkałem były tylko połową jeszcze większej grupy. Większość osób, które dziś minąłem, było z tej samej szkoły. Cała duża grupa podzieliła się na pół, a każda z podgrup zmierzała w przeciwnym kierunku. Spotkały się w „punkcie psychologicznej połowy szlaku”, łącząc się w ogromną super-grupę, która obozowała razem niczym kolonia mrówek. Opiekunowie wymienili się kluczykami do samochodów i już następnego ranka podgrupy kontynuowały wędrówkę, każda w swoim kierunku, gdzie oczekiwały na nich minivany, mające ich odwieźć do domu. Sprytnie pomyślane.

- Czyli przechodziliście już całą trasę wcześniej? - spytałem.

- Ależ tak, wielokrotnie - odpowiedział szpakowaty weteran.

- Co pan wie o Owen Point?

Owen Point znajdował się nieopodal, na mojej jutrzejszej trasie i napawał mnie niepokojem. Według wskazówek na mapie, przeprawa przez to miejsce była możliwa tylko w czasie stanu wody nie wyższego, niż 6 stóp. Odpływ, który miał nadejść o 11:36 przed południem następnego dnia, miał obniżyć stan wody do 6,2 stóp. Zastanawiałem się, czy da radę obejść Owen Point brodząc w wodzie głębokiej na 0,2 stopy. Jak duży był margines błędu wskazówek podawanych przez mapę? Od tej jednej małej niedogodności zależało, czy czekało mnie długie, żałosne wleczenie się przez błota trasą pozbawioną widoków, czy też pełna spektakularnych panoram wędrówka brzegiem morza.

- Co chce pan wiedzieć? - zapytał mężczyzna.

Wyjąłem mapę i wyjaśniłem, na czym polegał mój problem.

- Hmm, nie jestem pewien - wyznał mężczyzna. - Ale ostatnim razem, kiedy tam byłem, z każdej strony Owen Point zwieszone były liny, tak że piechurzy mogli się wdrapać na skały, zamiast je okrążać.

Liny. Zwisające liny. Przysiągłem sobie, że nie będę już korzystał z żadnych kuszących mnie, zwisających lin – dostałem już nauczkę. Ale trasa wiodąca w głębi lądu uśmiercała moją duszę, wysysając ją ze mnie z każdym stawianym w środek błota krokiem. Spojrzałem mężczyźnie prosto w oczy.

- Proszę mi powiedzieć więcej o tych linach…

24 września

Światło poranka zalało plażę i wdarło się poprzez zieleń otaczającej mnie przyrody do mojego obozowiska. Kolejny malowniczy wschód słońca!

Czułem się wspaniale. Po bólu w moim ciele nie było już żadnego śladu, prócz dającego się lekko odczuć zmęczenia mięśni. Wykonałem kilka ćwiczeń rozciągających mięśnie ramion i łydek, testując tym samym ich sztywność i ciesząc się miłym doznaniem. Lepiej nie czułbym się nawet po masażu.

Kilka pierwszych mil przeszedłem wzdłuż brzegu. Prawie od razu napotkałem piechurów zmierzających w przeciwnym kierunku. Poprzedniego dnia minąłem tylko dwie osoby, a w czasie pierwszych dwóch godzin dzisiejszej wędrówki już kilkanaście – największe zagęszczenie na szlaku, jakiego do tej pory doświadczyłem.

Za potokiem Walbran Creek ścieżka zmieniła się drastycznie. Nieprzebyte zwaliska skalne i niebezpieczne prądy morskie zagrażały piechurom, zmuszając ich do zejścia z plaży w głąb lądu, na nierówny teren. Błoto przyklejało mi się do butów i wciągało, niczym ruchome piaski. Głębokie po kolana, zasysające podeszwy butów i wysysające duszę błoto. Po tym jak jeden z błotnych dołów prawie pozbawił mnie buta, zacieśniłem sznurówki tak, że góra butów wpijała mi się boleśnie w stopy. Jeśli błoto tak bardzo chciało dostać moje buty, będzie musiało wessać całe stopy!

Tańczyłem wokół wypełnionych błotem dziur w ścieżce, starając się je ominąć, gdy tylko mogłem. Stawałem na śliskich korzeniach, pniach i głazach, szukając solidnego podparcia dla stóp. Kolejne warstwy błota przyklejały się jedna po drugiej do moich butów, zamieniając je w ciężkie cegłówki, wysysające ze mnie przy każdym kroku życiową energię.

Wielkie drabiny, wysokie na 30 pięter, stanowiły miłą odmianę, ale też i kolejne wyzwanie. Ich słaba konstrukcja była mocno zbutwiała. Bardzo powoli przenosiłem swój ciężar ze szczebla na szczebel, testując wytrzymałość każdego z nich, zanim całkowicie się na nim oparłem. Szczeble były zrobione z belek o kwadratowym przekroju, tak że ich ostre krawędzie wpijały mi się w stopy przez cieknie podeszwy butów. W pewnym momencie zmuszony byłem zacząć odkręcać stopy na boki, ustawiając je równolegle do szczebli, tak żeby rozłożyć na nich jak najbardziej ciężar mojego ciała. Przenikliwa wilgoć i mech czyniły wiele ze stopni śliskimi, a upadek z takiej drabiny groził śmiercią. Poszczególne odcinki drabin miały po 20-30 stóp wysokości i pooddzielane były od siebie platformami, na których piechurzy mogli się wzajemnie minąć lub odpocząć przez chwilkę.

Jeden szczególnie godny zapamiętania zestaw drabin prowadził ponad 30 pięter w dół, liczył ponad 200 szczebli i prowadził do mostu zawieszonego nad potokiem Logan Creek. Wiszący most zdawał się być skonstruowany tak, by przestraszyć nawet tych, którym obcy był lęk wysokości. Powierzchnią, która służyła do przejścia, była długa, wąska deska. Po obu stronach, na wysokości łokci znajdowały się liny, które pomagały mi zachować równowagę. Pomiędzy linami a deską rozciągała się siatka z łańcuchów, mająca uchronić piechurów przed śmiertelnym upadkiem w przepaść pod mostem. Żaden z tych elementów nie powstrzymywał jednak kołysania i trzęsienia się mostu, który ledwie mógł pomieścić jedną osobę. Na odległym końcu mostu piechurzy mogli chwilę odpocząć przed wspinaczką na kanion kolejnym zestawem drabin, wysokim na 30 zapierających dech w piersiach pięter.

Do potoku Adrenaline Creek nie wiodły drabiny. Znajdowała się nad nim jedynie lina, służąca do opuszczania się 15 stóp w dół, tuż nad rwące wody. Po przekroczeniu śliskiego skaliska, chwytałem rękami za cokolwiek się dało i w ten sposób wdrapałem się na górę zbocza po drugiej stronie potoku.

Po 14 kilometrach najbardziej wymagającego terenu, jakim do tej pory dane mi było się przeprawiać, szlak opadał zygzakiem kilkaset stóp w dół, aż do potoku Camper Creek – mojego miejsca docelowego na ten dzień.

Mimo, że w ciągu dnia nie zrobiłem prawie żadnej przerwy w wędrówce, ledwie zdążyłem przed zachodem słońca.

Inni piechurzy zdążyli już zatłoczyć miejsce kempingowe. Według moich szacunków było ich kilkunaści osób. Większość należała do tej samej, zorganizowanej grupy. Kawałek powyżej plaży znalazłem sobie miejsce na noc. Wolałbym spędzić noc na samej plaży, ale chciałem uniknąć tłoku. Podszedłem do grupy, by się przywitać i porozmawiać, zapytać o planowaną na następny dzień trasę. Miałem nadzieję, że nie będę musiał spędzić kolejnej nocy w towarzystwie tak licznej grupy. Nastolatki, grupa z pobliskiej szkółki chrześcijańskiej na swojej corocznej wyprawie, traktowali mnie uprzejmie i z szacunkiem, ale… było ich tak wielu…

Przedstawiłem się jednemu z dorosłych, opiekunowi grupy nastolatków, a on potwierdził moje najgorsze obawy. Następną noc zamierzali spędzić w Thrasher Cove, tym samym miejscu, gdzie ja planowałem się zatrzymać. Zacząłem studiować mapę w poszukiwaniu innych opcji, ale ten odcinek szlaku nie miał nic więcej do zaoferowania. W najgorszym wypadku, pomyślałem, postaram się ich prześcignąć w drodze do Thrasher Cove i przynajmniej będę mógł zająć najlepsze miejsce do rozbicia się na noc.

Dowiedziałem się też, że nastolatki, które spotkałem były tylko połową jeszcze większej grupy. Większość osób, które dziś minąłem, było z tej samej szkoły. Cała duża grupa podzieliła się na pół, a każda z podgrup zmierzała w przeciwnym kierunku. Spotkały się w „punkcie psychologicznej połowy szlaku”, łącząc się w ogromną super-grupę, która obozowała razem niczym kolonia mrówek. Opiekunowie wymienili się kluczykami do samochodów i już następnego ranka podgrupy kontynuowały wędrówkę, każda w swoim kierunku, gdzie oczekiwały na nich minivany, mające ich odwieźć do domu. Sprytnie pomyślane.

- Czyli przechodziliście już całą trasę wcześniej? - spytałem.

- Ależ tak, wielokrotnie - odpowiedział szpakowaty weteran.

- Co pan wie o Owen Point?

Owen Point znajdował się nieopodal, na mojej jutrzejszej trasie i napawał mnie niepokojem. Według wskazówek na mapie, przeprawa przez to miejsce była możliwa tylko w czasie stanu wody nie wyższego, niż 6 stóp. Odpływ, który miał nadejść o 11:36 przed południem następnego dnia, miał obniżyć stan wody do 6,2 stóp. Zastanawiałem się, czy da radę obejść Owen Point brodząc w wodzie głębokiej na 0,2 stopy. Jak duży był margines błędu wskazówek podawanych przez mapę? Od tej jednej małej niedogodności zależało, czy czekało mnie długie, żałosne wleczenie się przez błota trasą pozbawioną widoków, czy też pełna spektakularnych panoram wędrówka brzegiem morza.

- Co chce pan wiedzieć? - zapytał mężczyzna.

Wyjąłem mapę i wyjaśniłem, na czym polegał mój problem.

- Hmm, nie jestem pewien - wyznał mężczyzna. - Ale ostatnim razem, kiedy tam byłem, z każdej strony Owen Point zwieszone były liny, tak że piechurzy mogli się wdrapać na skały, zamiast je okrążać.

Liny. Zwisające liny. Przysiągłem sobie, że nie będę już korzystał z żadnych kuszących mnie, zwisających lin – dostałem już nauczkę. Ale trasa wiodąca w głębi lądu uśmiercała moją duszę, wysysając ją ze mnie z każdym stawianym w środek błota krokiem. Spojrzałem mężczyźnie prosto w oczy.

- Proszę mi powiedzieć więcej o tych linach…