10 000 – 19 999
Pierwsze 19 lat mojego życia spędziłem w jednym z miejsc, które Główny Urząd Statystyczny określa jako miasta o liczbie ludności 10 000–19 999. Nie będę podawał jego nazwy, bo moje miasto nie jest znane prawie z niczego, więc i tak nic ona wam nie powie. Według wspomnianego GUS takich miast jest w Polsce dokładnie 187. Jednak gdy mówię, że nie jest znana prawie z niczego, mam na myśli, że w niektórych kręgach znana jest z jednej rzeczy, jednak nie są to kręgi szczególnie popularne i wpływowe. Mowa o środowisku sympatyków agrestu. Moje miasto rodzinne i powiat, w którym się znajduje, jest europejską stolicą agrestu, którą samo się proklamowało. Przypomina o tym przyozdobiona logiem Unii Europejskiej tablica informacyjna znajdująca się przy drodze krajowej. Na tablicy są wymienione jeszcze inne atrakcje turystyczne naszego miasta, czyli XIX-wieczny zespół parkowy, głaz narzutowy o kształcie jajka (jak się go dotknie, to przynosi szczęście), który obecnie stoi na rynku, oraz dwór. Dworu tak naprawdę nie ma i kiedyś w miejscu jego piktogramu na unijnej tablicy informacyjnej była synagoga, która faktycznie istnieje, ale potem część radnych doszła do wniosku, że z synagogami to jest delikatny temat, bo nigdy nie wiadomo, kto i o co się może przypierdolić, więc wymyślili sobie nieistniejący dwór i nim zakleili ją na tablicy. U nas wszyscy wiedzą, że dworu nie ma, więc nikt tam nie chodzi, bo nie ma gdzie, a jak już przyjeżdża jakiś turysta i o niego pyta w punkcie informacyjnym, to mu mówią, że teren jest obecnie zamknięty z powodu rewitalizacji i nie można wchodzić, więc żeby sobie poszedł dotknąć tego kamienia.
Z kamieniem z parku swoją drogą raz była opcja taka, że go ukradli. Przez tydzień wszyscy się zastanawiali, kto mógłby zajebać kamień, co waży z 10 ton. Odpowiedź na to pytanie przyszła wraz z pojawieniem się na wjeździe do miejscowości 20 kilometrów dalej tablicy informacyjnej zachęcającej do odwiedzin przynoszącego szczęście głazu. Wcześniej jej nie było, bo w tamtym mieście nie mieli nawet wyimaginowanego dworu, więc nie byłoby żadnych przesłanek do umieszczenia jakiejkolwiek tablicy. Jej pojawienie się wzbudziło słuszne podejrzenia i nasz burmistrz pojechał do nich sprawdzić, czy przypadkiem to nie nasz kamień się u nich zawieruszył, i okazało się, że tak właśnie było. Natomiast tamci twardo twierdzili, że ten kamień do nich przepchnął lodowiec tysiące lat temu i żeby nasz burmistrz im udowodnił, że niby było inaczej. No to nasz burmistrz zaczął latać po rynku i brać na świadków losowych ludzi: matki z dziećmi na spacerach, emerytów siedzących w kawiarni, a nawet żuli. Wszyscy mieszkańcy tamtego miasta zdawali sobie jednak sprawę, że pojawienie się kamienia jest dla nich dziejową szansą na skok cywilizacyjny, więc byli częścią ogólnomiejskiej konspiracji i utrzymywali, że kamień na rynku jest od przynajmniej 5, jak nawet nie 10 tysięcy lat. Mieli przewagę liczebną 10 000–19 999 do jednego, więc nasz burmistrz musiał w końcu uciekać, ale potem pogrzebał w Internecie i znalazł zdjęcia z uroczystości na Boże Ciało z tamtego miasta sprzed roku, na których wyraźnie widać, że żadnego kamienia na rynku nie ma. Wysłał to burmistrzowi tamtych, a on odpowiedział, że w takim razie to musiał nam ukraść jakiś pijany wandal wracający z imprezy i działający bez porozumienia z kimkolwiek i podrzucić do nich. Natomiast skoro już tak się stało, to żeby teraz oficjalnie przenieść kamień z powrotem, to byłoby trzeba to zrobić trybem formalnym: z pozwoleniem od konserwatora zabytków, od wojewody, od ekologów i nawet od samej Unii Europejskiej, bo w końcu zapłaciła za tablicę informacyjną, którą trzeba by zdemontować, gdyby kamienia jednak nie było. Nasi urzędnicy wiedzieli, że to zajmie z 10 lat, więc na najwyższych szczeblach władzy samorządowej zapadła decyzja o akcji partyzanckiej. To znaczy, żeby nasi strażacy do spółki z zakładem usług komunalnych pojechali w nocy do tamtego miasteczka, bo ci pierwsi mieli dźwig, a ci drudzy ciężarówkę, i ten kamień zajebali z powrotem bez żadnego trybu. Mieszkańcy miasta 20 kilometrów dalej byli jednak na taki wariant przygotowani, bo jak o 3 w nocy ci od nas wjechali do nich na rynek, to zastali ochotniczą straż obywatelską pełniącą przy kamieniu wartę. Ta straż zaczęła drzeć mordę i zaraz zleciało się pół miasta i tych naszych o mało co nie zlinczowali. A konkurencyjni strażacy stamtąd, którzy przyjechali swoim wozem blokować nasz wóz, jak by chciał uciekać z kamieniem na sygnale, to nawet powiedzieli, że gdyby teraz im się przypadkiem samochód podpalił, to oni by im nie mogli pomóc, bo rzekomo skończył się budżet na lanie wody na ten rok.
W tej sytuacji nasz burmistrz poszedł aż do samego ogólnopolskiego szefa partii politycznej, z której był on, jak i burmistrz miasta obok, i poprosił o interwencję. Ten drugi burmistrz oczywiście nie chciał się na początku zgodzić na oddanie, bo wiedział, że będzie go to kosztowało posadę, ale szef partii mu za to obiecał jedynkę na liście w wyborach do sejmiku wojewódzkiego, więc w końcu się dogadali, chociaż zajęło im to z 2tygodnie. Jak nasi strażacy drugi raz pojechali po kamień, to jeden facet stamtąd w akcie desperacji się do niego przykuł łańcuchem i wyrzucił klucz, bo w międzyczasie, przeczuwając nadchodzący boom turystyczny wywołany efektem kamienia, zdążył zainwestować oszczędności życia w wyremontowanie pokoi pod agroturystykę. Nasz powiat to jednak nie jest jakaś Puszcza Białowieska, żeby ktoś się w takich sytuacjach przejmował ludzkim życiem i zdrowiem, więc strażacy tego faceta załadowali dźwigiem na ciężarówkę razem z kamieniem, przywieźli do nas i postawili nie jak wcześniej w parku na uboczu, tylko na rynku, żeby nikt go znowu nie zajebał – co było o tyle prawdopodobne, że w okolicy jest sporo innych miejscowości pozbawionych większych walorów turystycznych. Ciężarówka zakładu usług komunalnych przywracająca kamień macierzy wjeżdżała na rynek przy wiwatach społeczności lokalnej, która w przeszłości zbytnio się nim nie interesowała, ale w życiu tak to bywa, że niektóre rzeczy docenia się dopiero wtedy, gdy się je straci. Natomiast przykuty łańcuchem typ, gorzko żałując swojej decyzji, siedział na naszym rynku przez kilka godzin jak w średniowiecznych dybach, wystawiony na obelgi, plucie i jajka rzucane przez mieszkańców mojego miasta. Oprócz jajek ktoś nawet rzucił pomysł, żeby tego faceta symbolicznie i publicznie ukamienować, w myśl pochodzącego ze starożytności Kodeksu Hammurabiego, ale na szczęście jego żona przyjechała z zapasowymi kluczami od kłódki i go odpięła.
Wracając jednak historią, tak jak kamieniem, do mojego miasta, to co wakacje odbywają się u nas Dni Agrestu (które de facto składają się z tylko jednego dnia, ale mówi się DNI, bo to lepiej brzmi), których program jest rok w rok dosyć podobny. Zaczynamy o 12:00 mszą świętą w kościele św. Doroty. Święta Dorota jest patronką między innymi ogrodników, a według lokalnego kultu świętych nawet agrestu konkretnie. W kościele jest obraz świętej Doroty, która jedną ręką dusi żmiję, będącą zdaniem proboszcza symbolem wrogów, a w drugiej trzyma agrest. Ja tego nie pamiętam, bo jak byłem dzieckiem, to się zbyt dokładnie nie przypatrywałem, ale według wielu mieszkańców agrest u św. Doroty został domalowany około roku 2005, kiedy powstała koncepcja agrestowej promocji kulturalno-ekonomicznej miasta, a wcześniej była tam gałązka oliwna. Może agrest nie jest tematem zbyt porywającym, ale kiedyś nie byliśmy stolicą absolutnie niczego, więc to nadal pewien awans – nawet jeżeli tylko sadowniczy. Cały pomysł z agrestem wyszedł od burmistrza, któremu doskwierało, że jest burmistrzem miasta niebędącego stolicą niczego, oraz od Kąckiego, który jest lokalnym magnatem i największym pracodawcą, posiadaczem setek hektarów gruntów rolnych, na których już chyba się domyślacie, co uprawia.
Aha, msza ma oczywiście intencję – wierni modlą się za agrestem naszym, a przeciwko agrestowi chińskiemu, który jest może i tańszy, jednak rakotwórczy, i stanowi zagrożenie dla suwerenności ojczyzny. Chińską stolicą agrestu jest Chaoyang, mieszczące się na północ od Pekinu, czemu poświęcona była cała lekcja geografii w gimnazjum. Dowiedzieliśmy się na niej, że grunty w Chaoyang są zajebiście skażone, co odpowiada za toksyczne właściwości tamtejszego agrestu właśnie. Daje to nam pewną przewagę w walce o tyle nierównej, że tam mieszkają 4 miliony ludzi, a u nas tylko 10 000–19 999.
Po mszy świętej rozpoczyna się piknik rodzinny, na który składają się elementy takie jak pokaz wozu strażackiego, malowanie dzieciom twarzy w różne tygrysy i małpy, walenie wódy, kiełbasa z grilla, trampolina, bicie się po mordzie, turniej piłki nożnej, wata cukrowa, stragany z lokalnymi wyrobami agrestowymi czy pokaz taneczny. Kulminacyjnym momentem pikniku są zawody w jedzeniu agrestu na czas. Niepobity do dzisiaj rekord to skonsumowane 4.3 kg, ale tego typa rekordzistę potem odwieźli do szpitala.
Przed rewolucją agrestową w zawodach jadło się normalnie kiełbasę, po której też jeden typ skończył w szpitalu, co pamiętam bardzo dobrze, bo to był mój wujek. Dyplom ma do tej pory i zawsze jak jesteśmy u nich na jakimś spotkaniu rodzinnym i wujek już się podjebie, to go zdejmuje ze ściany i każe wszystkim oglądać. Nie jest na nim doprecyzowane, ile kiełbasy zjadł, tylko że zajął 1. miejsce, więc w jego opowieściach rekordowa masa rośnie z roku na rok. Wujek patrzy też z góry na współczesnych wyczynowych zjadaczy agrestu, bo jego zdaniem CO ZA SZTUKA TO JEŚĆ, JAK TO SAMA WODA JEST? Oprócz tego, że my musimy tych kiełbasianych opowieści słuchać przy okazji każdych imienin i świąt, to z braku specyfikacji wagi produktu mięsnego wynikły też poważniejsze problemy. Mianowicie, wujek miał wielką spinę ze zwycięzcą zawodów z 2003, który twierdził, że wujek nie pobił jego rekordu i cały czas on ma tytuł mistrza. Sytuacja eskalowała do tego stopnia, że obydwaj zdobyli zdjęcia z Dni (wtedy jeszcze bez AGRESTU, tylko po prostu DNI) 2003 i 2004, na których widoczna jest zjadana przez nich kiełbasa, i poszli do dwóch konkurencyjnych sklepów mięsnych, żeby im na podstawie przedstawionej na zdjęciu kiełbasy wydać ekspertyzę o jej wadze. Problem w tym, że różne gatunki tego wyrobu o tej samej objętości mają różną wagę, w zależności od ilości wody, mięsa czy sposobu przygotowania, więc metr bieżący śląskiej ma zupełnie inną wagę niż metr bieżący myśliwskiej. Skończyło się na tym, że poszli z tymi sprzecznymi ekspertyzami z mordą do wiceburmistrza, który jest odpowiedzialny za organizację tych imprez, że ma jednemu z nich na dyplomie napisać markerem REKORDZISTA, ale po turboawanturze wiceburmistrz odmówił i od tego czasu waga – obecnie już agrestu – skrzętnie zapisywana jest na dyplomach, żeby uniknąć podobnych konfliktów w przyszłości. Niemniej, jak wspominałem, według wujka jedzenie agrestu nie umywa się do jedzenia kiełbasy, co jest zresztą jedyną rzeczą, w której zgadza się z tym typem, co wygrał w 2003.
Równolegle do pikniku odbywają się w domu kultury odczyty i wystawy prac naszych miejscowych artystów. Na nieszczęście dla mnie nie cieszą się one takim zainteresowaniem jak wóz strażacki, bicie po mordzie i malowanie twarzy, więc co roku byłem zmuszony tam siedzieć i robić frekwencję, bo w domu kultury pracuje moja matka i mi kazała. Artyści są zawsze ci sami i moim zdaniem mocno lecą w chuja, bo na przykład taka kobieta, co maluje tylko konie i kwiatki, to według moich obserwacji pokazuje zawsze te same obrazy, co namalowała już z 10 lat temu. 500 złotych co roku za to kasuje i się cieszy, bo kto w końcu odróżni konia tegorocznego od zeszłorocznego.
Najważniejszym elementem dnia jest jednak wieczorny koncert. Podczas koncertów nie ma już tych wszystkich dodatkowych atrakcji, wóz strażacki zjeżdża do remizy, a typ od waty cukrowej jest najebany, więc z aktywności pobocznych pozostaje tylko walenie wódy i napierdalanie się. Ze znanych artystów mieliśmy już między innymi Meza, T-Love, Braci Golec i Mandarynę. Krzyczą ze sceny MIASTO O LUDNOŚCI 10 000–19 999 MIESZKAŃCÓW, CZY TU JESTEŚCIE?! A 10 000–19 999 ludności miasta krzyczy ŁOOOOO, dając znać, że tu jest. Korzystając z okazji, krzyczą nawet ci, co wyjechali do Niemiec i na co dzień tu nie mieszkają, tylko przyjechali na tydzień odwiedzić rodzinę i coś załatwić w urzędzie, co moim zdaniem nieco fałszuje rzeczywistość, zawyżając liczbę ludności w oczach przyjezdnych artystów, którzy gotowi pomyśleć, że może być nas nawet 20 000 lub więcej, a to według GUS już zupełnie inna kategoria.
Weźcie pod uwagę, że to, co powyżej opisałem, to najciekawszy dzień w kalendarzu mojej miejscowości. Czasami zdarza się coś budzącego zainteresowanie mieszkańców, jak na przykład wtedy, gdy typ w seicento zapomniał się zatrzymać przed przejazdem kolejowym, ale to nie są wydarzenia cykliczne, więc i nie odnotowuje się ich w wydawanym przez gminę kalendarzu, w przeciwieństwie do Dni Agrestu.
Rozrywki coweekendowe są u nas dosyć ograniczone. Jest pizzeria Vezuvio, gdzie duża pizza jest taka, że nikt nie da rady samemu zjeść. Jest kebab, gdzie można sobie postać przy takich stolikach dookoła i zawsze się kogoś spotka. Mamy też pub Pod Żaglami, którego nazwa wzięła się stąd, że właściciel chciał go zrobić w klimacie szantowym, chociaż u nas żadnego większego jeziora ani rzeki nie ma. W Żaglach siedzą głównie kuce, w sensie metale, i czasami grają tam miejscowe kuc-zespoły, ale te występy nie mają zbyt wielkiego rozmachu i jak pod prowizoryczną sceną zbierze się 10 osób, to właściciel już robi zdjęcia i wrzuca do neta z podpisem TAK SIĘ BAWIMY POD ŻAGLAMI !!! Typ zawsze stawia spację przed znakami interpunkcyjnymi i strasznie mnie to wkurwia, szczególnie jako syna matki pracującej w domu kultury. Najbardziej rozrywkowym miejscem jest klub PARADISE, gdzie jest dużo sebostwa, a kilka lat temu była nawet opcja, że kogoś pobili na śmierć.
Tak przedstawiają się w mojej rodzinnej miejscowości opcje rekreacyjne. Jeżeli dodamy do tego, że po zakończeniu liceum moje możliwości rozwoju zawodowego obejmowały pracę na farmie agrestu, pracę w supermarkecie lub staż u matki w domu kultury za 350 złotych na miesiąc, to nie zdziwi was chyba, że mając 19 lat i zdaną maturę, postanowiłem złożyć papiery na studia do Warszawy.