Dwa słowa o mnie
Wypadałoby, żebym z dwa słowa powiedział o sobie, skoro chcę was fatygować, żebyście czytali to, co mam do napisania. Bo wyjdzie jeszcze tak, że bym się dostał I zdążył skończyć te studia, a wy dalej nic byście o mnie nie wiedzieli. Czasami łapię się na tym, że opiszę wszystkich dookoła, tylko o sobie samym nic nie powiem, a to może być czasami ważniejsze niż co za rośliny się u mnie w powiecie uprawia albo kto z kim melanżował, bo w końcu jestem narratorem, to przydałoby się coś o mnie wiedzieć. Mnie to czasami wkurwia, jak w książce o narratorze nic nie wiadomo i jest jakimś widmem, co wszędzie jest i wszystko wie, a nikt go nie widzi, bo to w końcu też człowiek, ma swoje poglądy, przywary i inne cechy, które uczciwie jest wymienić, żeby czytelnik wiedział, czego może się spodziewać.
Urodziłem się w roku 1989 w miejscowości o liczbie ludności 10 000–19 999, jako jedyne dziecko mojej matki i mojego ojca, i w tej kwestii już nic się nie zmieniło. Matka moja pracuje w domu kultury, podczas gdy mój ojciec jest zawodowo raczej nieaktywny, bo padł ofiarą transformacji ustrojowej, chociaż stało się to z jakiegoś powodu już prawie 15 lat po tejże transformacji, a przynajmniej jej początku.
W szkole podstawowej uczyłem się dobrze, w gimnazjum źle, a w liceum średnio. Dobry byłem z polskiego, historii i WOS, zły z muzyki, biologii i chemii, a z pozostałych przedmiotów tak różnie, zależy, jaki temat i czy nauczyciel był w porządku. Ukierunkowanie na przedmioty humanistyczne zawdzięczam matce i temu, że do niej do pracy często chodziłem po szkole. Swoje położenie klasowe w momencie rozpoczęcia tej opowieści określiłbym jako niższa klasa średnia typu zubożała inteligencja. Bo o ile obydwoje moi rodzice mieli wykształcenie wyższe, co nie było w ich czasach aż tak powszechne, to ze względu na wspomnianą transformację ustrojową i niskie nakłady na polską kulturę, szczególnie w jej domach położonych w niedużych miejscowościach, dochodowo lokowaliśmy się poniżej tej słynnej średniej krajowej.
Co do kontaktów towarzyskich, to przez większość życia pozostawałem na bliskich peryferiach grupy rówieśniczej, aczkolwiek nadal w jej obrębie. Tłumacząc na przykładzie, to jak moi starzy pojechali na 2 dni do ciotki Haliny na Kaszuby i zrobiłem imprezę, to przyszły 3 osoby, ale jak ktoś inny robił imprezę, to mimo wszystko mnie zawsze zapraszali. Dziewczynę miałem dwa razy, w gimnazjum i w liceum, tylko muszę zaznaczyć, że to była ta sama.
Moje największe hobby to jazda na rowerze, bo to bardzo indywidualistyczne zajęcie w porównaniu do takiego choćby tenisa stołowego, gdzie jednak trzeba co najmniej dwie osoby – no chyba że sobie sam podbijasz piłeczkę o paletkę na rekord, ile więcej, ale wątpię, żeby tenisowo-stołowi ortodoksi uznawali to w ogóle za tenisa stołowego, bo w końcu w całym procesie nie bierze udziału żaden stół. Z drugiej strony w przeciwieństwie do na przykład sklejania modeli czy gry w Heroesów 3 na single playerze pozwala obserwować ludzi. Nie myślcie sobie tylko, że jestem jednym z tych typów, co jeżdżą na rowerze po ścieżce za dziewczynami, żeby im się gapić na dupę, bo tu zupełnie nie o to chodzi. Ja lubię sobie pojechać gdzieś daleko, tak 50 czy 100, czy 200 kilometrów, i usiąść pod sklepem albo na plaży miejskiej, albo na zrewitalizowanym rynku i posłuchać, co w tym miejscu ludzie mają sobie do powiedzenia. Jest to o tyle lepsze od jazdy samochodem, że nie ingeruje się tak w przestrzeń i nie płoszy ludzi, bo samochodem to trzeba stanąć, zgasić silnik, trzasnąć drzwiami, i ludzie zaraz patrzą, kto przyjechał, skąd ta rejestracja jest albo ile taki samochód może kosztować. Trudno w tej sytuacji się wtopić w otoczenie i tym samym już się zaburza obserwowany ekosystem. Jak wspominałem, z fizyki byłem słaby, ale jedna rzecz, która mnie zainteresowała, to to, że w niektórych przypadkach już sama obserwacja zaburza stan obserwowanego obiektu. I tak samo jest z tym rowerem i samochodem, bo na rowerze się znajduję w jakiejś sytuacji w sposób cichy i subtelny, a nawet jak mnie ludzie zauważą, to myślą, że gdzieś muszę niedaleko mieszkać, bo przecież bym 100 kilometrów nie przyjechał, żeby na nich popatrzeć i ich posłuchać, więc się zachowują naturalnie, bo w końcu sami swoi.
A słuchać i patrzeć na różnych obcych ludzi zawsze lubiłem dlatego, że potem do tego wyrywka, który się zobaczy i usłyszy, można dorobić całą historię. Na przykład idzie człowiek po ulicy i mówi do kogoś przez telefon, że ten skurwysyn jego brat to go oszukał na spadku po ciotce i całą działkę na Mazurach zajebał dla siebie, a jemu tylko 33% mieszkania w Bolesławcu przypadło i to też kawalerki, co jej teraz bez zgody wujka Władka i ciotki Wiolki, tych Bobrowskich, nie może sprzedać. No i potem człowiek rozkminia, dlaczego ten brat się tak zachował, skoro są w końcu braćmi, czy może on też ma poczucie krzywdy spadkowej, skąd ciotka miała całą działkę na Mazurach i czy tam jeździli za dzieciaka i ich gryzły komary, a przede wszystkim, czy z Włodzimierzem i Wiolettą Bobrowskimi w ogóle da się dogadać, czy to takie dziadki co nic się nie da załatwić, BO JAK SPRZEDAM, TO NIE BĘDĘ MIAŁ, chociaż jest im wcale niepotrzebne.
Z tą obserwacją mam tylko taki jeden problem, że jak spojrzenia moje i obserwowanego obiektu się spotkają, to w 90% przypadków się zaczyna jakiś cyrk. Nie wiem, co mam nie tak z twarzą, matka mówi, że mam po prostu oczy takie pytające, że jestem ciekawy, ale notorycznie jak ktoś się na mnie popatrzy na ulicy, to się do mnie musi o coś przypierdolić. Jak jadę busem i jest tyle ludzi, że każdy ma akurat dwa miejsca dla siebie, i wejdzie jakiś typ najebany, to zawsze stanie przy kierowcy, rozejrzy się ludziom po twarzach, popatrzy na mnie i już leci kurwa choćby na sam koniec autokaru i przez torbę baby, co nieprzepisowo ją położyła w przejściu, żeby tylko się do mnie przysiąść i mi opowiedzieć całe swoje życie. Albo jak nas za małolata policja łapała za picie w parku i staliśmy np. w 8 osób przed patrolem, to też się policjant patrzył po wszystkich, aż wyhaczył mnie i OOO PANA TO POPROSZĘ NA STRONĘ i zaraz kieszenie sprawdzane i mandat. No i oczywiście klasyczne pytanie od Sebów CO SIĘ KURWA PATRZYSZ, a ja mówię, że się nie patrzę, a on mówi NO PRZECIEŻ KURWA WIDZĘ i już awantura.
Zostawiając jednak już temat mojego wzroku, to jeszcze powiem o mojej rodzinie. Nie wiem, czy to takie istotne, jednak zauważyłem, że jak kogoś opisują na Wikipedii, to po pierwszym akapicie wstępu zawsze jest, z jakiej był rodziny, więc pozwolę sobie założyć, że jednak trochę istotne, skoro encyklopedyści tak robią.
Wychowany zostałem w wierze rzymsko-katolickiej-okazjonalnie-praktykującej. Moja matka uprawiała raczej katolicyzm domowy, czyli żeby na Wielkanoc było jajko z majonezem, a ojciec to zależnie od jego bieżącej afiliacji politycznej, których miał wiele, bo w swojej walce o naprawienie wyrządzonych mu szkód dziejowych zawiązywał najdziwniejsze sojusze. Starzy poznali się na studiach i potem przyjechali do mojej miejscowości liczącej 10 000–19 999 mieszkańców, z której pochodził mój ojciec i tutaj miał korzenie, perspektywy zawodowe i mieszkanie w spadku po moich dziadkach, którzy wcześnie zmarli. Moja matka natomiast była z Warszawy, ale za ojcem się przeprowadziła do nas. Muszę ze smutkiem przyznać, że ojciec był koniunkturalistą i zapisywał się do każdej partii i organizacji, która mu obiecywała, że w końcu będą znowu go szanować, bo ojciec bardzo cierpiał na niedostatek szanowania go przez Polskę i tryby historii. Niemniej równocześnie należy dodać, że był koniunkturalistą ideowym, któremu zawsze udało się nietrafnie przewidzieć nadchodzącą koniunkturę i tym samym kończył z dupą na wietrze i nadal nieszanowany. Jak przewidywał, że w wyborach wygra lewica, to wygrywała prawica, a jak prawica, to wygrywała lewica. A jak jakimś cudem ostrożnie postawił na remis i centrum czy koalicję, to wygrywał jakiś kurwa lokalny klub samorządowy, co był ze wszystkimi pokłócony. Teraz już żadni politycy nie chcą ojca brać nawet do rozdawania ulotek, bo wszyscy mówią, że przynosi pecha. Tym samym od mniej więcej tego czasu, kiedy kończyłem liceum, ojciec się nie angażuje już w nic, bo przestał w cokolwiek wierzyć, a w efekcie nawet powoli przestał się prawie w ogóle odzywać – nawet jak w telewizji pokazują coś, co go kiedyś bardzo bulwersowało, to teraz już tylko mu lekko warga zadrży.
Aktywna za ich dwójkę jest z kolei moja matka. Wynika to po części ze specyfiki jej pracy, bo jak zarabia 2100 na łapę złotych na etacie (i to wliczając doroczną premię uznaniową, której może równie dobrze nie być) jako pracownik kultury, to sobie szuka w tej kulturze dodatkowych zajęć. Robiła krajoznawczą wymianę młodzieży z jakiegoś miasta o liczbie ludności 10 000–19 999 w Chorwacji do nas i z powrotem. Wyznaczała ścieżkę przyrodniczo-rekreacyjną pod nordingwalking z Funduszy Norweskich. Praktycznie sama też co roku robi u nas kino letnie, bo też trochę można było dorobić. Myślę, że poza aspektem finansowym, to matka też lubi mieć zajęcie, żeby nie siedzieć z ojcem w domu, bo u nas jest – nazwijmy to – duszna atmosfera.
Podsumowując, to powiedziałbym, że do momentu, w którym rozpoczęła się ta historia, to życie miałem przeciętne łamane przez normalne. No a potem to było już bardzo różnie.