×

Nós usamos os cookies para ajudar a melhorar o LingQ. Ao visitar o site, você concorda com a nossa política de cookies.


image

7 metrów pod ziemią, „Wtedy przestałem się modlić”. Opowieść medyka pola walki – 7 metrów pod ziemią

„Wtedy przestałem się modlić”. Opowieść medyka pola walki – 7 metrów pod ziemią

Z prawdziwą taką medycyną pola walki po raz pierwszy zetknąłem się będąc na misji w Afganistanie.

Tam była na prawdę masa urazów. Od częściowych amputacji

do urazów twarzoczaszki,

urazy klatki piersiowej...

Pamiętam tamten lot dosyć dokładnie, śmigłowiec wyglądał tak naprawdę jak rzeźnia

Zdarzały się sytuacje, gdzie kilkakrotnie w śmigłowcu...

...żołnierze nam umierali.

Przez 15 lat byłeś komandosem, a podczas misji wojskowych pełniłeś zadania medyka.

Na czym polega taka praca?

Lecąc na misję jako medyk, przede wszystkim to nie jest tylko gdzieś tam z tyłu głowy

udzielanie pomocy,

ale przede wszystkim przygotowanie wszystkich operacji

specjalnych, które wykonywaliśmy, każdy medyk,

czy główny medyk zespołu zadaniowego ma swoje obowiązki. To jest przede wszystkim przygotowanie

zabezpieczenia medycznego każdej operacji,

przygotowanie planu ewakuacji w razie gdyby

w czasie wykonywania misji doszło do

kontaktu ogniowego z przeciwnikiem, doszło do

sytuacji, kiedy mielibyśmy rannych, tak.

Dodatkowo sprawdzanie prognozy pogody, która ma

ogromny wpływ na prowadzenie takich

poprzez zabezpieczenie

nie tylko medyczne, ale również zabezpieczenie

wody i żywności, czyli przekazanie operatorom

ile wody, ile żywności to takie minimum, które powinni ze sobą zabrać.

To oczywiście ja miałam ten luksus, że pracowałem z ludźmi, którzy

byli już doświadczeni, posiadali tę wiedzę,

więc było to tylko na zasadzie przypomnienia, ewentualnie jakieś tam

formy kontroli czy doradzenia

i tyle. Dodatkowo jeszcze

w czasie już samego procesu planowania

oczywiście

łączność z środkami ewakuacji medycznej,

cały plan ewakuacji medycznej to były takie moje główne zadania podczas przygotowania operacji.

No a najważniejszym zadaniem

było jednak ratowanie żołnierzy?

Oczywiście najważniejszym zadaniem to udzielanie pierwszej pomocy,

w tych warunkach

taktycznych, bo ja miałem takie szczęście, że

w czasie wykonywania operacji

nie musiałem udzielać pomocy swoich chłopakom.

No były tak jakieś drobne incydenty,

jakieś tam skręcone kostki, złamane palce,

no ale nic co jest bezpośrednim zagrożeniem życia,

więc w większości kończyło się to na szybkim bandażu,

tabletce Paracetamolu i dalej wykonujemy zadanie.

Więc tutaj miałem szczęście, że

nie musiałem udzielać pomocy

swoim chłopakom.

Ale udzielałeś innym?

Tak, wiesz co z prawdziwą taką medycyną walki po raz pierwszy zetknąłem się będąc na misji w Afganistanie.

Czyli twoja ostatnia misja?

Wiesz co, tak naprawdę moje 3 ostatnie misje,

bo 3 ostatnie misje spędziłem to była 8, 10 i 12 zmiana w Afganistanie Polskiego Kontyngentu Wojskowego

i tam tak naprawdę po raz pierwszy zetknąłem się z taką prawdziwą medycyną pola walki,

już dobrze przygotowany po szkołach, po przeszkoleniach

i tam tak naprawdę takim głównym powodem kiedy zdecydowałem się na to, że

że lecę do Afganistanu była chęć latania jako wolontariusz na pokładzie amerykańskich statków ewakuacji powietrznej u.s. medevac

oczywiście miałem zgodę już swojego dowódcy, zgodę w kraju, no bo przed wylotem rozmawiałem z dowódcą o

o tym właśnie, że będę chciał latać

jako flight medyk

tym bardziej że już na poprzednich zmianach ? latali jako flight medycy, więc wiedziałem, że ten szlak jest już jakoś przetarty. Oczywiście dowódca wyraził zgodę no i tak po wylądowaniu na 8 zmianie zgłosiłem się do dowódcy,

do dowódce tego zespołu ewakuacji medycznej.

Amerykańskiej Ewakuacji Medycznej - MEDEVAC i dostałem od nich zielone światło,

musiałem jeszcze podpisać dokument, w którym było wyraźnie stwierdzone, że

w sytuacji, kiedy w czasie misji z MEDEVAC-iem doznałbym jakiegoś uszczerbku na zdrowiu albo bym zginął,

to moja rodzina nie będzie rościła żadnych praw o odszkodowanie wobec rządu Stanów Zjednoczonych.

Do jakich przypadków lataliście?

Tutaj jeśli chodzi o Afganistan to tutaj głównie to były przypadki... urazy.

Urazy spowodowane czy to kontaktami ogniowymi czy wybuchami ID czyli improwizowanych ładunków wybuchowych,

myślę, że 90 procent wszystkich lotów albo nawet więcej to były właśnie wyloty do tego typu przypadków.

Przylatywałeś i co widziałeś na miejscu?

Wiesz co, w większości przypadków to było tak, że my nie byliśmy tymi pierwszymi osobami, które

udzielały pomocy; my byliśmy tym kolejnym etapem ewakuacji medycznej, tutaj bardzo ważne jest to, żeby

tutaj czas ewakuacji przede wszystkim jest bardzo długi, na polu walki, tak jak my w Afganistanie,

to tam czas dolotu wynosił nawet godzinę czy więcej,

należy zdać sobie sprawę z tego, że jeżeli poszkodowany ma jakieś

bezpośrednie zagrożenie życia, jak ma krwotok czy niedrożność dróg oddechowych czy odmę prężną

czyli tych trzech głównych zabójców pola walki, jeżeli one nie zostaną zaopatrzone

wstępnie, przez tę osobę, która pierwsza dociera do poszkodowanego,

to tak naprawdę MEDEVAC będzie zupełnie niepotrzebny, bo ta osoba nie ma szansy przeżyć tej godziny z masywnym krwotokiem

do czasu przylotu tego MEDEVACU, więc najczęściej to było tak, że my

odbieraliśmy tych poszkodowanych, którzy już byli wstępnie zaopatrzeni przez tak zwanego ground medyka, czyli takiego medyka, który

był na ziemi, albo przez kolegów, którzy również udzielali mu pomocy.

Częściej udawało wam się uratować ludzi, człowieka czy oni jednak umierali?

Wiesz co, w większości przypadków raz oni byli bardzo dobrze zaopatrzeni na polu walki,

tu też szacunek w stronę ludzi, którzy tej pomocy pierwszej udzielali,

natomiast zdarzały się też przypadki, że

że umierali w czasie dolotu, zdarzało się kilka razy, że

że zawracaliśmy śmigłowce, bo poszkodowany, po którego lecieliśmy

zmarł w trakcie udzielania pomocy, MEDEVAC nie lata po zabitych, tak.

Tak samo jak karetki nie jeżdżą po zmarłych.

Więc tutaj MEDEVAC nie lata po zabitych[, natomiast najczęściej to było tak, że udawało nam się,

"udawało się" – udaje się sugeruje przypadek, tam nie było przypadku, że udzieliliśmy tej pomocy i ci poszkodowani przeżywali, już poźniej w szpitalu

była im udzielana ta zaawansowana pomoc medyczna i oni przeżywali, tak.

Natomiast zdarzały się sytuacje, gdzie kilkakrotnie w śmigłowcu

żołnierze nam umierali i tyle, to tak naprawdę najcięższe loty, gdzie trzeba się z tym zmierzyć. No oczywiście zawsze walczyliśmy do końca,

to nie było tak, że w momencie, kiedy poszkodowany tracił parametry życiowe, czyli nie maił pulsu, przestał oddychać,

my stwierdzaliśmy "okej, dobra, nie żyje i tyle", no walczyliśmy do końca, pomimo tego, że wytyczne TC3, czyli tego komitetu, który zajmuje się

generalnie medycyną pola walki mówią, że rescutysacji na polu walki nie powinno się wykonywać, natomiast raz

śmigłowiec ewakuacji medycznej to nie jest już pole walki i my taką rescutysację wykonywalismy, natomiast

w większości przypadków ona była nieskuteczna z racji tego, że urazy czy

urazy wewnętrzne były tak ogromne, że no po prostu poszkodowany umierał.

Jaka akcja ratunkowa była dla ciebie największym wyzwaniem?

Kiedy dostałeś w kość?

Wiesz co, największą akcją ratunkową, którą

pamiętam, to sytuacja, kiedy

dostaliśmy wezwanie do wybuchu id tylko, że to był wybuch, który

Co to takiego? Wyjaśnijmy.

Improwizowany ładunek wybuchowy, który wybuchł pod pojazdem cywilnym, w którym znajdowało się 9 lokalnych cywili.

Wtedy na pokładzie miałem 5 ciężko rannych żołnierzy, tzn. cywili.

I co było fajne, tam naprawdę masa urazów, od częściowych amputacji do urazów twarzo-czaszki,

urazy klatki piersiowej,

tutaj wspólnie z amerykańskim medykiem udzieliliśmy pomocy - wszyscy przeżyli.

Więc to był mój taki największy extreme, z czego jestem bardzo dumny.

Pamiętam tamten lot dosyć dokładnie, śmigłowiec wyglądał tak naprawdę jak rzeźnia, bardzo dużo krwi,

trzeba zdać sobie sprawę z tego, że na pokładzie blackhowka jest bardzo mało miejsca,

nie ma szans, żeby wziąć 5 osób i zmieścić je na noszach, więc z racji tego, że tych poszkodowanych było

tak wielu, myśmy ich ładowali luzem, czyli nie na noszach, a bezpośrednio na podłogę,

no nie było gdzie się ruszyć wtedy. No ciężka praca.

Bardzo wymagająca, te priorytety trzeba mieć bardzo mocno w głowie poukładane, żeby wiedzieć, co robić po kolei.

Wtedy udało się wam uratować wszystkich, czyli olbrzymi sukces, a największa, w cudzysłowie, porażka?

Największych porażek... Było kilka takich przypadków, gdzie pomimo naszych starań poszkodowany zmarł.

Pamiętam taki lot po dwóch amerykańskich żołnierzy, którzy ucierpieli na skutek wybuchu id, kiedy my wylądowaliśmy po nich,

oni już mieli bardzo słabe parametry, były parametry niemalże agonalne, mieliśmy

godzinę lotu do bazy w Kazni, obaj nam się zatrzymali krążeniowo-oddechowo,

myśmy w trójkę niemalże godzinę próbowali ich restytuować, natomiast zaraz po przylocie

po powrocie do bazy, podszedł do śmigłowca główny lekarz amerykańskiego

forward surgical tea, czyli FST, no i stwierdził zgon, powiedział, że dobra, przestańcie restytuować, bo nie ma to sensu.

To był lekarz anestezjolog. A potem cała procedura związana z (...)

Jak ona wygląda?

Wyłącza się silniki śmigłowców, ciała zostają zapakowane w worki,

worki, oczywiście na noszach ciała, zapakowane są w worki, są przykrywane amerykańską flagą,

po czym wysiada cała załoga, staje w szpalerze przy drzwiach śmigłowca

kiedy zwłoki żołnierzy są wynoszone, oddaje się honory.

To musi robić wrażenie?

Tak naprawdę wtedy człowiek w głowie się zastanawia: cholera, czy mogłem zrobić coś jeszcze?

Czy aby na pewno zrobiłem wszystko, co powinienem zrobić?

Oczywiście po każdym z takich lotów z medykiem, z którym pracowałem,

zawsze siadaliśmy robiliśmy AAR, czyli tak zwane after action review,

analizowaliśmy, co można było zrobić,

tamtego dnia doszliśmy do wniosku, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy zrobić,

no tutaj trzeba sobie dodać, że już na samym początku te ich parametry były

bardzo, bardzo słabe.

Śledziłeś losy swoich pacjentów, tych osób, które udało ci się uratować?

To często było tak, że jak przywoziliśmy poszkodowanych kilka razy też polskich żołnierzy,

to często wpadałem do nich co szpitala,

szczególnie jak byli lżej ranni, bo ciężko ranni byli zaraz transportowani do Bagram

ale często odwiedzałem ich, zapytać po prostu jak się czują czy czegoś im nie potrzeba, zresztą mieli doskonałą opiekę

w tym polskim gtzmie, w polskim fst, tam było o nich dbane i to naprawdę bardzo dobrze, niczego im nie brakowało,

takim przełomowym momentem, kiedy przestałem interesować się

przestałem interesować się losem swoich poszkodowanych – była sytuacja, kiedy mieliśmy wylot po dzieciaka, po dziewczynkę, która

miała ranę postrzałową brzucha, też dosyć długi lot,

około 40 minut, godziny, już dokładnie teraz nie pamiętam, taka naprawdę ciężka walka, bo ja pamiętam, że wtedy

moja córka była wtedy w podobnym wieku,

Ile ona miała lat?

W granicach 4 może 5 lat.

I ciężka, niemalże godzinna walka o życie tego dzieciaka,

przekazana do polskiego FST, w ręce doktora Brzozowskiego, tam długa, wielogodzinna operacja,

ten dzieciak przeżył.

Udało się.

Operacja była wykonana znakomicie, tutaj ukłony dla doktora Brzozowskiego, niesamowity facet, dla mnie półbóg, jeśli chodzi o medycynę ratunkową i zawsze będę to powtarzał,

świetny facet i jeszcze lepszy specjalista.

Natomiast z racji tego, że za każdym razem jak lokalni cywile czy żołnierze nawet trafiali czy to do amerykańskiego czy do polskiego FST,

oni po ustabilizowaniu tych funkcji życiowych trafiali do szpitali albo w Ghazni albo jeśli byli to żołnierze, to z tego, co pamiętam

to był szpital wojskowy w Gardes i oni byli transportowani tam i tak samo było z tą dziewczynką,

ona po ustabilizowaniu trafiła do szpitala w Ghazni,

ja gdzieś po 2-3 tygodniach poprosiłem naszego tłumacza, z którym współpracowaliśmy,

żeby zadzwonił do tego szpitala i zapytał, jak ten dzieciak się czuje,

no i niestety ten dzieciak umarł, tak,

z tego co tłumacz mi powiedział, że leki dla niej zostały przekazane komuś ważniejszemu, no i niestety trzeba sobie dodać, że

infekcje pooperacyjne, jeżeli nie jest wdrożona odpowiednia antybiotykoterapia, terapia przeciwbólowa – nie miał szans ten dzieciak.

Od tamtego momentu powiedziałem sobie: kurwa, dosyć.

Dosyć, bo ile można dźwigać tego bagażu, to był też moment, kiedy przestałem się modlić,

bo wiadomo, gdzieś tam człowiek, żołnierz, jak jedzie na wojnę, z tyłu głowy ma świadomość tego, że

okej, jestem żołnierzem, jadę na wojnę, tak, że mogę nie przeżyć, mogę zginąć gdzieś tam w działaniach wojennych, ale dzieci?

No i tyle, tak się skończyła moja wiara.

Ciężko pogodzić się z tym faktem.

A miałeś sytuacje, kiedy ty sam mocno obawiałeś się o swoje życie?

No zdarzały się takie sytuacje kilkakrotnie, kiedy naprawdę się spociłem i to mocno,

nie były to może takie sytuacje bojowe, tzn. no przepraszam, one były bojowe, natomiast

nie były to sytuacje stricte związane z wymianą ognia w czasie prowadzenia operacji. No zdarzyło się

że śmigłowiec został ostrzelany kilka razy, ale zazwyczaj były to niecelne strzały, jakaś seria poleciała w stronę śmigłowca,

raz zdarzyło się, że jakiś rpg poleciał, ale zawsze było to na takich dystansach dosyć dalekich, że nie było jakiegoś bezpośredniego zagrożenia,

natomiast tutaj chciałbym wrócić pamięcią do 7 zmiany,

tak naprawdę ta 7 zmiana w Iraku dla mnie to była psychoza. Ja pamiętam, że

ja nigdy się tak nie bałem, jak w przeciągu tej całej 7 zmiany, ja tam nie pamiętam dnia, kiedy tam nie było strzelane w bazę,

pamiętam taki jeden dzień, kiedy w bazę wpadło 11 rakiet,

pamiętam, rozmawiałem wtedy na Skype czy przez telefon z rodziną,

mieliśmy taki camp, w którym znajdowały się komputery, internet, konsola itd.,

więc pamiętam swojego kumpla, Piacha, który grał w jakąś tam grę i wtedy wpadła pierwsza rakieta,

ona upadła dosłownie kilkadziesiąt metrów od naszego campu, generalnie nie da się przyzwyczaić do takiego ostrzału,

to było tak, że wpadła ta 1 rakieta, ona naprawdę bardzo blisko eksplodowała,

więc ja na Piacha, Piachu na mnie: ale przyjebało, uciekamy do schronów. Uciekliśmy do schronów, my w tamtym czasie odpowiedzialni za bezpieczeństwo dowódcy dywizji,

generała Kwiatkowskiego, więc ja na Piacha, Piachu na mnie: kto ma dzisiaj dyżur?

Piachu mówi, że chyba my, więc z powrotem biegiem do campów po kamizelki, szybki sprint do sztabu dywizji,

Czyli w takiej sytuacji człowiek musi myśleć jeszcze o bezpieczeństwie innych?

No takie było nasze zadanie, mission first, to wykonanie zadania jest najważniejsze, więc

w 4 szybko udaliśmy się do schronu i pamiętam, że jak myśmy się przemieszczali do tego schronu, to dalej leciały rakiety,

zdaje się, że tego dnia wpadło 11 rakiet w bazę,

dwie z nich wpadły w stołówkę, pamiętam, jak myśmy

dotarli już do sztabu dywizji, tam wszystko było w porządku, z generałem też było wszystko w porządku,

te dwie rakiety, które wpadły w stołówkę, myśmy się bali, że tam mogą być poszkodowani,

oczywiście miałem ze sobą odpowiednio przygotowany plecak medyczny, więc mówię do

swojego dowódcy: Złoty, tam mogą być poszkodowani, on mówi, że tak, więc on zwrócił się do gen. Kwiatkowskiego, że

Panie generale, zostawimy tu dla bezpieczeństwa jednego operatora i czy mamy zgodę na to, żeby przeszukać tę stołówkę i ewentualnie udzielić pomocy, pamiętam, że

zapaliła się ta stołówka, tzn. zaczęły się tlić

i to mocno te plastikowe obrusy, krzesła,

więc musieliśmy przywdziać maski przeciwgazowe i w tym dymie przeszukiwaliśmy tą stołówkę,

no na szczęście nie było tam żadnych poszkodowanych,

z racji tego, że ta pierwsza rakieta, która pizgła koło naszego kampu ludzie zdążyli się ewakuować do schronów,

mieliśmy naprawdę sporo szczęścia bo to było parę minut przed siedemnastą,

gdzie o godzinie 17 podawana była kolacja, więc tutaj dosłownie 20 minut później

i mielibyśmy naprawdę wypadek masowy.

Więc 7 zmiana to takie uczucie zagrożenia, bo myśmy tak naprawdę nie wiedzieli,

nie wiedzieli, kiedy będzie następny ostrzał. Ja pamiętam, że

potrafiłem w ciągu minuty-dwóch wziąć prysznic i to było dosłownie wejść, zmoczyć się, szybko się namydlić i spłukać

i człowiek dosłownie uciekał, bo gdzieś tam w podświadomości miał, że mogą być kolejne ataki, kolejne ataki, kolejne ataki, tak to zazwyczaj

było, że potrafiły być dni, gdzie było 7-8 ataków jednego dnia, o każdej porze, czy to dzień, czy to noc,

taka zapanowała wtedy psychoza, byli żołnierze, którzy na stałe przeprowadzali się do schronów,

bo kampy nie dawały takiego bezpieczeństwa jak schrony.

Takie coś musi zmieniać psychikę, tak myślę sobie.

Ty się zmieniłeś pod tych wszystkich misjach, jak patrzysz na siebie jako na człowieka?

Wiesz co, nie wiem, myślę, że to pytanie, które należałoby zadać moim bliskim, bo na pewno, ale jak

ciężko mi jest powiedzieć, bo samemu ciężko jest się oceniać.

Ile miesięcy łącznie spędziłeś poza domem?

Wiesz co, poza domem jeśli chodzi o misje wojskowe, to spędziłem 44 miesiące,

plus dodatkowo jeszcze rok szkolenia w Stanach Zjednoczonych, nie liczę poligonów, itd., więc myślę, że się tego trochę zebrało.

Jak to wszystko wpłynęło na twoje relacje z bliskimi?

Wiesz co, to jest tak, że ja nie stałem się żołnierzem i nie zacząłem wyjeżdżać na wojnę tak po prostu,

że dzisiaj jestem w cywilu i jestem z rodziną, a jutro jadę na misję, więc tu było tak, że

ta rodzina była przygotowana gdzieś do tego, że ta misja będzie i kolejna i kolejna,

więc ja pamiętam moment, kiedy ja złapałem się na tym, że ja chcę jechać na kolejną,

a potem jeszcze na kolejną, a potem jeszcze na kolejną i ta 12 zmiana w Afganistanie, to był czas

kiedy ja powiedziałem sobie dość, bo to nie tędy droga, bo nie jest to normalne, że wraca się z wojny

wraca się i potem dwa tyg później robi się plan, co zabierze się na kolejną, dwa tygodnie po powrocie z wojny.

To był czas, kiedy należałoby pomyśleć o odpoczynku, o spędzeniu czasu z rodziną, a ja robiłem kolejną listę, co zabiorę na kolejną wojnę.

Dlaczego tak jest, Krzysiek? Z czego to wynika? To jakieś uzależnienie?

Ja mówię tylko i wyłącznie za siebie, ale według mnie ta adrenalina, która tam towarzyszyła mi,

jako żołnierzowi sił specjalnych, jako medykowi, który na co dzień latał po ciężko rannych żołnierzy na polu walki,

ona uzależnia i raz strach, który jest z tym związany

i ta adrenalina, która towarzyszy temu strachowi, wydaje mi się, że uzależnia. Ja chciałem wracać znowu i znowu, i znowu,

natomiast gdzieś tam po tej 12 zmianie, stwierdziłem sorry, ale coś jest z tobą nie tak, warto się zastanowić nad tym, czy

kolejna misja to jest dobry pomysł, tutaj też nie jest tajemnicą, że po powrocie z tych wszystkich misji korzystałem też z pomocy psychologa,

no bo ciężko jest gdzieś po takim czasie spędzonym na wojnie wrócić samemu do rzeczywistości, do bycia ojcem,

do tych standardowych czynności, które facet wykonuje będąc głową rodziny.

Więc korzystałem też z pomocy psychologa, było to kilka czy kilkanaście spotkań, doskonały psycholog, który pomógł mi gdzieś tam wrócić na te

Do normalnego życia?

te takie normalne tory.

Mówisz, że były takie momenty, że łapałeś się na tym, że znów chcesz wracać, jechać na wojnę,

a był moment, kiedy chciałeś wracać do domu?

Jeden taki moment i to nie był moment, kiedy ja byłem na wojnie, to był moment, kiedy ja byłem

w trakcie spełniania, w cudzysłowie, jednego z moich marzeń, jednego z większych marzeń, jeżeli chodzi o służbę w czasie kursu Special Operation Combat Medic,

dostałem informację z domu, że córka ma duże problemy z biodrami, jest szansa, że

że może się zdarzyć tak, że będzie miała problemy z chodzeniem, dla mnie oczywiście rodzina jest zawsze najważniejsza,

to była sytuacja, kiedy ja musiałem porzucić to moje marzenie ukończenia kursu i wrócić pomóc rodzinie rehabilitować swoje dziecko.

Natomiast tutaj wielki ukłon w stronę kolegów z jednostki wojskowej, komandosów, gdyż zapewnili doskonałą pomoc, włącznie z tym, że

córka miała do dyspozycji samochód z kierowcą o każdej porze dnia i nocy,

zostali zapewnienie rehabilitanci, dostałem informację od Denisa, jednego z dowódców

że WIR zostań, zrób ten kurs, zaopiekujemy się twoim dzieckiem, więc Denis, dzięki za dobrą robotę.

Wow, robi wrażenie.

Ważne pytanie. Ile zarabiają komandosi?

Pytam o to, bo zastanawiam się czy człowiek z takim bagażem doświadczeń, po tylu misjach, może mieć przynajmniej spokój jeśli chodzi o kwestie finansowe.

Powiem tak, nie będziemy tutaj mówić kwotami, bo to nie o to chodzi, bo to są rzeczy, które można doskonale samemu sprawdzić w internecie,

to są dobre pieniądze, według mnie, to jest oczywiście moja opinia, to jest godziwe wynagrodzenie za pracę, jaką się wykonuje jako operator sił specjalnych,

to płaca jest dobra no i słuchajcie, tzn. słuchaj, ja odszedłem na emeryturę mając 37 lat.

Niecałe, także no 37 lat, no i mam dobrą emeryturę, nie muszę się martwić, że zabraknie mi na chleb, tak,

stać mnie też na to, żeby pojechać z rodziną na wakacje, więc to są dobre pieniądze.

A robiłeś sobie kiedyś jakieś takie podsumowanie, ile żyć udało ci się uratować?

Bardzo zabawne, bo najczęściej ludzie pytają mnie, ludzie, którzy nie są związani ze środowiskiem,

Ty, WIR, ile ludzi zabiłeś na wojnie?

Zawsze im odpowiadam, że mam nadzieję, że ani jednego.

Natomiast mam nadzieję, że uratowałem kilka.

Do tej pory mam rozpiskę wszystkich swoich wylotów, czyli ile razy latałem po rannych żołnierzy w czasie tych dwóch misji,

to było 97 wylotów.

Rzadko kiedy był jeden poszkodowany na pokładzie.

Czyli to mogło być kilkadziesiąt, kilkaset osób?

Nie wiem, nie chcę zgadywać.

To na koniec zapytam cię o jeszcze jedną rzecz, czy to prawda, że nie chcieli cię przyjąć do wojska?

Tak, ze względu na moją krzywą przegrodę nosową, do tej pory jeszcze mam podanie

pisałem podanie o przyjęcie do liceum, do szkoły średniej

gdzie takim niewyrobionym charakterem pisma było napisane, że w przyszłości chcę zostać oficerem wojska polskiego,

oczywiście oficerem nie zostałem, zostałem podoficerem, natomiast pamiętam zderzenie pierwsze z komisją lekarską,

miałem taką burzliwą młodość, mam krzywą przegrodę nosową, przynajmniej

no dobra, mam krzywą przegrodę nosową i podobno ta krzywa przegroda nosowa wg

jednego z lekarzy z komisji lekarskiej dyskwalifikowała mnie do tego, żeby być żołnierzem,

nie wspominając o tym, żeby być operatorem jednostki specjalnej czy skoczkiem spadochronowym.

No to wychodzi na to, że jednak warto walczyć o swoje marzenia.

Oczywiście, że tak i tego nikt nie zrobi za nas,

musimy to zrobić to my, musimy walczyć do końca, nie poddawać się, warto walczyć o marzenia.

Krzysiek, wielkie dzięki za rozmowę.

Dzięki.

„Wtedy przestałem się modlić”. Opowieść medyka pola walki – 7 metrów pod ziemią Da habe ich aufgehört zu beten": Die Geschichte eines Sanitäters auf dem Schlachtfeld - 7 Meter unter der Erde "Then I stopped praying". Story of a battlefield medic - 7 meters underground

Z prawdziwą taką medycyną pola walki po raz pierwszy zetknąłem się będąc na misji w Afganistanie.

Tam była na prawdę masa urazów. Od częściowych amputacji

do urazów twarzoczaszki,

urazy klatki piersiowej...

Pamiętam tamten lot dosyć dokładnie, śmigłowiec wyglądał tak naprawdę jak rzeźnia

Zdarzały się sytuacje, gdzie kilkakrotnie w śmigłowcu...

...żołnierze nam umierali.

Przez 15 lat byłeś komandosem, a podczas misji wojskowych pełniłeś zadania medyka.

Na czym polega taka praca?

Lecąc na misję jako medyk, przede wszystkim to nie jest tylko gdzieś tam z tyłu głowy

udzielanie pomocy,

ale przede wszystkim przygotowanie wszystkich operacji

specjalnych, które wykonywaliśmy, każdy medyk,

czy główny medyk zespołu zadaniowego ma swoje obowiązki. To jest przede wszystkim przygotowanie

zabezpieczenia medycznego każdej operacji,

przygotowanie planu ewakuacji w razie gdyby

w czasie wykonywania misji doszło do

kontaktu ogniowego z przeciwnikiem, doszło do

sytuacji, kiedy mielibyśmy rannych, tak.

Dodatkowo sprawdzanie prognozy pogody, która ma

ogromny wpływ na prowadzenie takich

poprzez zabezpieczenie

nie tylko medyczne, ale również zabezpieczenie

wody i żywności, czyli przekazanie operatorom

ile wody, ile żywności to takie minimum, które powinni ze sobą zabrać.

To oczywiście ja miałam ten luksus, że pracowałem z ludźmi, którzy

byli już doświadczeni, posiadali tę wiedzę,

więc było to tylko na zasadzie przypomnienia, ewentualnie jakieś tam

formy kontroli czy doradzenia

i tyle. Dodatkowo jeszcze

w czasie już samego procesu planowania

oczywiście

łączność z środkami ewakuacji medycznej,

cały plan ewakuacji medycznej to były takie moje główne zadania podczas przygotowania operacji.

No a najważniejszym zadaniem

było jednak ratowanie żołnierzy?

Oczywiście najważniejszym zadaniem to udzielanie pierwszej pomocy,

w tych warunkach

taktycznych, bo ja miałem takie szczęście, że

w czasie wykonywania operacji

nie musiałem udzielać pomocy swoich chłopakom.

No były tak jakieś drobne incydenty,

jakieś tam skręcone kostki, złamane palce,

no ale nic co jest bezpośrednim zagrożeniem życia,

więc w większości kończyło się to na szybkim bandażu,

tabletce Paracetamolu i dalej wykonujemy zadanie.

Więc tutaj miałem szczęście, że

nie musiałem udzielać pomocy

swoim chłopakom.

Ale udzielałeś innym?

Tak, wiesz co z prawdziwą taką medycyną walki po raz pierwszy zetknąłem się będąc na misji w Afganistanie.

Czyli twoja ostatnia misja?

Wiesz co, tak naprawdę moje 3 ostatnie misje,

bo 3 ostatnie misje spędziłem to była 8, 10 i 12 zmiana w Afganistanie Polskiego Kontyngentu Wojskowego

i tam tak naprawdę po raz pierwszy zetknąłem się z taką prawdziwą medycyną pola walki,

już dobrze przygotowany po szkołach, po przeszkoleniach

i tam tak naprawdę takim głównym powodem kiedy zdecydowałem się na to, że

że lecę do Afganistanu była chęć latania jako wolontariusz na pokładzie amerykańskich statków ewakuacji powietrznej u.s. medevac

oczywiście miałem zgodę już swojego dowódcy, zgodę w kraju, no bo przed wylotem rozmawiałem z dowódcą o

o tym właśnie, że będę chciał latać

jako flight medyk

tym bardziej że już na poprzednich zmianach ? latali jako flight medycy, więc wiedziałem, że ten szlak jest już jakoś przetarty. Oczywiście dowódca wyraził zgodę no i tak po wylądowaniu na 8 zmianie zgłosiłem się do dowódcy,

do dowódce tego zespołu ewakuacji medycznej.

Amerykańskiej Ewakuacji Medycznej - MEDEVAC i dostałem od nich zielone światło,

musiałem jeszcze podpisać dokument, w którym było wyraźnie stwierdzone, że

w sytuacji, kiedy w czasie misji z MEDEVAC-iem doznałbym jakiegoś uszczerbku na zdrowiu albo bym zginął,

to moja rodzina nie będzie rościła żadnych praw o odszkodowanie wobec rządu Stanów Zjednoczonych.

Do jakich przypadków lataliście?

Tutaj jeśli chodzi o Afganistan to tutaj głównie to były przypadki... urazy.

Urazy spowodowane czy to kontaktami ogniowymi czy wybuchami ID czyli improwizowanych ładunków wybuchowych,

myślę, że 90 procent wszystkich lotów albo nawet więcej to były właśnie wyloty do tego typu przypadków.

Przylatywałeś i co widziałeś na miejscu?

Wiesz co, w większości przypadków to było tak, że my nie byliśmy tymi pierwszymi osobami, które

udzielały pomocy; my byliśmy tym kolejnym etapem ewakuacji medycznej, tutaj bardzo ważne jest to, żeby

tutaj czas ewakuacji przede wszystkim jest bardzo długi, na polu walki, tak jak my w Afganistanie,

to tam czas dolotu wynosił nawet godzinę czy więcej,

należy zdać sobie sprawę z tego, że jeżeli poszkodowany ma jakieś

bezpośrednie zagrożenie życia, jak ma krwotok czy niedrożność dróg oddechowych czy odmę prężną

czyli tych trzech głównych zabójców pola walki, jeżeli one nie zostaną zaopatrzone

wstępnie, przez tę osobę, która pierwsza dociera do poszkodowanego,

to tak naprawdę MEDEVAC będzie zupełnie niepotrzebny, bo ta osoba nie ma szansy przeżyć tej godziny z masywnym krwotokiem

do czasu przylotu tego MEDEVACU, więc najczęściej to było tak, że my

odbieraliśmy tych poszkodowanych, którzy już byli wstępnie zaopatrzeni przez tak zwanego ground medyka, czyli takiego medyka, który

był na ziemi, albo przez kolegów, którzy również udzielali mu pomocy.

Częściej udawało wam się uratować ludzi, człowieka czy oni jednak umierali?

Wiesz co, w większości przypadków raz oni byli bardzo dobrze zaopatrzeni na polu walki,

tu też szacunek w stronę ludzi, którzy tej pomocy pierwszej udzielali,

natomiast zdarzały się też przypadki, że

że umierali w czasie dolotu, zdarzało się kilka razy, że

że zawracaliśmy śmigłowce, bo poszkodowany, po którego lecieliśmy

zmarł w trakcie udzielania pomocy, MEDEVAC nie lata po zabitych, tak.

Tak samo jak karetki nie jeżdżą po zmarłych.

Więc tutaj MEDEVAC nie lata po zabitych[, natomiast najczęściej to było tak, że udawało nam się,

"udawało się" – udaje się sugeruje przypadek, tam nie było przypadku, że udzieliliśmy tej pomocy i ci poszkodowani przeżywali, już poźniej w szpitalu

była im udzielana ta zaawansowana pomoc medyczna i oni przeżywali, tak.

Natomiast zdarzały się sytuacje, gdzie kilkakrotnie w śmigłowcu

żołnierze nam umierali i tyle, to tak naprawdę najcięższe loty, gdzie trzeba się z tym zmierzyć. No oczywiście zawsze walczyliśmy do końca,

to nie było tak, że w momencie, kiedy poszkodowany tracił parametry życiowe, czyli nie maił pulsu, przestał oddychać,

my stwierdzaliśmy "okej, dobra, nie żyje i tyle", no walczyliśmy do końca, pomimo tego, że wytyczne TC3, czyli tego komitetu, który zajmuje się

generalnie medycyną pola walki mówią, że rescutysacji na polu walki nie powinno się wykonywać, natomiast raz

śmigłowiec ewakuacji medycznej to nie jest już pole walki i my taką rescutysację wykonywalismy, natomiast

w większości przypadków ona była nieskuteczna z racji tego, że urazy czy

urazy wewnętrzne były tak ogromne, że no po prostu poszkodowany umierał.

Jaka akcja ratunkowa była dla ciebie największym wyzwaniem?

Kiedy dostałeś w kość?

Wiesz co, największą akcją ratunkową, którą

pamiętam, to sytuacja, kiedy

dostaliśmy wezwanie do wybuchu id tylko, że to był wybuch, który

Co to takiego? Wyjaśnijmy.

Improwizowany ładunek wybuchowy, który wybuchł pod pojazdem cywilnym, w którym znajdowało się 9 lokalnych cywili.

Wtedy na pokładzie miałem 5 ciężko rannych żołnierzy, tzn. cywili.

I co było fajne, tam naprawdę masa urazów, od częściowych amputacji do urazów twarzo-czaszki,

urazy klatki piersiowej,

tutaj wspólnie z amerykańskim medykiem udzieliliśmy pomocy - wszyscy przeżyli.

Więc to był mój taki największy extreme, z czego jestem bardzo dumny.

Pamiętam tamten lot dosyć dokładnie, śmigłowiec wyglądał tak naprawdę jak rzeźnia, bardzo dużo krwi,

trzeba zdać sobie sprawę z tego, że na pokładzie blackhowka jest bardzo mało miejsca, It is important to realize that there is very little space on board the blackhow,

nie ma szans, żeby wziąć 5 osób i zmieścić je na noszach, więc z racji tego, że tych poszkodowanych było

tak wielu, myśmy ich ładowali luzem, czyli nie na noszach, a bezpośrednio na podłogę,

no nie było gdzie się ruszyć wtedy. No ciężka praca.

Bardzo wymagająca, te priorytety trzeba mieć bardzo mocno w głowie poukładane, żeby wiedzieć, co robić po kolei.

Wtedy udało się wam uratować wszystkich, czyli olbrzymi sukces, a największa, w cudzysłowie, porażka?

Największych porażek... Było kilka takich przypadków, gdzie pomimo naszych starań poszkodowany zmarł.

Pamiętam taki lot po dwóch amerykańskich żołnierzy, którzy ucierpieli na skutek wybuchu id, kiedy my wylądowaliśmy po nich,

oni już mieli bardzo słabe parametry, były parametry niemalże agonalne, mieliśmy

godzinę lotu do bazy w Kazni, obaj nam się zatrzymali krążeniowo-oddechowo,

myśmy w trójkę niemalże godzinę próbowali ich restytuować, natomiast zaraz po przylocie

po powrocie do bazy, podszedł do śmigłowca główny lekarz amerykańskiego

forward surgical tea, czyli FST, no i stwierdził zgon, powiedział, że dobra, przestańcie restytuować, bo nie ma to sensu.

To był lekarz anestezjolog. A potem cała procedura związana z (...)

Jak ona wygląda?

Wyłącza się silniki śmigłowców, ciała zostają zapakowane w worki,

worki, oczywiście na noszach ciała, zapakowane są w worki, są przykrywane amerykańską flagą,

po czym wysiada cała załoga, staje w szpalerze przy drzwiach śmigłowca

kiedy zwłoki żołnierzy są wynoszone, oddaje się honory.

To musi robić wrażenie?

Tak naprawdę wtedy człowiek w głowie się zastanawia: cholera, czy mogłem zrobić coś jeszcze?

Czy aby na pewno zrobiłem wszystko, co powinienem zrobić?

Oczywiście po każdym z takich lotów z medykiem, z którym pracowałem,

zawsze siadaliśmy robiliśmy AAR, czyli tak zwane after action review,

analizowaliśmy, co można było zrobić,

tamtego dnia doszliśmy do wniosku, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy zrobić,

no tutaj trzeba sobie dodać, że już na samym początku te ich parametry były

bardzo, bardzo słabe.

Śledziłeś losy swoich pacjentów, tych osób, które udało ci się uratować?

To często było tak, że jak przywoziliśmy poszkodowanych kilka razy też polskich żołnierzy,

to często wpadałem do nich co szpitala,

szczególnie jak byli lżej ranni, bo ciężko ranni byli zaraz transportowani do Bagram

ale często odwiedzałem ich, zapytać po prostu jak się czują czy czegoś im nie potrzeba, zresztą mieli doskonałą opiekę

w tym polskim gtzmie, w polskim fst, tam było o nich dbane i to naprawdę bardzo dobrze, niczego im nie brakowało,

takim przełomowym momentem, kiedy przestałem interesować się

przestałem interesować się losem swoich poszkodowanych – była sytuacja, kiedy mieliśmy wylot po dzieciaka, po dziewczynkę, która

miała ranę postrzałową brzucha, też dosyć długi lot,

około 40 minut, godziny, już dokładnie teraz nie pamiętam, taka naprawdę ciężka walka, bo ja pamiętam, że wtedy

moja córka była wtedy w podobnym wieku,

Ile ona miała lat?

W granicach 4 może 5 lat.

I ciężka, niemalże godzinna walka o życie tego dzieciaka,

przekazana do polskiego FST, w ręce doktora Brzozowskiego, tam długa, wielogodzinna operacja,

ten dzieciak przeżył.

Udało się.

Operacja była wykonana znakomicie, tutaj ukłony dla doktora Brzozowskiego, niesamowity facet, dla mnie półbóg, jeśli chodzi o medycynę ratunkową i zawsze będę to powtarzał,

świetny facet i jeszcze lepszy specjalista.

Natomiast z racji tego, że za każdym razem jak lokalni cywile czy żołnierze nawet trafiali czy to do amerykańskiego czy do polskiego FST,

oni po ustabilizowaniu tych funkcji życiowych trafiali do szpitali albo w Ghazni albo jeśli byli to żołnierze, to z tego, co pamiętam

to był szpital wojskowy w Gardes i oni byli transportowani tam i tak samo było z tą dziewczynką,

ona po ustabilizowaniu trafiła do szpitala w Ghazni,

ja gdzieś po 2-3 tygodniach poprosiłem naszego tłumacza, z którym współpracowaliśmy,

żeby zadzwonił do tego szpitala i zapytał, jak ten dzieciak się czuje,

no i niestety ten dzieciak umarł, tak,

z tego co tłumacz mi powiedział, że leki dla niej zostały przekazane komuś ważniejszemu, no i niestety trzeba sobie dodać, że

infekcje pooperacyjne, jeżeli nie jest wdrożona odpowiednia antybiotykoterapia, terapia przeciwbólowa – nie miał szans ten dzieciak.

Od tamtego momentu powiedziałem sobie: kurwa, dosyć.

Dosyć, bo ile można dźwigać tego bagażu, to był też moment, kiedy przestałem się modlić,

bo wiadomo, gdzieś tam człowiek, żołnierz, jak jedzie na wojnę, z tyłu głowy ma świadomość tego, że

okej, jestem żołnierzem, jadę na wojnę, tak, że mogę nie przeżyć, mogę zginąć gdzieś tam w działaniach wojennych, ale dzieci?

No i tyle, tak się skończyła moja wiara.

Ciężko pogodzić się z tym faktem.

A miałeś sytuacje, kiedy ty sam mocno obawiałeś się o swoje życie?

No zdarzały się takie sytuacje kilkakrotnie, kiedy naprawdę się spociłem i to mocno,

nie były to może takie sytuacje bojowe, tzn. no przepraszam, one były bojowe, natomiast

nie były to sytuacje stricte związane z wymianą ognia w czasie prowadzenia operacji. No zdarzyło się

że śmigłowiec został ostrzelany kilka razy, ale zazwyczaj były to niecelne strzały, jakaś seria poleciała w stronę śmigłowca,

raz zdarzyło się, że jakiś rpg poleciał, ale zawsze było to na takich dystansach dosyć dalekich, że nie było jakiegoś bezpośredniego zagrożenia,

natomiast tutaj chciałbym wrócić pamięcią do 7 zmiany,

tak naprawdę ta 7 zmiana w Iraku dla mnie to była psychoza. Ja pamiętam, że

ja nigdy się tak nie bałem, jak w przeciągu tej całej 7 zmiany, ja tam nie pamiętam dnia, kiedy tam nie było strzelane w bazę,

pamiętam taki jeden dzień, kiedy w bazę wpadło 11 rakiet,

pamiętam, rozmawiałem wtedy na Skype czy przez telefon z rodziną,

mieliśmy taki camp, w którym znajdowały się komputery, internet, konsola itd.,

więc pamiętam swojego kumpla, Piacha, który grał w jakąś tam grę i wtedy wpadła pierwsza rakieta,

ona upadła dosłownie kilkadziesiąt metrów od naszego campu, generalnie nie da się przyzwyczaić do takiego ostrzału,

to było tak, że wpadła ta 1 rakieta, ona naprawdę bardzo blisko eksplodowała,

więc ja na Piacha, Piachu na mnie: ale przyjebało, uciekamy do schronów. Uciekliśmy do schronów, my w tamtym czasie odpowiedzialni za bezpieczeństwo dowódcy dywizji,

generała Kwiatkowskiego, więc ja na Piacha, Piachu na mnie: kto ma dzisiaj dyżur?

Piachu mówi, że chyba my, więc z powrotem biegiem do campów po kamizelki, szybki sprint do sztabu dywizji,

Czyli w takiej sytuacji człowiek musi myśleć jeszcze o bezpieczeństwie innych?

No takie było nasze zadanie, mission first, to wykonanie zadania jest najważniejsze, więc

w 4 szybko udaliśmy się do schronu i pamiętam, że jak myśmy się przemieszczali do tego schronu, to dalej leciały rakiety,

zdaje się, że tego dnia wpadło 11 rakiet w bazę,

dwie z nich wpadły w stołówkę, pamiętam, jak myśmy

dotarli już do sztabu dywizji, tam wszystko było w porządku, z generałem też było wszystko w porządku,

te dwie rakiety, które wpadły w stołówkę, myśmy się bali, że tam mogą być poszkodowani,

oczywiście miałem ze sobą odpowiednio przygotowany plecak medyczny, więc mówię do

swojego dowódcy: Złoty, tam mogą być poszkodowani, on mówi, że tak, więc on zwrócił się do gen. Kwiatkowskiego, że

Panie generale, zostawimy tu dla bezpieczeństwa jednego operatora i czy mamy zgodę na to, żeby przeszukać tę stołówkę i ewentualnie udzielić pomocy, pamiętam, że

zapaliła się ta stołówka, tzn. zaczęły się tlić

i to mocno te plastikowe obrusy, krzesła,

więc musieliśmy przywdziać maski przeciwgazowe i w tym dymie przeszukiwaliśmy tą stołówkę,

no na szczęście nie było tam żadnych poszkodowanych,

z racji tego, że ta pierwsza rakieta, która pizgła koło naszego kampu ludzie zdążyli się ewakuować do schronów,

mieliśmy naprawdę sporo szczęścia bo to było parę minut przed siedemnastą,

gdzie o godzinie 17 podawana była kolacja, więc tutaj dosłownie 20 minut później

i mielibyśmy naprawdę wypadek masowy.

Więc 7 zmiana to takie uczucie zagrożenia, bo myśmy tak naprawdę nie wiedzieli,

nie wiedzieli, kiedy będzie następny ostrzał. Ja pamiętam, że

potrafiłem w ciągu minuty-dwóch wziąć prysznic i to było dosłownie wejść, zmoczyć się, szybko się namydlić i spłukać

i człowiek dosłownie uciekał, bo gdzieś tam w podświadomości miał, że mogą być kolejne ataki, kolejne ataki, kolejne ataki, tak to zazwyczaj

było, że potrafiły być dni, gdzie było 7-8 ataków jednego dnia, o każdej porze, czy to dzień, czy to noc,

taka zapanowała wtedy psychoza, byli żołnierze, którzy na stałe przeprowadzali się do schronów,

bo kampy nie dawały takiego bezpieczeństwa jak schrony.

Takie coś musi zmieniać psychikę, tak myślę sobie.

Ty się zmieniłeś pod tych wszystkich misjach, jak patrzysz na siebie jako na człowieka?

Wiesz co, nie wiem, myślę, że to pytanie, które należałoby zadać moim bliskim, bo na pewno, ale jak

ciężko mi jest powiedzieć, bo samemu ciężko jest się oceniać.

Ile miesięcy łącznie spędziłeś poza domem?

Wiesz co, poza domem jeśli chodzi o misje wojskowe, to spędziłem 44 miesiące,

plus dodatkowo jeszcze rok szkolenia w Stanach Zjednoczonych, nie liczę poligonów, itd., więc myślę, że się tego trochę zebrało.

Jak to wszystko wpłynęło na twoje relacje z bliskimi?

Wiesz co, to jest tak, że ja nie stałem się żołnierzem i nie zacząłem wyjeżdżać na wojnę tak po prostu,

że dzisiaj jestem w cywilu i jestem z rodziną, a jutro jadę na misję, więc tu było tak, że

ta rodzina była przygotowana gdzieś do tego, że ta misja będzie i kolejna i kolejna,

więc ja pamiętam moment, kiedy ja złapałem się na tym, że ja chcę jechać na kolejną,

a potem jeszcze na kolejną, a potem jeszcze na kolejną i ta 12 zmiana w Afganistanie, to był czas

kiedy ja powiedziałem sobie dość, bo to nie tędy droga, bo nie jest to normalne, że wraca się z wojny

wraca się i potem dwa tyg później robi się plan, co zabierze się na kolejną, dwa tygodnie po powrocie z wojny.

To był czas, kiedy należałoby pomyśleć o odpoczynku, o spędzeniu czasu z rodziną, a ja robiłem kolejną listę, co zabiorę na kolejną wojnę.

Dlaczego tak jest, Krzysiek? Z czego to wynika? To jakieś uzależnienie?

Ja mówię tylko i wyłącznie za siebie, ale według mnie ta adrenalina, która tam towarzyszyła mi,

jako żołnierzowi sił specjalnych, jako medykowi, który na co dzień latał po ciężko rannych żołnierzy na polu walki,

ona uzależnia i raz strach, który jest z tym związany

i ta adrenalina, która towarzyszy temu strachowi, wydaje mi się, że uzależnia. Ja chciałem wracać znowu i znowu, i znowu,

natomiast gdzieś tam po tej 12 zmianie, stwierdziłem sorry, ale coś jest z tobą nie tak, warto się zastanowić nad tym, czy

kolejna misja to jest dobry pomysł, tutaj też nie jest tajemnicą, że po powrocie z tych wszystkich misji korzystałem też z pomocy psychologa,

no bo ciężko jest gdzieś po takim czasie spędzonym na wojnie wrócić samemu do rzeczywistości, do bycia ojcem,

do tych standardowych czynności, które facet wykonuje będąc głową rodziny.

Więc korzystałem też z pomocy psychologa, było to kilka czy kilkanaście spotkań, doskonały psycholog, który pomógł mi gdzieś tam wrócić na te

Do normalnego życia?

te takie normalne tory.

Mówisz, że były takie momenty, że łapałeś się na tym, że znów chcesz wracać, jechać na wojnę,

a był moment, kiedy chciałeś wracać do domu?

Jeden taki moment i to nie był moment, kiedy ja byłem na wojnie, to był moment, kiedy ja byłem

w trakcie spełniania, w cudzysłowie, jednego z moich marzeń, jednego z większych marzeń, jeżeli chodzi o służbę w czasie kursu Special Operation Combat Medic,

dostałem informację z domu, że córka ma duże problemy z biodrami, jest szansa, że

że może się zdarzyć tak, że będzie miała problemy z chodzeniem, dla mnie oczywiście rodzina jest zawsze najważniejsza,

to była sytuacja, kiedy ja musiałem porzucić to moje marzenie ukończenia kursu i wrócić pomóc rodzinie rehabilitować swoje dziecko.

Natomiast tutaj wielki ukłon w stronę kolegów z jednostki wojskowej, komandosów, gdyż zapewnili doskonałą pomoc, włącznie z tym, że

córka miała do dyspozycji samochód z kierowcą o każdej porze dnia i nocy,

zostali zapewnienie rehabilitanci, dostałem informację od Denisa, jednego z dowódców

że WIR zostań, zrób ten kurs, zaopiekujemy się twoim dzieckiem, więc Denis, dzięki za dobrą robotę.

Wow, robi wrażenie.

Ważne pytanie. Ile zarabiają komandosi?

Pytam o to, bo zastanawiam się czy człowiek z takim bagażem doświadczeń, po tylu misjach, może mieć przynajmniej spokój jeśli chodzi o kwestie finansowe.

Powiem tak, nie będziemy tutaj mówić kwotami, bo to nie o to chodzi, bo to są rzeczy, które można doskonale samemu sprawdzić w internecie,

to są dobre pieniądze, według mnie, to jest oczywiście moja opinia, to jest godziwe wynagrodzenie za pracę, jaką się wykonuje jako operator sił specjalnych,

to płaca jest dobra no i słuchajcie, tzn. słuchaj, ja odszedłem na emeryturę mając 37 lat.

Niecałe, także no 37 lat, no i mam dobrą emeryturę, nie muszę się martwić, że zabraknie mi na chleb, tak,

stać mnie też na to, żeby pojechać z rodziną na wakacje, więc to są dobre pieniądze.

A robiłeś sobie kiedyś jakieś takie podsumowanie, ile żyć udało ci się uratować?

Bardzo zabawne, bo najczęściej ludzie pytają mnie, ludzie, którzy nie są związani ze środowiskiem,

Ty, WIR, ile ludzi zabiłeś na wojnie?

Zawsze im odpowiadam, że mam nadzieję, że ani jednego.

Natomiast mam nadzieję, że uratowałem kilka.

Do tej pory mam rozpiskę wszystkich swoich wylotów, czyli ile razy latałem po rannych żołnierzy w czasie tych dwóch misji,

to było 97 wylotów.

Rzadko kiedy był jeden poszkodowany na pokładzie.

Czyli to mogło być kilkadziesiąt, kilkaset osób?

Nie wiem, nie chcę zgadywać.

To na koniec zapytam cię o jeszcze jedną rzecz, czy to prawda, że nie chcieli cię przyjąć do wojska?

Tak, ze względu na moją krzywą przegrodę nosową, do tej pory jeszcze mam podanie

pisałem podanie o przyjęcie do liceum, do szkoły średniej

gdzie takim niewyrobionym charakterem pisma było napisane, że w przyszłości chcę zostać oficerem wojska polskiego,

oczywiście oficerem nie zostałem, zostałem podoficerem, natomiast pamiętam zderzenie pierwsze z komisją lekarską,

miałem taką burzliwą młodość, mam krzywą przegrodę nosową, przynajmniej

no dobra, mam krzywą przegrodę nosową i podobno ta krzywa przegroda nosowa wg

jednego z lekarzy z komisji lekarskiej dyskwalifikowała mnie do tego, żeby być żołnierzem,

nie wspominając o tym, żeby być operatorem jednostki specjalnej czy skoczkiem spadochronowym.

No to wychodzi na to, że jednak warto walczyć o swoje marzenia.

Oczywiście, że tak i tego nikt nie zrobi za nas,

musimy to zrobić to my, musimy walczyć do końca, nie poddawać się, warto walczyć o marzenia.

Krzysiek, wielkie dzięki za rozmowę.

Dzięki.