MALINY
– Pierwszy! – wrzasnął, kończąc po półtorej godzinie zbieranie malin z jednej strony swojego pierwszego zagonu.
Maciek parsknął śmiechem. Aleks, jak kiedyś w gimnazjum, tak i teraz znów musiał rywalizować. I wygrać!
* * *
– Wiesz, gdzie bym pojechała? – spytała Marta Maćka.
Leżeli na trawie w Skaryszaku całą paczką: Maciek, Marta, Kinga, Czarny Michał oraz Kamila i Marcin z Magdusią. Ich młodsi bracia byli na jakichś obozach, choć każdy na innym. Mateusz na harcerskim, a Kuba na pływackim.
Kamila coraz bardziej uwielbiała Magdę, co budziło zdziwienie przede wszystkim Maćka. Do tej pory nie miał najlepszego zdania o koleżance. Zwłaszcza po ostatniej rozmowie z Małgosią, która przy Marcie pożaliła się, że ma spore wątpliwości, czy ich relacja była przyjaźnią. Maciek obserwował cierpliwość, jaką Kamila miała dla prawie już ośmiolatki. I to, że chciało jej się grać z nią w Piotrusia, a nawet czasem podpowiadać, w co bawić się lalkami. Podobno trzy Barbie i jeden Ken, którymi bawiła się Magda, były prezentem od Kamili. Marcin już kilka tygodni temu żalił się Maćkowi, że musiał przeprowadzić rozmowę z Kamilą, by przestała rozpuszczać jego siostrę. Kamila zgodziła się, ale… niechętnie. Lubiła Magdę. Ale Marcin obawiał się, czy nie jest to „wychowywanie” wpatrzonej w Kamilę młodszej kopii. Nie podobała mu się taka perspektywa, ale na razie nie był tego pewien, więc nie protestował. Obserwował. Maćka też o to prosił.
Teraz wszyscy leżeli na trzech kocach i czekali na Aśkę i Aleksa, którzy jak zwykle się spóźniali. Maciek obserwował, jak Kamila, Kinga i Magda grają w Piotrusia. Marta nie chciała. Leżała i patrzyła w niebo.
– No? – Trącił ją. – Gdzie byś chciała pojechać?
– Na wieś.
– Na jaką wieś?
– Jakąkolwiek. Tak, wiesz… poleżeć w stogu siana.
– Nigdy chyba nie leżałem w stogu siana – stwierdził Czarny Michał.
– Ja też nie – przyznała Marta.
– Ale gdzie tu jechać? – spytał Maciek, ale nikt nie zdążył nic zaproponować, bo oto na horyzoncie pojawiła się Aśka z Aleksem u boku. – Nie znacie jakiejś wsi, gdzie można by pojechać na kilka dni?
– No… Urle! – zawołał Aleks i przypomniał wszystkim, jak po maturze pojechali na działkę sąsiada.
– Ale to nie jest prawdziwa wieś – orzekł Czarny Michał, który wtedy na działce spędził przecież trochę czasu.
– Jak to „NIEPRAWDZIWA”? – zdumiał się Aleks.
– No nie kojarzę tam pól i stogów siana.
– Może nie byłeś w żniwa – zirytował się Aleks.
– No ale ten twój sąsiad to nie rolnik, tylko działkowicz.
– A skąd ja ci wezmę rolnika? – zdumiał się Aleks.
– Ja! – odezwała się Asia.
– Co ty? Jesteś rolnikiem? – spytał Maciek ze śmiertelną powagą, która czyniła jego absurdalne pytanie jeszcze śmieszniejszym.
– Znam fajną wieś i mam znajomego rolnika! – wyjaśniła Asia, sadowiąc się na kocu obok Marty. – A co? Chcecie pojechać pomóc w pracach rolnych?
– A żebyś wiedziała! – Marta była stanowcza. – Chciałabym jakieś takie rolne prace zrobić jak… jak… – Przez chwilę szukała jakiegoś słowa, aż wreszcie rozpromieniona dodała: – Jak u Chełmońskiego!
– Chełmoński to mi się kojarzy z babim latem – rzucił Czarny Michał.
– To dobrze ci się kojarzy – odpowiedziała Marta.
– Ale to babie lato to baba z brudnymi nogami…
– O matko! – Marta aż jęknęła. – Mówisz jak współcześni mu krytycy! Też widzieli tam tylko babę z brudnymi nogami.
– Słuchajcie… jak chcecie, możemy pojechać tam, dokąd myślę – zaproponowała Aśka, przerywając spór wokół polskiego malarstwa. – Tylko musimy mieć namioty!
– A daleko to? – spytała Kamila.
– Borowe nad jeziorem Dłużec.
– Nic mi to nie mówi. – Maciek pokręcił głową, ale Marta już sprawdzała w telefonie na mapie.
– Wiem! Niedaleko Mrągowa…! – wykrzyknęła.
– Pasuje? – spytała Aśka.
– Jasne! – odparła uradowana Marta i rozejrzawszy się po twarzach wszystkich, spytała, unosząc się na kocu: – Kiedy jedziemy?
* * *
Do Borowego wyjechali pod koniec lipca na dwa samochody w szóstkę: Czarny Michał i Kinga wzięli ze sobą Aleksa, a Maciek z Martą Aśkę. Termin wyjazdu zaproponowała Aśka, tłumacząc, że na przełomie wakacyjnych miesięcy w pobliskim Mrągowie odbywa się Piknik Country i żal po prostu choć raz w życiu go nie zobaczyć.
– Nie lubię country. – Czarny Michał wykrzywił usta z niesmakiem.
Siedzieli w przydrożnym zajeździe na drodze do Szczytna.
– Daj spokój. – Kinga poklepała go po ramieniu. – Nie musisz lubić. Raz możesz pójść i zobaczyć, o co w tym wszystkim chodzi.
– Czemu właściwie nie lubisz? – zaciekawił się Aleks.
– Mam wrażenie, że to muzyka kierowców tirów.
– To chyba w Stanach Zjednoczonych. Ci nasi raczej słuchają disco polo – zauważył Maciek i dodał: – A mnie to akurat interesuje, bo mi się na studia przyda.
– Na studia? Country? – zdziwił się Czarny Michał.
– Przecież studiuję kulturoznawstwo. – Maciek popatrzył z politowaniem na kumpla i wyjaśnił, że country to w Stanach Zjednoczonych cała kultura, która ma już chyba ponad sto lat. To styl ubierania się, muzyki, a wokalistki śpiewają w specjalny sposób z takim lekkim wibrato. – Oczywiście nie wszystkie – dodał.
– Ile jest do Szczytna? – Michał postanowił przerwać rozważania o muzyce.
– Ze dwadzieścia kilometrów – odparł Maciek i łamiącym się głosem dodał: – Źle mi się to Szczytno kojarzy.
– Ze szkołą policyjną? – spytał Czarny Michał.
– Nie. – Maciek pokręcił głową z tak smutną miną, że wszyscy się zaniepokoili i zaczęli dopytywać, co za tragiczne wydarzenie miało miejsce w Szczytnie.
Maciek jednak nie odpowiadał, tylko powtarzając, że było to okropne, a nawet straszne i wręcz przerażające, pociągał nosem, potęgując dramatyczne napięcie. Nawet Marta zaczęła się zastanawiać, co tak złego go tu spotkało. Wreszcie, gdy emocje sięgnęły zenitu, Maciek wykrztusił tragicznym głosem:
– W Szczytnie Krzyżacy zamęczyli Juranda ze Spychowa – po czym zamilkł.
Zdanie to powiedział jednak tak śmiertelnie poważnie, że dopiero po chwili wszyscy załapali, że mówi o bohaterze literackim, a nie prawdziwej historii. Popatrzyli po sobie i ryknęli śmiechem.
* * *
Borowo przywitało ich piękną pogodą. Znajomy gospodarz, który nazywał się Jan Formella i był ogorzałym od słońca mężczyzną po pięćdziesiątce, okazał się dalekim krewnym Aśki. Konkretnie synem przyrodniego brata jej ciotecznej babci, co Aleks, rechocząc, określił: „ojca syna konia wuj!”, wprawiając tym samym wszystkich w jeszcze lepszy humor. Aśka jednak mówiła do niego per wujku, co powodowało ogromną wesołość Aleksa, bo za każdy razem, gdy Aśka w ten sposób zwracała się do Jana Formelli, Aleks szturchał Maćka lub Czarnego Michała, szepcząc:
– A nie mówiłem, że „ojca syna konia wuj!”?
Aśka za każdym razem posyłała mu mordercze spojrzenie, ale Jan Formella zadawał się jednak w ogóle na to nie reagować.
Stogi siana na polach miał. Nie za dużo, ale trochę. Jednak to, czego miał najwięcej, to… maliny! Całą plantację. Jak wyjaśnił, kolejny rok uprawiał maliny powtarzające, które owocowały całe wakacje, a jesienią trzeba było ścinać je niemal do korzeni. Wiosną odrastały i przez całe lato dawały mnóstwo malin, które jednak trzeba było zbierać co jakiś czas, a to sprawiało „wujowi” Aśki niemały kłopot. Już pierwszego dnia, gdy pokazywał im, gdzie mogą rozbić namioty, wspomniał, że gdyby chcieli pomóc przy rwaniu malin, to im zapłaci.
– Nie za godzinę, ale od zebranego towaru! – zaznaczył, wspominając, że to bardziej motywuje.
Siedzieli przy zbitych z desek stołach, przy których stały zbite z pni ławy. Stoły miały zaś przymocowane pinezkami ceraty.
– Tu jadają robotnicy – powiedział, gdy spytali go o te stoły.
– Jacy robotnicy? – wyrwało się Maćkowi, bo miał wrażenie, że w obejściu poza nim i żoną nie ma nikogo.
– No… ostatnio mam tylko dwóch. Dlatego robota wolno idzie, a moje dzieci w tym roku nie przyjechały. Mają już swoje dzieci. Małe – dodał, wzdychając ciężko.
W tym momencie jakby na potwierdzenie jego słów z pola, gdzie rozciągały się zagony malin, przyszli dwaj młodzi mężczyźni. Jeden pucułowaty blondyn o policzkach tak czerwonych, że przypominał chińską figurkę, którą Maciek z Martą widzieli w pałacu w Wilanowie. Drugi z kolei miał ciemne, kręcone i dawno nieczesane włosy.
– Obiad będzie? – spytał pucułowaty.
Formella skinął głową i ruszył w stronę chałupy. Po chwili jego żona wyniosła ze środka michę gorących ziemniaków z koprem i zsiadłe mleko.
– Dla was też możemy ugotować… – zaczął Formella, widząc, że i Maćkowi, i Czarnemu Michałowi oczy zaświeciły się na widok swojskiej potrawy, ale w tym momencie robotnicy zaprotestowali:
– O nie! To nam potrącasz pan z dniówki… – zaczął ten potargany, ale błyskawicznie przerwał mu Maciek. Nie chciał kłótni.
– Spokojnie! My dziś mamy co jeść, a jutro pomożemy w zbiorach i też nam pana żona zrobi taki obiad, dobrze?
– Dobrze! – Twarz Formelli rozjaśniła się, ale robotnikom nie było w smak.
– Mieszczuchy myślą, że dadzą radę – prychnął rozczochrany do pucułowatego tak, jakby ich tu w ogóle nie było.
– Po prostu spróbujemy. – Maciek czuł, że trzeba rozmawiać tak, by ich nie urazić.
* * *
Było po szóstej, gdy obudziło ich pianie koguta. Z namiotu Michała i Kingi dobiegło złowrogie pomrukiwanie, z tego obok, który zajmował Aleks z Aśką, śmiech. Marta spała jak zabita, więc Maciek wstał i przeciągając się, wyszedł przed namiot. Kogut znów zapiał, więc… zapiał i Maciek, ale w jego wykonaniu brzmiało to jak:
– Po kielichuuuu!
W tym momencie jakby spod ziemi wyrósł przed nim Jan Formella.
– Nie ma co się śmiać z tego kielicha – stwierdził, drapiąc się po nieogolonej tego dnia brodzie. – Właśnie z powodu kielicha przy malinach pomagają mi tyko dwaj sąsiedzi i to też nie wiadomo, czy dziś przyjdą. W końcu jest piątek. Będą chcieli pojechać na zabawę…
– To my już wstajemy. – Złowrogie pomrukiwania z namiotu Michała i Kingi przeistoczyły się w pogodną deklarację pomocy. Maciek uniósł brwi ze zdumienia, a gdy z namiotu wyjrzała ciemnowłosa głowa Michała, powiedział:
– No, no… nie poznaję…
Michał jednak machnął ręką i wyczołgawszy się, poszedł do letniej łazienki, którą już poprzedniego dnia pokazał im gospodarz.
Na śniadanie zjedli po bułce z topionym serem i popili kawą. Do malin ruszyli dość ochoczo. Gdy przyszli na miejsce, robotników, których widzieli wczoraj, jeszcze nie było. Pojawili się dopiero po kwadransie. Przez ten czas Formella wyjaśnił, jak zbierać.
– Zbieracie do kobiałek, a potem z nich przesypujecie do skrzynek. Oznaczcie swoje skrzynki. Zapłacę procent od zebranych kilogramów.
W tym momencie nadeszli pucułowaty i rozczochrany, który rozczochrany był jeszcze bardziej niż poprzedniego dnia.
Rywalizację zaproponował Aleks. Zrobił to od razu, gdy pucułowaty, który – jak się okazało – miał na imię Andrzej, pogardliwie prychnął, że mieszczuchy uciekną po godzinie.
Jego rozczochrany kolega miał na imię Tomek i powiedział, że przyjmują wyzwanie. Zaproponował podzielenie się zagonami. Było ich osiemnaście prawie trzystumetrowych. Wypadało po dwa zagony na głowę, bo dwa ostatnie, gospodarz poprosił, by zostawić jemu i żonie.
Pierwszą godzinę miejscowym szło lepiej. Widać, że mieli wprawę w ich zbieraniu. Po godzinie Aleks i Maciek zaczęli ich doganiać, a później… Aleks dostał jakiegoś zbieraczego szału i tak wyforsował się do przodu, że już go nie dogonili.
– Pierwszy! – wrzasnął po półtorej godziny, kończąc zbieranie malin z jednej strony swojego pierwszego zagonu.
Maciek parsknął śmiechem. Aleks, jak kiedyś w gimnazjum, tak i teraz znów musiał rywalizować. I wygrać!
– Ale to dopiero pół zagonu – zauważył Tomek, myśląc chyba, że to zniechęci Aleksa, ale… ten był niezmordowany.
Rwał maliny, wracał drugą stroną zagonu, chcąc zebrać to, co na krzakach było dostępne z drugiej ich strony. Był na wysokości Maćka, kiedy ten zauważył, na czym polega sekret pracy kumpla. Aleks zawiesił sobie na pasku spodni kobiałkę i… rwał, używając obu rąk, a nie tak jak reszta, która kobiałki trzymała w jednej ręce, a rwała drugą. Szybko podłapał metodę kumpla i… też zaczął szybciej zbierać. Marta paska w spodniach nie miała, więc opasała biodra kolorową bandaną. W ciągu godziny reszta zbierających skorzystała z metody Aleksa, ale już go nie dogonili. Tego dnia był nie do pobicia! Na dodatek jako jedyny zebrał owoce z obu zagonów, które sam sobie przydzielił. Reszta musiała poczekać na następny dzień. Skup w Mrągowie zamykali o osiemnastej. Dlatego robotę musieli skończyć najpóźniej do siedemnastej trzydzieści.
– Pierwszy raz zebraliśmy tyle, że nie dam rady zapakować tego na raz do samochodu – powiedział Formella, gdy zegar wybił siedemnastą. – Gdybym wiedział, tobym sprzątnął dostawczy, ale jest cały wypakowany…
– Ale my też mamy samochody – zauważyła Marta.
– Ja z panem pojadę swoim – zaoferował się Czarny Michał.
Ze skupu wrócili po czterdziestu minutach. Siedli przy letnich stołach, a gospodarz wyjął kartkę i zaczął obliczać, kto ile zarobił. Okazało się, że zarobki Aleksa dwukrotnie przekroczyły zarobki Tomka i Andrzeja razem wzięte. Obaj posłali mu pełne nienawiści spojrzenie. Aleks się zmieszał. W rywalizacji nie chodziło mu przecież o pieniądze. W ogóle nikomu z nich nie chodziło o pieniądze, choć dobrze jest zarobić.
– Mam propozycję – odezwał się, kładąc dłoń na ręce Formelli, który podsuwał mu właśnie zarobione pieniądze. – Było nas do zbiórki osiem osób. Niech pan po prostu zsumuje nasze zarobki i podzieli na osiem równych części. Tak będzie sprawiedliwie. W końcu oni tyrali tu kolejny dzień, a my przyjechaliśmy wypoczęci. No i nie robiliśmy tego dla pieniędzy…
Miejscowi próbowali unieść się honorem, ale przystopował ich Maciek.
– Dajcie spokój, chłopaki! My mamy wakacje! Nie psujcie nam ich tylko dlatego, że Aleks dziś zaszalał, jakby miał znów dwanaście lat i motor w tyłku.
– Motor w tyłku – zaśmiał się Andrzej, a policzki poczerwieniały mu jeszcze bardziej.
Jednak wszyscy czuli jedno. Lody zostały przełamane.