TAJEMNICA (1)
– Tato, to co teraz będzie?
– Poradzimy sobie, synu – powiedział ojciec i pierwszy raz od tak dawna, chyba od pogrzebu mamy, przytulił go. Stali chwilę w milczeniu, objęci ramionami. I myśleli o jednym. Jak o tym wszystkim powiedzieć pędrakom.
* * *
Gdyby ktoś spytał Marcina dlaczego, nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie, ale faktem jest, że od początku w znajomości ojca z Agnieszką coś mu nie pasowało. Czy to nie dziwne, że taka kobieta chce faceta z dziećmi? No owszem, z punktu widzenia samotnego ojca to mogło wyglądać na dar od losu. Po prostu złapał Pana Boga za nogi, bo tyle dzieciaków dla samotnego mężczyzny to jak garb.
Takie sformułowanie Marcin usłyszał zupełnym przypadkiem w osiedlowym sklepie. Sąsiadka z jego klatki rozmawiała ze sprzedawczynią. Na jego widok zamilkły, ale swoje zdołał usłyszeć. Twierdziły, że ojca spotkało wielkie szczęście, na które on wcale nie zasłużył. Cóż… widziały, że na dzieci często krzyczy i że rodzeństwem opiekuje się głównie najstarszy brat.
Marcin jednak nie uważał, by zbliżający się wielkimi krokami ślub z Agnieszką miał być dla ojca szczęśliwy. Coś tu śmierdziało. Dlatego patrzył na to trochę inaczej. Jego zdaniem to nie ojciec łapał Pana Boga za nogi, ale… Agnieszka.
– No bo pomyśl… – tłumaczył Maćkowi.
Siedzieli razem u Maćka w domu i uczyli się do matury. Zrobili sobie przerwę na kawę, którą ostatnio już nawet nie tyle pili, ile, jak określiła to mama Maćka, żłopali.
– Ona taka młoda nie jest – ciągnął Marcin. – Mieszka w małej wsi pod Warszawą. Tam jest jeden sklep i poza tym żadnych atrakcji. Jest rozwiedziona i bezdzietna, bo dziecko jej umarło zaraz po porodzie i podobno więcej mieć nie może. Dla niej ślub z ojcem to awans! Przeprowadzi się do Warszawy…
– Dlaczego? Dom na wsi fajna rzecz…
– Pewnie fajna, ale ja bym na wsi nie chciał mieszkać. Nie ma mowy! Nikt by mnie nie zmusił! Jestem już pełnoletni, więc wiesz… Poza tym ta jej wieś to podobno straszna dziura. Szkoła podstawowa niby jest na miejscu, ale tylko te pierwsze klasy, wiesz… nauczanie początkowe. Do starszych klas to trzeba podobno chodzić kilka kilometrów dalej do jakiejś innej wsi. A w mróz przecież to już nie ma zmiłuj – koszmar! Do najbliższego gimnazjum kilometrów jest o wiele więcej, a do liceum czy technikum trzeba by jechać do Radzymina. Tak więc wątpię, by ojciec chciał sobie brać na plecy taki kłopot jak życie na wsi. Zresztą wiesz… samochód ma stary… Co by było, gdyby w zimie mu nie odpalił i z tego powodu dzieciaki nie trafiły na lekcje?
– No to co będzie z tym domem na wsi? – spytał rzeczowo Maciek. – I gdzie to w ogóle jest? Bo tak mówisz o tych kilometrach, o pustkowiu…
– Nie pamiętam nazwy. Coś na Ł – odparł Marcin.
– A gdzie mniej więcej leży?
– Koło Radzymina – powiedział Marcin i podrapał się w głowę. W sumie do tej pory nie zastanawiał się, co stanie się z tym wiejskim domem Agnieszki. Jest samotna. To chyba… – Chyba po ślubie ten dom będzie robił za ich działkę – powiedział, ale jakoś bez przekonania. – Taki dom letniskowy. Tam w zimie jest podobno zimno jak w psiarni. Tak mówi Agnieszka. Chyba to prawda, bo nigdy nie chciała, żebyśmy tam pojechali. Ja tam uważam, że dla niej to nie lada okazja. – Marcin wzruszył ramionami. – Dzieci, których nie może mieć, już są. Na dodatek w takim wieku, że jeszcze jest szansa, że się do niej przyzwyczają. Reszta odchowana. Ja przecież lada moment pójdę na studia…
– Jak zdasz – zauważył Maciek. – Na razie ględzimy, a tu zobacz, ile do powtórzenia.
– Fakt – mruknął Marcin i wsadził nos w podręcznik do matematyki.
– Ale fakt, że to podejrzane, że ona nigdy nie chciała, byście tam pojechali – stwierdził Maciek i też wsadził nos w podręcznik.
To jego stwierdzenie prześladowało Marcina dość długo.
* * *
„I… ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską…” – te słowa, a zwłaszcza te dwa ostatnie wyrazy, wciąż brzęczały Marcinowi w uszach. Szczególnie teraz, gdy stali przed nim dwaj policjanci. Młodszy, drobny i gładko ogolony, oraz starszy, wyższy, barczysty i z wąsami. To właśnie ten starszy nieprzyjemnym głosem mówił te wszystkie straszne rzeczy.
Dzwonek do drzwi zadzwonił, gdy wraz z Maćkiem i Markiem odnawiali mieszkanie. Właściwie do pomalowania mieli tylko sypialnię ojca i Agnieszki, a także kuchnię i łazienkę. Planowali zdążyć z remontem przed powrotem państwa młodych z podróży poślubnej.
Agnieszka jednak dopięła swego. Zaciągnęła ojca do ołtarza. Ona – „panna młoda”. Rozwódka po ślubie cywilnym. Ktoś nawet powiedziałby, że stara, bo przecież czterdzieści pięć lat to nie to samo co osiemnaście. On wdowiec. I ślub kościelny.
Marcinowi chciało się śmiać, gdy Agnieszka wystąpiła w białej sukni z welonem. W jego pojęciu wyglądała jak ludzik Michelina w bandażach, ale ważne, że ojcu się podobała. No i pędraki były zachwycone. Ojciec stał obok Agnieszki taki spokojny. Marcin zastanawiał się, czy jak wtedy, dwadzieścia lat temu, brał ślub z mamą, to też był taki spokojny? Wydawało mu się to prawie niemożliwe.
Tuż przed ślubem zrobił się strasznie nerwowy. Z byle powodu wpadał w szał. Marcin chodził po domu niemal na palcach. Nie chciał denerwować ojca, szczególnie że ten uparł się na ślub w jakimś niemal ekspresowym tempie. Zupełnie jakby panna młoda była w ciąży, a przecież podobno nie mogła mieć dzieci. Marcin coraz mniej rozumiał ten pośpiech. Ostatnie tygodnie spędził w ciągłym biegu. Najpierw po obrączki. Ojciec chciał dać Agnieszce obrączkę mamy, ale Marcin zaprotestował. Choć argument, jakiego użył, był pewnie głupi i ktoś mógłby powiedzieć, że trochę poniżej pasa.
– Mama zmarła na raka, jak chcesz, by ci druga żona na to zmarła, to dawaj – warknął, a w dużym pokoju zapanowała cisza.
Marcin w życiu nie przyznałby się przed nikim, nawet przed sobą, że nie chce, by Agnieszka nosiła mamy obrączkę, bo coś mu w tej kobiecie nie pasuje. Nie chciał, aby nosiła cokolwiek, co należało do mamy. Bał się, że ojciec zechce dać nowej żonie nie tylko obrączkę mamy, lecz także jej pierścionek zaręczynowy. Na szczęście ojciec kupił Agnieszce inny, a ten mamy schował w szkatułce, mówiąc, że dostanie go Magdusia, gdy urośnie. Poprosił też Marcina, by on nigdy nie pokazywał tego pierścionka Agnieszce.
– Przecież jak będzie twoją żoną, to sama go znajdzie. Będzie tu rządzić jak u siebie… – zaczął Marcin i po chwili urwał.
Bał się, że ojciec wyczuje, że nie jest przychylny jego wybrance. Ale ojciec nie zwrócił na to uwagi. Oglądał zawartość szkatułki, mrucząc coś pod nosem, a po chwili powiedział całkiem głośno:
– Biżuteria matki dla Magdusi. Wy swoim żonom sami pokupujecie.
Marcin puścił to mimo uszu. Cieszył się, że ojciec nie zwrócił uwagi na jego poprzednie słowa i ton. Jeszcze zacząłby wypytywać, o co Marcinowi chodzi. A on nie umiałby rzeczowo wyjaśnić, co ma do Agnieszki. Przecież nie mógłby powiedzieć, że dziwi go, że babka chce faceta z czwórką dzieci. A takie gadanie, że coś tam jest z nią nie tak, to raczej nie ma sensu. Przeczuciami to się zasłaniają egzaltowane nastolatki. A Marcin jest właściwie już mężczyzną, a nie egzaltowaną nastolatką.
Agnieszka wydawała mu się dziwna. Choćby przez to, że nigdy nie zaprosiła ich do tej swojej miejscowości. Z tego, co zrozumiał, również ojciec nigdy u Agnieszki w domu nie był. Niby odwoził ją samochodem, ale podobno, by nie dawać podstaw do plotek, Agnieszka wysiadała z samochodu na początku wsi i dalej szła sama pieszo.
Sprawa wyjaśniła się częściowo, kiedy Marcin przez zupełny przypadek usłyszał awanturę między nimi.
– Przecież jak tak idziesz po nocy, to coś ci się może stać! – irytował się ojciec, namawiając Agnieszkę, że podrzuci ją pod sam dom.
– Nic mi się nie stanie.
– A wtedy co miałaś podbite oko?
– No to ci mówiłam, że wywróciłam się na schodach. Ja jestem tam u siebie. Poza tym ty tego nie rozumiesz! – mówiła Agnieszka wyraźnie zdenerwowana. – Od razu byłabym na językach – tłumaczyła, łagodniejąc, ale tylko na chwilę. Ostatnie zdanie wypowiedziała znowu z jakąś dziwną mocą i agresją: – Ja już tego nie chcę!
Chyba wtedy Marcin zrozumiał, że ona zrobi wszystko, by wyjść za ojca, ale dlaczego nie chce zaprosić go do swojego domu, tego nie rozumiał. A wtedy, podczas tej awantury, ojciec też skupił się na czymś zupełnie innym.
– To już raz byłaś na językach? – spytał złośliwie. – Ciekawe, z jakiego powodu…
Mimo wszystko w Wielkanoc ojciec Marcina i Agnieszka stanęli na ślubnym kobiercu. I te słowa Agnieszki: „I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską…” przypomniały się Marcinowi teraz, gdy stanął oko w oko z dwoma policjantami.
Na dźwięk dzwonka do drzwi ruszył Maciek. Marcin sam go o to poprosił. Marek stał na parapecie w kuchni i malował sufit w okolicach okna, a on wysoko na drabinie i też malował sufit, tyle że wokół kuchennego żyrandola.
– Marcin! – zawołał Maciek. – Chodź tu, bo panowie policjanci pytają o jakiegoś faceta i… – Maciek się zawahał. – Ja nic z tego nie rozumiem.
– Szukamy Kamila Toczyskiego – powiedział jeden z mundurowych, gdy Marcin wycierając ręce w szmatę, podszedł do drzwi.
– Pomyłka – powiedział, ale nie tak pewnie, jak niecałą minutę temu zrobił to Maciek. Przecież… Agnieszka była z domu Toczyska.
– Kamil Toczyski, syn Jerzego i Agnieszki, urodzony… – recytował jeden z policjantów, a Marcin patrzył na niego coraz bardziej rozwartymi oczami. – Zbiegł z aresztu wczoraj i jest poszukiwany…
– Nie znam… – wyszeptał Marcin, uderzony jak obuchem wieścią, że Agnieszka, uchodząca za bezdzietną rozwódkę, najwyraźniej ma dziecko.
– Ale Agnieszkę Toczyską po mężu Niewiadomską pan zna?
– Znam… – szepnął Marcin. – Ale…
– No! – huknął policjant jeszcze głośniej. – To my szukamy jej syna. Kamila! Lat dwadzieścia jeden… Zbiegł…
– Panowie wejdą do środka. Nie chcę rozmawiać na klatce schodowej – powiedział Marcin, zauważywszy, że drzwi od mieszkania sąsiadki niebezpiecznie się uchyliły. Słyszała wszystko czy tylko końcówkę? – Ona jest w podróży poślubnej z moim ojcem – wyjśnił, gdy policjanci znaleźli się w mieszkaniu.
– Dokumenty! – Barczysty policjant huknął po raz kolejny, a gdy Marcin wrócił z dowodem osobistym, ten drugi, który do tej pory cały czas milczał, zażądał dokumentów od Maćka i Marka. Gdy obaj zostali już wylegitymowani, starszy policjant znów huknął:
– Możemy się rozejrzeć czy mamy pokazać nakaz?
– Możecie, panowie, ale uważajcie, jest remont, bo ojciec pojechał w podróż poślubną. Najmłodsi są u babci… – Marcin poprowadził policjantów w głąb mieszkania.
Gdy weszli do dużego pokoju, gdzie na środku regału stało ślubne zdjęcie ojca z mamą, a obok w innej ramce nowiutkie ojca z Agnieszką, młodszy z policjantów wziął oba do ręki i bardziej stwierdził, niż spytał:
– Mama nie żyje.
– Tak… – odparł Marcin.
Marek milczał. Patrzył rozwartymi szeroko oczami na policjantów, którzy chodzili po mieszkaniu i spokojnie zaglądali do wszystkich kątów.
– Powiedzcie panowie teraz spokojnie, o co chodzi – poprosił Marcin.
– Kamil Toczyski, lat dwadzieścia jeden, zbiegł wczoraj z Włocławka – wyrecytował ten barczysty już o wiele łagodniejszym tonem, choć Marcin miał wrażenie, że powtarza to zdanie mechanicznie.
– W domu w Łosiach na pewno go nie ma – dorzucił młodszy i dodał: – Musieliśmy sprawdzić, czy nie ukrywa się u matki, która zmieniła stan cywilny i została zameldowana pod tym adresem…
– Przecież ona podobno nie ma dzieci, bo nie może ich mieć… – wyrwało się Markowi… – Nagle okazuje się, że ma syna?
– Dwóch – odparł ten barczysty, a Marcin z Markiem aż przysiedli na wersalce. Tylko Maciek stał spokojnie, ale cóż… ta sprawa nie dotyczyła jego.
– Siądźmy wszyscy – zaproponował i podsunął policjantom krzesła. Sam siadł na wersalce między Marcinem i Markiem.
To, co usłyszeli, sprawiło, że Marcin obiecał sobie do końca życia ufać własnym przeczuciom. I tylko jednego się bał. Jak to powiedzieć ojcu. A raczej jak on to przyjmie. Mówić przez telefon czy osobiście? Osobiście to będzie trudne, bo jak ojciec przyjedzie, to przecież z Agnieszką, która oficjalnie już tu mieszka. Nie będzie więc szans na to, że pojedzie do siebie i zostaną, jak dawniej, sami. Jednak jakoś trzeba ojcu powiedzieć, że jego ukochana ma dwóch synów. Jeden skończył osiemnaście lat, chodzi do jakiejś zawodówki i nadużywa alkoholu. Mieszka w Łosiach. A drugi właśnie zbiegł z więzienia.