Na dworze kabaki Bugandy
Zerknij no, brachu, a zaraz nabierzesz lepszego ducha! – zawołał bosman, podając chłopcu lunetę, przez którą rozglądał się po okolicy.
Tomek spojrzał we wskazanym przez towarzysza kierunku. W dali srebrzyły się wody jeziora. Ponad zielenią bujnie porastającą jego brzeg unosiły się smużki dymu. Nie ulegało wątpliwości, że znajdowała się tam wioska murzyńska. Wąwozem, który wiódł wprost do stóp góry służącej za punkt obserwacyjny, kroczyło sześciu ludzi z karabinami przerzuconymi przez plecy. Ubiór ich świadczył o przynależności do formacji wojskowej. Tomek domyślił się z łatwością, że był to patrol angielski. Ucieszony zawołał:
– Żołnierze zbliżają się do naszego obozu!
– Anglik i krajowcy w służbie angielskiej! – przytaknął bosman. – Strzelmy w górę, żeby zwrócić ich uwagę!
Oddali salwę. Żołnierze usłyszeli strzały. Biały dowódca oddziałku machnął ręką i przyspieszył kroku. Bosman przeszukał pobliskie krzewy, lecz po dwóch zbiegłych Murzynach nie było ani śladu. Łowcy bez zwłoki postanowili wracać do obozu. Przebyli już połowę drogi, gdy nieopodal rozległy się strzały karabinowe. Bosman i Tomek znów wystrzelili w górę.
Wkrótce spotkali zdążających im na pomoc Huntera i trzech Masajów. Tropiciel odetchnął z ulgą, stwierdziwszy, że Tomek i bosman wyszli cało ze spotkania z mściwym Castanedo. Okazało się bowiem, że huk strzałów, a następnie stoczenie się z góry człowieka nie uszło uwagi łowców pozostałych w obozie. Sambo i Mescherje odnaleźli martwe ciało – rozpoznali Castanedo. Ujrzawszy go, myśleli, że musiał stoczyć zaciekłą walkę przed upadkiem w przepaść. Wilmowski wraz z resztą łowców nie mieli żadnych wątpliwości, że to właśnie Tomek i bosman natknęli się na handlarza niewolników. Ilu jednak było nieprzyjaciół i jak skończyło się starcie, nikt z nich nie mógł odgadnąć, toteż Hunter z Masajami natychmiast ruszył na pomoc.
Wilmowski i Smuga z niepokojem oczekiwali na powrót towarzyszy. Ucieszyli się, widząc ich całych i zdrowych. Bosman jeszcze raz musiał opowiedzieć przebieg wydarzeń, a gdy skończył, Smuga odezwał się:
– Pechowiec z tego Castanedo. Nie miał do was szczęścia. Zasłużył sobie na to, co go spotkało. A teraz obejrzyjcie nóż znaleziony przy nim.
Bosman wziął do ręki niezbyt duży nóż i wydobył go z pochwy. W rowku wypiłowanym na końcu ostrza znajdowała się lepka ciecz.
– Ostrożnie, bosmanie, nóż jest nasycony trucizną – uprzedził Hunter.
– Zauważyłem. Czy tym nożem zadano cios panu Smudze? – zapytał bosman.
– Jestem pewny, że to Castanedo dokonał napadu – odparł tropiciel.
– Jeżeli tak jest naprawdę, to teraz będzie można ustalić rodzaj trucizny i pan Smuga szybko wyzdrowieje – uradował się Tomek.
– Daj Boże, aby tak było! – westchnął Wilmowski.
– Powiadacie, że patrol angielski podąża w naszą stronę? – zapytał Smuga.
– Tak, tak, widzieliśmy żołnierzy jak na dłoni – zapewnił chłopiec. – Bosman twierdzi, że to Anglik na czele krajowców. Przy ich pomocy na pewno znajdziemy nowych tragarzy.
Niebawem nadszedł patrol. Dowodził nim młody Anglik, sierżant Blake, który żywo zainteresował się kłopotami podróżników. Wilmowski opowiedział mu o niecnej działalności Castanedo. Blake przesłuchał Samba jako świadka i spisał protokół. Następnie bez jakichkolwiek ceregieli polecił swym żołnierzom pochować handlarza niewolników u stóp góry. Zapewnił też podróżników, że współdziałanie Kawirondo z Castanedo nie ujdzie im bezkarnie.
Od Blake'a podróżnicy dowiedzieli się, że w forcie w Kampali nie ma obecnie lekarza, ponieważ towarzyszy on specjalnej komisji[54], która przybyła do Ugandy w celu znalezienia środków zaradczych przeciw śpiączce. [54] W 1903 r. specjalna ekspedycja angielska badała w Ugandzie przyczyny rozpowszechniania się śpiączki. Ustalono wtedy, że gorączka jest pierwszym stadium choroby.
– Jeżeli tak sprawy wyglądają, to musimy jak najszybciej znaleźć się u kabaki Bugandy. Może jego znachorzy będą w stanie pomóc panu Smudze – powiedział Hunter.
– Jest to jedyne, co możecie, panowie, w tej chwili uczynić – przyznał Blake. – Kabaka ma niezłych czarowników-znachorów, którzy, jak można przypuszczać, niejedną już truciznę sporządzili. Przypuszczalnie znajdą skuteczny lek dla rannego. Radziłbym łodzią przewieźć chorego do Bugandy.
– Co pan na to, panie Hunter? – zapytał Wilmowski.
– Chyba skorzystamy z tej rady?
– Jazda łodzią mniej zmęczy pana Smugę – odparł tropiciel. – Ja zabiorę juczne zwierzęta i konno z dwoma Masajami podążę brzegiem wokół jeziora, natomiast pan z resztą towarzyszy i bagażami możecie popłynąć łodziami. Spotkamy się w Bugandzie.
– Przyłączę się do pana. Jadąc na szkapie, lepiej przyjrzę się okolicy – wtrącił bosman Nowicki.
Wilmowski poprosił Blake'a o pomoc w wynajęciu łodzi. Sierżant okazał się człowiekiem bardzo uczynnym. Natychmiast sprowadził kilkudziesięciu Murzynów Luo. Przy ich pomocy karawana szybko znalazła się w wiosce leżącej nad brzegiem Jeziora Wiktorii. Wilmowski nie targował się z naczelnikiem murzyńskim o wysokość wynagrodzenia, toteż niebawem przygotowano cztery długie i mocne łodzie sporządzone z wypalonych, dużych pni drzewnych. W czasie przeładunku Tomek z bosmanem rozglądali się po małej osadzie. Mieszkający w nim Murzyni Luo trudnili się połowem ryb tilapia, które nazywali ngege. Młode i stare półnagie kobiety bądź siedziały bezczynnie przed chatami, paląc długie gliniane fajki, bądź też gotowały pożywienie. Bosman ofiarował im dodatkowo dwie garstki tytoniu, przyjaźnie więc spoglądały na białych łowców i przynaglały swych mężów do pośpiechu. Na jednej łodzi sporządzono dla Smugi wygodne posłanie, nad którym umieszczono palankin pokryty brezentem. Pozostali na lądzie Hunter i bosman strzałami rewolwerowymi pożegnali odpływających towarzyszy.
Tomek zajął miejsce w łodzi obok Smugi. Co chwilę wypytywał go o nazwy różnorakich ptaków przelatujących nad wodami jeziora; jak statki powietrzne spokojnie żeglowały w górze wielkie pelikany, stada płochliwych flamingów, ibisów, kormoranów, a także regularne klucze żurawi.
– Prawdziwy ptasi raj – powiedział Tomek, obserwując skrzydlate mrowie. – Ciekaw jestem, czy można tu spotkać bociany odlatujące z Polski na zimę do Afryki?
– Jestem tego pewny. Z samej Anglii przylatuje w te okolice około sześćdziesięciu gatunków ptaków – wyjaśnił Smuga.
– Szczęśliwe ptaki, kiedy tylko chcą, wracają do swych dalekich gniazd i wszyscy ludzie cieszą się z ich powrotu. Tymczasem tatuś i pan bosman nie mogą nawet odwiedzić rodzinnego kraju. Ile to niesprawiedliwości na świecie – filozofował chłopiec.
– Nie zazdrość wędrownym ptakom – odpowiedział Smuga. – Nie mają one tak beztroskiego życia, jak by się mogło wydawać. Nie zdajesz sobie chyba sprawy, ile ich ginie w czasie przelotów. Poza tym nie wszystkie ptaki swym przylotem sprawiają ludziom radość.
– A to dlaczego? – zdziwił się Tomek. – W Polsce każdy się cieszy na widok powracających boćków. Nikt też nie niszczy ich gniazd budowanych na wiejskich strzechach.
– To prawda, mamy wiele sentymentu dla naszych bocianów, lecz pewne ptaki wyrządzają ludziom wielkie szkody. Gdybyś się trudnił rybołówstwem, przylot niektórych skrzydlatych żarłoków nie sprawiłby ci zbytniej radości. Przyjrzyj się tym dużym ptaszyskom tak zaciekle łowiącym ryby w jeziorze.
Tomek spojrzał we wskazanym kierunku i ujrzał ptaki o połyskliwych, brązowych grzbietach i skrzydłach. Co chwila rzucały się w wodę, zanurzając swe zielonoczarne głowy i szyje z białymi gardłami.
– Przecież to są kormorany[55]! – zawołał.
[55] Phalacrocorax carbo.
– Właśnie na nie chciałem zwrócić twoją uwagę – z uśmiechem potwierdził Smuga.
– Nie rozumiem, dlaczego przylot kormoranów może być niemile widziany przez ludzi, skoro słyszałem, że Chińczycy specjalnie je hodują i umyślnie przyuczają do rybołówstwa. Już choćby z tego wynika, że są bardzo pożytecznymi ptakami.
– Jedynie cierpliwi Chińczycy potrafili w ten sposób wykorzystać kormorany, które gdzie indziej stają się często prawdziwą plagą dla rybaków z powodu swej olbrzymiej żarłoczności.
– Nic o tym nie słyszałem, może by mi pan coś o nich opowiedział? Zawsze je uważałem za bardzo pożyteczne dla człowieka.
– Wiesz pewnie, że ojczyzną kormoranów są: środkowa i północna Europa, Azja i Ameryka Północna. Na zimę wędrują one na południe. Kormorany wybornie pływają i nurkują, lecz na lądzie nie umieją prawie wcale chodzić. Gniazda swe budują często na drzewach. Na północy, w okolicach bezdrzewnych, gnieżdżą się w rozpadlinach skalnych. Nieraz wciskają się do czaplich gniazd i wypierają czaple z ich siedzib. Żyją gromadnie i mają liczne, równie żarłoczne potomstwo, toteż pobliskie wody bywają przez nie doszczętnie ogołacane z ryb. Przy tym ich pomiot zakaża dokoła powietrze na znaczną odległość. Również z tego względu kormorany nie są miłym sąsiadem dla człowieka.
Na podobnych rozmowach żegluga po Jeziorze Wiktorii szybko im mijała. Tomek w chwilach odpoczynku Smugi gawędził z Sambem. Oczywiście dyskusje te odbywały się w dużej mierze na migi, ponieważ Sambo niewiele znał słów angielskich, za to Tomek uczył się szybko narzecza krajowców, co mu się mogło bardzo przydać podczas wyprawy.
Wiadomość o zbliżaniu się łowców dzikich zwierząt do Bugandy musiała ubiec naszych podróżników, trzeciego dnia żeglugi ujrzeli bowiem płynącą z zachodu łódź, w której, jak się później okazało, przybył na ich powitanie wysłannik kabaki. Był to wysoki młodzieniec ubrany w płaszcz z koziej skóry, strojny w sznury paciorków i ptasie pióra.
W imieniu króla Daudi Chwa zaprosił białych łowców na „dwór królewski”.
Podróżnicy ucieszyli się tak wielkim dowodem gościnności. Podejrzewali, że to sierżant Blake specjalnie uprzedził murzyńskiego władcę, aby wynagrodzić im dotychczasowe przykrości. Oczywiście Wilmowski wręczył wysłannikowi cenne upominki i zapewnił go o swej wdzięczności dla młodego króla.
Zaledwie łodzie przybiły do brzegu, oddział zbrojnych wojowników otoczył białych łowców. Pod opieką eskorty wkroczyli do stolicy prowincji, witani biciem w kotły i bębny.
Sambo maszerował dumnie na czele i powiewał polską flagą, podczas gdy łowcy i Masajowie obwieścili swe przybycie palbą z karabinów.
Rój mężczyzn, kobiet i dzieci zgromadzonych na obszernym placu wydawał przyjazne okrzyki, powiewał wielkimi flagami. Premier, jako przedstawiciel rady narodowej[56] Bugandy, oraz wodzowie poszczególnych plemion powitali przybyszów w imieniu króla.
[56] Kabaka to tytuł króla Bugandy: rządził przy pomocy rady narodowej lukiko; w jej skład wchodzili trzej ministrowie: katikiro – premier, omulamuzi – minister sprawiedliwości, omuwanika – minister skarbu, i wodzowie poszczególnych plemion.
Podróżnicy zdziwili się tak uroczystym przyjęciem. Starali się też odpłacić Bugandczykom jak największą serdecznością. Katikiro wprowadził gości do chat dla nich przeznaczonych oraz zaofiarował im: trzy tuczne byki, cztery kozy, cztery barany, sto kiści bananów, dwa tuziny drobiu, dzbany mleka i kosze jaj. Jednocześnie zapowiedział, że kabaka Daudi Chwa przyjmie ich nazajutrz na specjalnym posłuchaniu.
Zaledwie podróżnicy pozostali w chacie sami, Tomek klasnął w dłonie i zawołał:
– Jaka szkoda, że nie ma tu z nami bosmana! On sobie nigdy nie daruje, że minęło go tak wspaniałe powitanie. Pan Hunter także się zdziwi, gdy mu o tym opowiemy.
– Sam jestem nie mniej zaskoczony tak uroczystym przyjęciem – przyznał Wilmowski.
– Może się jeszcze dowiemy, czemu zawdzięczamy tyle zaszczytów – dodał Smuga. – Jak na afrykańskich krajowców, przyjmują nas naprawdę po królewsku.
Dociekania na temat szumnego przyjęcia w Bugandzie zostały przerwane wejściem białego mężczyzny z kilkoma starymi Murzynami, ustrojonymi w szklane korale oraz pazury i kły lamparcie.
– Witajcie, panowie, w samym sercu Afryki! Mili goście, naprawdę mili i niespodziewani goście. Jestem MacCoy. Przebywam przy tutejszym kabace jako… sekretarz – powiedział biały mężczyzna. – Powiadomiono mnie o wypadku jednego z członków ekspedycji i chociaż sam znam się co nieco na tutejszych truciznach, to jednak przyprowadziłem najlepszych lekarzy kabaki. To pan zapewne potrzebuje pomocy?
MacCoy podszedł do posłania, na którym spoczywał Smuga.
– Zraniono mnie, jak przypuszczam, zatrutym nożem – odparł podróżnik.
– Rana jątrzy się, a chory traci siły i staje się coraz bardziej apatyczny – dodał Wilmowski. – Niech pan spojrzy!
Wilmowski obnażył ramię Smugi. MacCoy pochylił się nad chorym, przyjrzał się uważnie ranie, po czym zaczął macać opuchliznę.
– Ile dni minęło od zadania rany? – zapytał, a gdy otrzymał odpowiedź, mruknął: – Źle, źle, trucizna już jest we krwi.
Skinął na „lekarzy”, którzy z powagą przyglądali się ranie, wąchali ją i dotykali palcami, szepcząc coś do siebie. Oryginalne konsylium trwało dłuższą chwilę. Naraz Tomek zawołał:
– Tatusiu, dlaczego nie pokażesz panom noża, którym zraniono pana Smugę?
– Czy naprawdę macie panowie ten nóż? – zapytał MacCoy.
– Syn mój niezupełnie ściśle się wyraził – odparł Wilmowski. – W rzeczywistości podejrzewamy jedynie, że przyjaciel nasz został zraniony nożem zabranym pewnemu murzyńskiemu mieszańcowi.
– Proszę pokazać ten nóż – powiedział MacCoy.
Obejrzał uważnie ostrze, a potem podał je staremu znachorowi. Murzyn paznokciem wyskrobał z rowka ostrza odrobinę ciemnej mazi i roztarł ją na własnym języku. Długo mlaskał, przymknąwszy powieki, po czym splunął zamaszyście na podłogę i mruknął:
– Kawirondo robią tę truciznę. Ona działa wolno, ale dobrze.
– Tak właśnie przypuszczałem – zafrasował się MacCoy. – Czy panowie wycisnęli ranę?
– Pan Hunter przemył ją i zaraz zabandażował – wyjaśnił Tomek.
– Syn mój był przy nakładaniu pierwszego opatrunku – uzupełnił Wilmowski.
– Trzeba było mocno wyssać ranę – powiedział MacCoy zaniepokojony. – Czy duży był upływ krwi?
– Wydaje mi się, że duży – odpowiedział Smuga.
– Ha, nic już tu nie poradzę. Musimy się zdać na… krajowych lekarzy – smutno powiedział MacCoy.
– Zgoda, niech czarownicy robią swoje – uśmiechnął się Smuga.
– Z rozkazu kabaki polecam wam zająć się rannym – zwrócił się MacCoy do Murzynów. – Postarajcie się przywrócić siły białemu człowiekowi, którego naród nigdy nie walczył z czarnymi ludźmi zamieszkującymi Afrykę.
– Skąd pan wie, że nasz naród nie walczył z afrykańskimi Murzynami? – zawołał zdumiony Tomek.
– Funkcję sekretarza młodego kabaki objąłem za zgodą władz angielskich. Jestem jednak Szkotem i cenię wszystkich ludzi walczących o swą wolność – odparł MacCoy. – Sierżant Blake przysłał mi specjalną wiadomość. Wiedziałem więc, że mamy się spodziewać przybycia wyprawy Polaków, a ja przecież znam trochę waszą historię. Po moim wyjaśnieniu kabaka polecił przyjąć was z honorami należnymi przedstawicielom walecznego i przyjaznego Murzynom narodu.
– A więc po części panu zawdzięczamy tak gościnne przyjęcie – serdecznie powiedział Wilmowski.
Tomek nie miał czasu przysłuchiwać się dalszej rozmowie, uwagę jego pochłonęli czarownicy znachorzy, zwani tak szumnie przez Szkota „krajowymi lekarzami”. Nucąc monotonną pieśń, sypali zioła i kawałki korzeni do garnka z wrzącą wodą, po czym wywar dali rannemu do wypicia. Z kolei zanurzyli w garnku jakieś gąbczaste rośliny, obłożyli nimi ranę na ramieniu, a następnie nakryli Smugę grubym kocem.
Z mocno bijącym sercem Tomek spoglądał na rannego. Grube krople potu wystąpiły mu na czoło. Wkrótce po wypiciu wywaru z ziół Smuga zapadł w mocny sen. Teraz czarownicy odkryli ranę, która pod wpływem okładu spuchła i nabrała czerwono-żółtego koloru. Najstarszy z czarowników rozorał ją ostrzem noża opalonym w ogniu. Zaczął wysysać ustami krew i materię, wypluwając je na rozżarzone węgle. Ranny stękał przez sen. Murzyn ugniatał rękoma i ssał ranę przy akompaniamencie monotonnego śpiewu pozostałych czarowników.
Minęła długa chwila, zanim ukończyli dziwaczny zabieg. Z kolei obłożyli ranę liśćmi moczonymi w innym wywarze ziół i polecili pozostawić Smugę w spokoju aż do następnego dnia.
– Czy pan naprawdę sądzi, że ten rodzaj… kuracji może być skuteczny? – zapytał Wilmowski Szkota po wyjściu znachorów z chaty.
– Wszystko jest możliwe. W rzeczywistości biali ludzie nie zdołali poznać dotąd wielu tajemnic tego dziwnego lądu – odparł MacCoy. – Kabaka przyjął wiarę anglikańską. Dlatego też jego czarownicy teraz nazywają się lekarzami. Niemal każdy z nich sporządził już niejedną truciznę, aby pomóc komuś przenieść się na inny, lepszy świat. Oni się doskonale znają na truciznach i potrafią sporządzać środki przeciwdziałające.
– Och, żeby im się tylko udało wyleczyć kochanego pana Smugę – westchnął Tomek.
– Nie trać wiary, młody kawalerze, ona najlepiej uzdrawia – odparł MacCoy, po czym wdał się w rozmowę o Polsce oraz o zamierzeniach łowców.
Dopiero późnym wieczorem udali się podróżnicy na spoczynek, postanawiając czuwać na zmianę przy rannym przyjacielu. Po dziwacznym zabiegu znachorów sen Smugi stawał się coraz spokojniejszy. Nad ranem Wilmowski z zadowoleniem stwierdził, że temperatura niemal całkowicie opadła. Wkrótce Smuga otworzył oczy i powiedział do dyżurującego przy nim Tomka:
– Uf, nareszcie się wyspałem! Miałem sen, że tygrys bengalski z powrotem rozdrapał moją ranę.
– Tygrys zapewne przyśnił się panu, gdy czarownicy naprawdę ją rozdrapali i jeden z nich wyssał pełno krwi i materii – żywo odparł Tomek, ucieszony widoczną poprawą zdrowia rannego.
– Oni się na tym znają – przyznał Smuga. – Czy przybyli już Hunter i bosman?
– Tatuś twierdzi, że możemy się ich spodziewać lada chwila. Chciałbym, żeby byli z nami na audiencji u kabaki. Bosman wiele się spodziewał po wizycie u tutejszego króla.
– Prawda, chciałbym i ja pójść z wami.
– Nie wiadomo, czy to by panu nie zaszkodziło.
Wkrótce w chacie łowców znów się zjawił MacCoy z „lekarzami”. Tym razem czarownicy zażądali, aby nikt postronny nie przyglądał się ich zabiegom. MacCoy zaprowadził więc Wilmowskiego i Tomka do sąsiedniej izby, a następnie matą zasłonił otwór pomiędzy dwoma pomieszczeniami.
– Dlaczego się nie zgodzili, żebyśmy byli przy chorym? – zapytał Wilmowski.
– Wszyscy Murzyni bantu wierzą, że każda choroba spowodowana jest rzuconym przez kogoś urokiem – wyjaśnił Szkot. – Są również przekonani o wielkiej władzy umarłych, od których woli zależą wyzdrowienie, deszcz lub urodzaj. Wydaje się im także, że niektórzy ludzie mogą czynić nadzwyczajne rzeczy, jak na przykład przyjmować postać jakiegoś zwierzęcia, niszczyć zasiewy, bydło sąsiadów bądź rzucać urok sprowadzający chorobę. Z tych zapewne powodów mają zamiar odczynić urok uniemożliwiający rannemu odzyskanie zdrowia. Oni nie lubią ujawniać przed obcymi swych obrzędów czarodziejskich.
– Znam przesądy murzyńskie, ale przecież twierdził pan, że kabaka przyjął anglikanizm – zdumiał się Wilmowski.
Szkot uśmiechnął się i odrzekł:
– Niełatwa jest tutaj moja rola. Aby zdobyć zaufanie Murzynów, trzeba okazać wiele wyrozumiałości. To jest pionierska praca w dzikim kraju. Czym ja tu już nie byłem! Budowniczym, cieślą, stolarzem, lekarzem, rolnikiem, hodowcą bydła i plantatorem, krawcem, kucharzem, a nawet myśliwym. Przede wszystkim jednak trzeba umieć pozyskiwać sobie serca ludzi… Wyrozumiałość i tolerancja są najlepszą ku temu drogą. Czarownicy znają się na truciznach i potrafią leczyć ludzi porażonych jadem. Nikt przecież nie poniesie szkody, gdy znachor po zastosowaniu odpowiednich leków odczyni urok według dawnych wierzeń.
Podczas tej dziwnej rozmowy Tomek zaniepokojony o rannego przyjaciela wydłubał palcem dziurkę w macie i zerkał od czasu do czasu do sąsiedniej izby. Wypełniały ją dymy spalanych w ogniu ziół. Jadowity wąż wypuszczony z koszyka pełzał po glinianej podłodze w takt wybijany na bębenku przez jednego znachora, podczas gdy pozostali śpiewali, tańczyli i wykonywali rękoma ruchy, jakby coś za siebie rzucali. Potem znachorzy pochylali się nad ponownie uśpionym Smugą, przemywali ranę wywarem ziołowym, poili go jakimś płynem, nakrywali kocem i odkrywali, aż Tomkowi zaczęło się kręcić w głowie. Po dwóch godzinach „naczelny lekarz”, stary zasuszony Murzyn o pomarszczonej twarzy, poprosił ich do łoża rannego.
– Uciszyliśmy chorobę, ona usnęła pod wpływem naszych leków. Trzeba jednak czuwać, aby się nigdy nie obudziła – oświadczył czarownik.
– Czy to ma znaczyć, że nie udało wam się całkowicie wygnać choroby z ciała rannego? – zapytał z niepokojem MacCoy.
– Nikt tego nie może zrobić, trucizna za długo była w człowieku, ale osłabiliśmy jej działanie. On silny i mocny jak baobab.
– A co będzie, jeżeli choroba się zbudzi? – spytał MacCoy.
– Różnie może być. Noc zasłoni oczy, zwiąże ręce i nogi, a może zamknie usta lub myśli… Różnie może być. Teraz niech pije przez siedem dni lek, a potem zobaczymy.
Wilmowski obdarował czarowników upominkami, a gdy wyszli, zwrócił się do Szkota:
– Cóż to za diagnozę postawił ten dziwny lekarz? Nie mogłem zrozumieć jego słów.
MacCoy wyjaśnił poważnie:
– Trucizna, którą nasycony był nóż, działa paraliżująco na nerwy. Może ona spowodować utratę wzroku, mowy, paraliż członków, a nawet głównych ośrodków mózgowych. Chory żyje, mimo że wiele jej się dostało do krwi. Nasuwa mi się też myśl, czy on nie był kiedyś uodporniony na działanie niektórych trucizn.
– Przyjaciel mój nie lubi opowiadać o swej przeszłości, lecz wspominał nam, że przebywał dłuższy czas wśród Murzynów w Afryce Równikowej. Możliwe, iż wtedy przyjaźnił się z czarownikiem. Smuga należy raczej do trochę niespokojnych duchów.
– A więc łowca dzikich zwierząt i… niezwykłych przygód? To istotnie wiele tłumaczy. Wierzmy, że wszystko się dobrze skończy.
W tej właśnie chwili rozległo się bicie w bębny i kotły, a wkrótce huknęły strzały karabinowe.
– Wasi przyjaciele przybyli do miasta – oznajmił MacCoy.
– Hura! – krzyknął Tomek, któremu bardzo brakowało obecności wesołego bosmana. – Chodźmy ich jak najprędzej powitać.