×

Мы используем cookie-файлы, чтобы сделать работу LingQ лучше. Находясь на нашем сайте, вы соглашаетесь на наши правила обработки файлов «cookie».


image

Tomek na Czarnym Lądzie - Alfred Szklarski, Zasadzka

Zasadzka

Był wczesny ranek. Na wschodzie zza pagórków wyjrzało słońce, lecz na południu, nad Jeziorem Wiktorii, gromadziły się ołowianogranatowe chmury.

– Dlaczego nie zwijamy obozu? Przecież dzisiaj mieliśmy wyruszyć w dalszą drogę? – zawołał Tomek, podbiegając do grupki mężczyzn rozmawiających przed namiotem Smugi.

– Zastanawiamy się właśnie, co zrobić – odpowiedział zafrasowany Wilmowski. – Pan Smuga czuje się gorzej, a lada chwila może nadejść burza.

– Przecież wczoraj pan Smuga nie miał już gorączki, skąd się więc wzięło to nagłe pogorszenie?

– Widzisz, to nie ten sam chłop co przed trzema dniami. Podsunąłem mu manierczynę z jamajką, a on nawet nie powąchał. To zły znak… – rzekł bosman Nowicki.

– Jest ociężały i apatyczny – dodał Hunter. – Mimo to radzę na nic nie zważać i ruszyć w drogę. Niech lekarz garnizonowy w forcie w Kampali zbada go jak najprędzej.

– Jestem tego samego zdania. Nie wahałbym się, gdyby nie chmury zapowiadające możliwość nadejścia burzy – powiedział Wilmowski.

– Czy tutaj często są burze? – zwrócił się Tomek do Huntera.

– W pasie od trzydziestu do pięćdziesięciu mil wokół Jeziora Wiktorii nie ma ściśle określonych pór deszczowych. Deszcze padają tu najczęściej w styczniu, lutym, czerwcu i lipcu. W tym właśnie czasie na zachodnich i północno-zachodnich wybrzeżach często zdarzają się bardzo silne ranne deszcze i burze z grzmotami – wyjaśnił tropiciel.

– Wobec tego tatuś słusznie obawia się wyruszenia w drogę, gdyż znajdujemy się właśnie na północno-zachodnim wybrzeżu jeziora – stwierdził Tomek.

– Radzę natychmiast ruszać – upierał się Hunter. – Niepokoi mnie nienaturalny kolor rany na ramieniu pana Smugi. Powinniśmy jak najszybciej znaleźć się w Kampali. Jeżeli nadejdzie burza, to lektykę chorego okryjemy brezentem.

– Czy podejrzewa pan możliwość zakażenia? – zapytał Wilmowski.

Hunter zamyślony spoglądał na gromadzące się na niebie czarne chmury. Dopiero po dłuższej chwili cicho wyraził swą obawę:

– Przez cały czas intryguje mnie myśl, dlaczego napastnicy nie zabili Smugi. Przecież taki rodzaj zemsty najbardziej odpowiadałby tchórzliwemu Castanedo. Z łatwością mogli zatrzeć ślady zbrodni.

– Nie brak mu sprytu. Nasze podejrzenia w każdym razie skierowałyby się ku niemu i Kawirondo – odezwał się Wilmowski. – Castanedo dobrze o tym wiedział, nie chciał więc komplikować sobie wygodnego życia.

– Słusznie, słusznie pan rozumuje – przytaknął Hunter. – Gdyby zdołał usunąć nas po cichu ze swej drogi, nie budząc wobec siebie i Kawirondo podejrzeń, na pewno by się ani chwili nie wahał. Przecież jeżeli złożymy Anglikom oficjalny meldunek, poparty zeznaniami Samby, Castanedo powędruje za kratki.

– Tak też będzie, jak amen w pacierzu! Nieźle pan to wykombinował – powiedział z uznaniem bosman. – Od razu powinniśmy byli wziąć go na postronek i oddać w ręce Anglików.

– Jaki wniosek wyciąga pan ze swych domysłów? – krótko zapytał Wilmowski.

– Zakładam, że Castanedo pragnąłby się nas pozbyć, nie budząc podejrzeń – ciągnął Hunter. – Dlaczego więc jedynie ogłuszono Smugę? Niegroźna rana na ramieniu nie powinna budzić obaw, a tymczasem właśnie ona nie goi się i jątrzy. Czy nie przyszło wam na myśl, że ostrze noża mogło być nasycone powolnie działającą trucizną? Gdyby Smuga zmarł na terenach Luo, nikt by o to nie podejrzewał Castanedo ani Kawirondo.

– To by było straszne… – szepnął zatrwożony Tomek.

– Do stu zdechłych wielorybów! – wykrzyknął bosman. – Słyszałem i ja, włócząc się po świecie, że Murzyni znają różne sztuczki z truciznami.

– O nieszczęście nietrudno. Bosmanie, załóż brezent na lektykę, a pan Hunter niech da hasło do wymarszu – zarządził Wilmowski, wysłuchawszy tropiciela. – Tomku, pomóż panu Hunterowi, ja się zajmę naszym rannym przyjacielem.

– Jestem gotów, tatusiu! – zawołał chłopiec.

Wilmowski postanowił nie odstępować Smugi ani na krok, tym samym dowodzenie ludźmi spadło całkowicie na Huntera. Tropiciel energicznie zabrał się do przygotowań do wymarszu. Osobiście dopilnował, aby sprawnie zwinięto obóz, rozdzielił bagaże pomiędzy tragarzy i wydał specjalne rozkazy dobrze uzbrojonym Masajom, którzy mieli ubezpieczać boki karawany. Wkrótce wszyscy stanęli w szyku.

Tuż za chorążym Sambem mieli iść czterej Kawirondo, niosąc lektykę z rannym; za nimi szły zwierzęta juczne i tragarze. Tylną straż stanowili bosman i Tomek.

– Ho, ho! Nie spodziewałem się po tym flegmatyku tyle energii. Zdaje się, że w opresji można na nim polegać – chwalił Huntera bosman Nowicki.

– Tak, tak, ale Mescherje i jego ludzie również spisują się doskonale – dodał Tomek. – Niech pan się przyjrzy, z jaką gorliwością przebiegają wzdłuż karawany, popędzając tragarzy.

– Owszem, niczego sobie draby. Wydają się być zdatni do wypitki i do bitki. Gonią z wywieszonymi ozorami i błyskają ślepiami jak prawdziwe ogary.

Niebo coraz bardziej zaciągało się czarnymi chmurami. Niebawem, mimo dnia, zapanował półmrok. Od południa uderzył pierwszy podmuch gorącego wiatru. Zaraz też rozległy się chrapliwe głosy Masajów nawołujących tragarzy do pośpiechu. Bokiem ścieżki przemknęły jak widma dwa szakale i zniknęły w gąszczu. Zamilkł krzyk ptactwa. Deszcz zaczął padać dużymi kroplami, wkrótce przemienił się w ulewę. Całe strumienie wody spływały z czarnych chmur. Grzmoty co chwila przetaczały się po górach. Karawana zwolniła tempo marszu. Ludzie i zwierzęta ślizgali się po nagle rozmiękłej ziemi. W czasie największego nasilenia nawałnicy łowcy musieli się zatrzymać u stóp niemal prostopadłej ściany wzgórza, które osłoniło ich trochę przed wichrem i ulewą. Masajowie pospiesznie rozkładali namioty, gdy nagle rozległ się krzyk Tomka.

– Kawirondo uciekają!

Była to prawda. Korzystając z chwilowego zamieszania spowodowanego burzą, tragarze gromadnie znikali w pobliskim gąszczu. Zanim łowcy mogli przeciwdziałać nieoczekiwanej ucieczce, ostatni Kawirondo zniknął w krzakach.

– A to dranie, wystawili nas do wiatru! – zawołał bosman, spoglądając ze zdumieniem na porzucone w wysokiej trawie pakunki.

– Co zrobimy bez tragarzy? – zmartwił się Tomek.

Hunter nie tracił głowy. Natychmiast wydał Masajom polecenie, aby znieśli pod stok góry wszystkie bagaże i rozłożyli obóz otoczony kolczastym ogrodzeniem. Na szczęście burza przesunęła się dalej na północ. Palące słońce znów ukazało się na wypogodzonym niebie, toteż jeszcze przed południem boma była wybudowana, a Smuga odpoczywał w namiocie na łóżku polowym. Hunter radził pozostawić większość bagaży i wyruszyć dalej z objuczonymi osłami i końmi, aby szybciej dotrzeć z rannym do fortu w Kampali.

– Dlaczego pan tak nagli do pośpiechu? Czy obawia się pan, że zraniono mnie zatrutym nożem? – odezwał się Smuga.

Tomek z podziwem spojrzał na domyślnego przyjaciela, a potem na Huntera, który odparł po prostu:

– A czy panu, znającemu tak doskonale zwyczaje afrykańskich Murzynów, nie przyszła do głowy podobna myśl?

Smuga uniósł się z wysiłkiem. Wydobył z kieszeni fajkę, nabił ją tytoniem, zapalił, po czym odpowiedział:

– Prawdopodobnie ostrze noża było nasycone trucizną. Od wczoraj jestem tego nawet pewny.

– I ty to mówisz z takim spokojem? – oburzył się Wilmowski. – Nie spodziewałem się po tobie podobnej lekkomyślności.

– Nie gniewaj się, Andrzeju, i nie posądzaj mnie o lekkomyślność – odpowiedział Smuga. – Zachowuję spokój, ponieważ rozważyłem wszelkie możliwości i doszedłem do wniosku, że nie ma obecnie powodu do nadmiernych obaw. Przecież gdyby trucizna działała gwałtownie, nie uratowałby mnie nawet najszybszy marsz. Wprawdzie rana na ramieniu jątrzy się i odczuwam w nim dziwny bezwład, lecz jestem pewny, że dzięki obfitemu krwawieniu niewiele trucizny dostało się do krwi. Tak przeważnie bywa przy ranach zadanych nożem. Znam się na tym co nieco. Gorzej jest, gdy grot zatrutej strzały utkwi gęboko w ciele człowieka lub zwierzęcia.

– Czy pan naprawdę sądzi, że nie grozi panu niebezpieczeństwo? – zapytał Tomek, chwytając dłoń Smugi.

– Możesz być pewny, że nie spieszno mi do krainy wiecznych łowów. Muszę przecież schwytać okapi, aby przekonać pana Huntera o ich istnieniu. Poza tym lekarz europejski nie na wiele by mi się przydał. Natomiast miejscowy czarownik mógłby prawdopodobnie dać mi skuteczne lekarstwo. Oni znają tajemnice afrykańskich trucizn.

– Wobec tego powinniśmy jak najszybciej dotrzeć do kabaki Bugandy. Kto jak kto, ale taki król musi mieć najlepszych czarowników – entuzjazmował się Tomek.

– Kabaka Bugandy na pewno jest człowiekiem cywilizowanym i nie wierzy już w moc czarowników – zauważył Wilmowski.

– Nie ulega wątpliwości, ża kabaka nie jest biegającym nago dzikusem, lecz, tak czy inaczej, nie brakuje na jego dworze czarowników – wyjaśnił Hunter. – Niełatwo przecież wykorzenić przesądy wśród krajowców. Dobrze byłoby wiedzieć, jakiej trucizny używają Kawirondo. Szkoda, że napastnik nie zgubił noża podczas walki.

– Czy to zmieniłoby stan chorego? – powątpiewająco zapytał Tomek.

– Znalezienie noża pomogłoby nam – odparł Hunter. – Przeważnie na końcu ostrza jest wyżłobienie, w które wsącza się trucizna wlewana na dno szczelnie dopasowanej pochwy. Znawca tutejszych trucizn mógłby zbadać zawartość wyżłobienia i stwierdzić rodzaj trucizny. Szkoda jednak czasu na próżną gadaninę. Lepiej się zastanówmy, co poczniemy teraz porzuceni przez tragarzy?

– Ależ to beznadziejna sytuacja – powiedział Tomek z tak zaniepokojonym wyrazem twarzy, że towarzysze natychmiast zaczęli go pocieszać.

– Nie jest znów tak źle. Gorsze historie przydarzały się niektórym podróżnikom – powiedział Wilmowski.

– Czy chcesz powiedzieć, tatusiu, że nie tylko nas porzucili tragarze?

– Właśnie to mam na myśli. Wspomniałem wam już o polskim podróżniku Rehmanie. Otóż w czasie jednej z wędrówek po Afryce Południowej powziął zamiar zbadania rzeki Limpopo. Odradzano mu urządzanie wyprawy w porze letniej ze względu na niezdrowy klimat okolicy, lecz Rehman, niepomny przestróg, najął przewodnika oraz kilkunastu tragarzy i wyruszył w drogę. Wkrótce tragarze zaczęli mu płatać różne psikusy. Opóźniali pochód, udając zmęczenie, rozkładali obóz, gdzie im się podobało, naciągali podróżnika na dodatkowe wynagrodzenie, a w końcu nie chcieli iść podczas deszczu. Pewnego dnia po dużej burzy przewodnik i dwaj tragarze zniknęli jak kamfora, zabierając część rzeczy Rehmana. Następnego dnia na każdym postoju tragarze po kilku uciekali wraz z ładunkiem.

Jeszcze dziesięć dni drogi dzieliło Rehmana od Limpopo, a było przy nim zaledwie trzech Murzynów. Niebawem ci również uciekli. Rehman pozostał sam w bezludnej, o niezdrowym klimacie pustyni, zamieszkanej jedynie przez dzikie zwierzęta.

– I co zrobił w tak okropnym położeniu? – niecierpliwił się Tomek, ciekaw zakończenia przygody przypominającej ich własną.

– Usiadł na kamieniu i zaczął się zastanawiać, co ma począć dalej. Znał podobne przypadki porzucenia podróżników. Taki właśnie los spotkał niemieckiego badacza Karola Maucha, który w Transwalu został okradziony i opuszczony przez swych ludzi. Mauch znajdował się wtedy w dość gęsto zaludnionej okolicy, znalazł więc niebawem innych tragarzy i szczęśliwie zakończył wyprawę. Inny niemiecki podróżnik, Edward Mohr, podczas wędrówki do rzeki Zambezi, w odległości trzech dni drogi od Wodospadów Królowej Wiktorii został również opuszczony przez tragarzy. Znakomity myśliwy ukrył wszystkie swe rzeczy w dżungli, wziął tylko strzelbę oraz kilkadziesiąt naboi i poszedł dalej drogą utartą od czasów Livingstone'a. Rehman nie był myśliwym i nie mógł liczyć na niczyją pomoc w bezludnej pustyni. Deszcz jakby się nad nim zlitował i przestał padać, postanowił więc przez kilka dni zbierać w okolicy różne okazy roślin. Wkrótce deszcz znów się rozpadał. Wtedy Rehman uległ atakowi malarii. Mimo wielkiego osłabienia zabrał nazajutrz trochę żywności, koc oraz puszkę z okazami botanicznymi i ruszył w drogę powrotną. Po dwóch dniach udało mu się dowlec w zamieszkane strony.

– To była naprawdę niebezpieczna przygoda – przyznał Tomek. – Teraz widzę, że nasza sytuacja jest o wiele lepsza. Jest nas kilku, a wystarczy przecież wdrapać się na tę górę, u której stóp rozbiliśmy nasz obóz, aby rozejrzeć się po okolicy za najbliższą wioską murzyńską!

– Przednia myśl! – zawołał bosman.

– Przecież pan nie lubi się wspinać na góry!

– Konieczność zmusza człowieka do różnych rzeczy. Łyknę tylko trochę jamajki na wzmocnienie i zaraz ruszamy.

– Dobrze, idźcie na zwiady – zgodził się Wilmowski. – Zabierzcie broń i lunetę. Zachowajcie ostrożność.

– Nie obawiaj się o nas, tatusiu. Szybko wejdziemy na szczyt góry i wkrótce wrócimy, na pewno z dobrymi wieściami. Dingo, chodź ze mną!

Bosman i Tomek poprzedzani przez psa zniknęli wśród zarośli okalających górę. Przez jakiś czas obchodzili jej podnóże, aby znaleźć łagodniejszy stok. W miejscu, gdzie rozłożyli obóz, wzniesienie opadało niemal prostopadłą ścianą, uwieńczoną na szczycie rumowiskiem wielkich głazów. Przewidywania dwóch przyjaciół sprawdziły się: wschodni stok sięgał tarasami do samego szczytu. W milczeniu wspinali się z jednego wzniesienia na drugie, aż w końcu natrafili wśród drzew na wydeptaną przez jakieś dzikie zwierzęta ścieżkę. Dingo natychmiast zaczął węszyć i pobiegł pierwszy z pochylonym ku ziemi łbem.

– Oho, Dingo poczuł jakąś zwierzynę – zauważył Tomek.

– Weź go lepiej krótko na smycz, bo gotów nam jeszcze wypłoszyć z tych krzaków jakieś afrykańskie dziwadło – doradził bosman. – Niechby tak tu wypadła na wąską ścieżkę jakaś większa sztuka, to nie będziemy nawet mieli dokąd uciekać. Dingo, do nogi!

Pies niechętnie powrócił. Tomek uwiązał go na smyczy; znów ruszyli pod górę. Kilkadziesiąt metrów przed skalistym, płasko ściętym szczytem kończył się las. Dalej ścieżyna wiodła przez karłowate kłujące krzewy i ginęła pomiędzy głazami zalegającymi szczyt.

Gdy bosman i Tomek mijali już krzewy, Dingo nagle przystanął, strzygąc uszami. Sierść zjeżyła mu się na karku. Szczerząc kły, warknął głucho. Tomek i bosman zatrzymali się zdziwieni.

– Co to ma znaczyć? – mruknął bosman, wsuwając rękę do kieszeni, w której nosił rewolwer.

– Dingo musiał zwęszyć coś podejrzanego – szeptem odparł Tomek. – Pewno jakiś zwierz ukrył się tutaj.

– Nie pleć głupstw, brachu! – zaoponował bosman. – Jakie głupie bydlę kryłoby się wśród nagich skał?

– Może to górskie kozy? Niech pan spojrzy! Dingo nie zachowuje się tak przy spotkaniu ze zwierzyną!

Pies patrzył mądrymi ślepiami na łowców i, odwracając co chwila głowę, obnażał duże kły.

– On nas wyraźnie ostrzega przed niebezpieczeństwem – szepnął Tomek.

Naraz na samym szczycie rozległ się przyciszony ludzki krzyk. Zaraz też łowcy usłyszeli jakby odgłos toczonego po skale kamienia. Bosman wydobył z kieszeni rewolwer i dał znak chłopcu, aby podążył za nim. Pod osłoną krzewów czołgali się aż do pierwszych skał; dalej sunęli od kamienia do kamienia. Teraz nie mieli już żadnych wątpliwości. Jacyś ludzie przetaczali głazy po szczycie góry. Wyraźnie było słychać ich świszczące z wysiłku oddechy oraz chrapliwe nawoływania. Bosman przycupnął za występem skalnym. Ostrożnie wychylił głowę. Po chwili szepnął:

– Zerknij, brachu, co oni tam majstrują!

Chłopiec wysunął głowę i zdumiał się. Oto dwóch nagich Murzynów z wysiłkiem toczyło olbrzymi głaz po niewielkiej pochyłości ku krawędzi szczytu, gdzie ułożono już sporą piramidę większych i mniejszych kamieni. Trzeci człowiek musiał znajdować się za głazem. Grubym drągiem podważał i popychał ciężki kamień, który zasłaniał go teraz przed łowcami. Tomek przyglądał się Murzynom. Mięśnie naprężały się pod ich brunatną, pokrytą potem, błyszczącą skórą. Dobywając resztek sił, pchali wielki ciężar. Jeszcze dwa lub trzy metry i głaz sam potoczy się po pochyłości, uderzy w piramidę, a wtedy lawina kamieni runie w dół ze szczytu góry. Tomek struchlał. Przecież głazy ułożone były na krawędzi prostopadłej ściany, u której stóp znajdował się obóz wyprawy. Zaledwie myśl ta przyszła mu do głowy, cofnął się i chwyciwszy bosmana za rękę, szepnął:

– Zasadzka! Oni zamierzają strącić lawinę głazów na obóz!

– Kubek w kubek to samo pomyślałem – cicho odparł bosman. – Musimy temu zapobiec. Ilu ich tam jest?

– Aż trzech!

– Chyba damy radę. Spróbuję unieszkodliwić drani, a ty stój tutaj z pukawką w pogotowiu. Gdyby było ze mną krucho, pociągaj za cyngiel. Tylko mierz dobrze, bo to walka o życie – cicho dodał marynarz, niespokojnie spoglądając na chłopca.

Tomek pobladł straszliwie – miał strzelać do ludzi. Otarł dłonią zroszone potem czoło i niepewnie ujął sztucer.

– To mordercy! Jeżeli się poszkapimy, zabiją nas wszystkich – syknął bosman.

Odetchnął lżej, widząc, że ręce chłopca przestały drżeć. Tomek uniósł się z ziemi ze sztucerem gotowym do strzału.

– Uważaj teraz! – polecił bosman, wysuwając się ostrożnie zza skalnego załomu.

W tej właśnie chwili silnie podważony przez Murzynów głaz potoczył się o cały obrót, odsłaniając ukrytego dotąd przed wzrokiem łowców trzeciego mężczyznę.

Zaledwie Tomek spojrzał na niego, zapomniał o ostrożności i krzyknął:

– Castanedo!

Bosman zaklął po marynarsku. Skoczył ku Murzynom, którzy stanęli jak wryci, ujrzawszy nieoczekiwanego wroga. Tymczasem Dingo, podrażniony krzykiem Tomka, wyrwał smycz z jego dłoni. Kilkoma susami doskoczył do Castanedo. Płowe cielsko śmignęło w powietrzu, lecz handlarz niewolników błyskawicznie przykucnął i pies przeleciał nad nim. Dingo natychmiast rzucił się ponownie do ataku. Castanedo wyszarpnął zza pasa długi nóż. Pies przyczaił się, szczerząc kły. Bosman runął jak burza na dwóch Kawirondo: jednego uderzył w kark rękojeścią rewolweru, drugiego grzmotnął pięścią między oczy i zaraz odwrócił się do Castanedo, który z nożem w dłoni cofał się przed psem ku prostopadle ściętej krawędzi góry.

– Dingo, do nogi! – krzyknął bosman.

Pies przystanął, warcząc głucho. Bosman krok za krokiem zbliżał się do Mulata. Castanedo pochylił się i skurczył. Widać było, że zaraz zaatakuje.

– Rzuć nóż, draniu! – rozkazał bosman.

Castanedo nic nie odrzekł. Wolno unosił ostrze w górę, błyskając groźnie pełnym nienawiści okiem. Dingo warknął ostrzegawczo.

– Rzuć nóż na ziemię! – powtórzył bosman.

Castanedo cofnął się trochę, by nabrać rozpędu.

Bosman oparł na biodrze prawą dłoń uzbrojoną w rewolwer i nacisnął spust. Huknął strzał! Po twarzy Castanedo przebiegł skurcz. Bosman naciskał spust raz po razie. Mieszaniec zwinął się jak pod smagnięciem bicza i runął w przepaść.

Marynarz z rewolwerem gotowym do strzału odwrócił się ku powalonym uprzednio wrogom, ale uspokoił się zaraz, gdy spostrzegł, że Tomkowi nic z ich strony nie grozi. Chłopiec stał z opuszczoną w dół lufą sztucera i przerażonym wzrokiem spoglądał na bosmana.

– Nic ci się nie stało? – szybko zapytał marynarz, zaniepokojony wyglądem przyjaciela.

– Nic… – wykrztusił Tomek.

– A gdzież to podziali się Kawirondo?

Tomek bez słowa wskazał ręką na pobliskie krzewy.

– Uciekli? A, to czort z nimi tańcował! Niech sobie uciekają, nie są już dla nas groźni. Patrz, pogubili nawet swoje patyki – roześmiał się bosman rubasznie, potrącając nogą leżące na ziemi dzidy. – Coś tak nagle zaniemówił, brachu?

– Pan… zabił… Castanedo!

– Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka – rzekł sentencjonalnie marynarz. – Teraz przynajmniej już nie będzie nam bruździł. No, no, ale Dingo to druh na schwał! Widziałeś, jak odważnie rzucił się na tego drania? Mądry piesek, mądry! Nie skoczył na ślepo, wiedział, że z nożem nie ma żartów!

Dingo otrząsnął się, jakby wyszedł z wody. Sierść opadła mu na karku. Otarł łeb o nogi bosmana, po czym podbiegł do chłopca. Tomek pogłaskał go w milczeniu, starając się zapanować nad drżeniem ręki.

Zasadzka Засідка Hinterhalt Засада.

Był wczesny ranek. Na wschodzie zza pagórków wyjrzało słońce, lecz na południu, nad Jeziorem Wiktorii, gromadziły się ołowianogranatowe chmury.

– Dlaczego nie zwijamy obozu? – Dlaczego nie zwijamy obozu? Przecież dzisiaj mieliśmy wyruszyć w dalszą drogę? – zawołał Tomek, podbiegając do grupki mężczyzn rozmawiających przed namiotem Smugi.

– Zastanawiamy się właśnie, co zrobić – odpowiedział zafrasowany Wilmowski. – Zastanawiamy się właśnie, co zrobić – odpowiedział zafrasowany Wilmowski. - Мы просто думаем, что делать, - ответил растерянный Вильмовский. – Pan Smuga czuje się gorzej, a lada chwila może nadejść burza.

– Przecież wczoraj pan Smuga nie miał już gorączki, skąd się więc wzięło to nagłe pogorszenie?

– Widzisz, to nie ten sam chłop co przed trzema dniami. Podsunąłem mu manierczynę z jamajką, a on nawet nie powąchał. To zły znak… – rzekł bosman Nowicki.

– Jest ociężały i apatyczny – dodał Hunter. – Mimo to radzę na nic nie zważać i ruszyć w drogę. Niech lekarz garnizonowy w forcie w Kampali zbada go jak najprędzej.

– Jestem tego samego zdania. Nie wahałbym się, gdyby nie chmury zapowiadające możliwość nadejścia burzy – powiedział Wilmowski.

– Czy tutaj często są burze? – zwrócił się Tomek do Huntera.

– W pasie od trzydziestu do pięćdziesięciu mil wokół Jeziora Wiktorii nie ma ściśle określonych pór deszczowych. - В тридцати-пятидесятимильном поясе вокруг озера Виктория нет строго определенных сезонов дождей. Deszcze padają tu najczęściej w styczniu, lutym, czerwcu i lipcu. W tym właśnie czasie na zachodnich i północno-zachodnich wybrzeżach często zdarzają się bardzo silne ranne deszcze i burze z grzmotami – wyjaśnił tropiciel. ||||||||||||||||||||громами||

– Wobec tego tatuś słusznie obawia się wyruszenia w drogę, gdyż znajdujemy się właśnie na północno-zachodnim wybrzeżu jeziora – stwierdził Tomek.

– Radzę natychmiast ruszać – upierał się Hunter. – Niepokoi mnie nienaturalny kolor rany na ramieniu pana Smugi. Powinniśmy jak najszybciej znaleźć się w Kampali. Jeżeli nadejdzie burza, to lektykę chorego okryjemy brezentem. Если будет шторм, мы накроем седан больного брезентом.

– Czy podejrzewa pan możliwość zakażenia? – zapytał Wilmowski.

Hunter zamyślony spoglądał na gromadzące się na niebie czarne chmury. Dopiero po dłuższej chwili cicho wyraził swą obawę:

– Przez cały czas intryguje mnie myśl, dlaczego napastnicy nie zabili Smugi. Przecież taki rodzaj zemsty najbardziej odpowiadałby tchórzliwemu Castanedo. Z łatwością mogli zatrzeć ślady zbrodni.

– Nie brak mu sprytu. - Он не лишен сообразительности. Nasze podejrzenia w każdym razie skierowałyby się ku niemu i Kawirondo – odezwał się Wilmowski. В любом случае наши подозрения пали бы на него и Кавирондо, - проговорил Вильмовский. – Castanedo dobrze o tym wiedział, nie chciał więc komplikować sobie wygodnego życia. - Кастанедо хорошо знал об этом, поэтому не хотел усложнять свою комфортную жизнь.

– Słusznie, słusznie pan rozumuje – przytaknął Hunter. - Верно, верно рассуждаете, - кивнул Хантер. – Gdyby zdołał usunąć nas po cichu ze swej drogi, nie budząc wobec siebie i Kawirondo podejrzeń, na pewno by się ani chwili nie wahał. Przecież jeżeli złożymy Anglikom oficjalny meldunek, poparty zeznaniami Samby, Castanedo powędruje za kratki. В конце концов, если мы сделаем официальный доклад англичанам, подкрепленный показаниями Самбы, Кастанедо отправится за решетку.

– Tak też będzie, jak amen w pacierzu! - И так будет, как аминь в соске! Nieźle pan to wykombinował – powiedział z uznaniem bosman. – Od razu powinniśmy byli wziąć go na postronek i oddać w ręce Anglików. - Надо было немедленно отнести его на почту и передать в руки англичан.

– Jaki wniosek wyciąga pan ze swych domysłów? - Какой вывод вы сделали из своих предположений? – krótko zapytał Wilmowski.

– Zakładam, że Castanedo pragnąłby się nas pozbyć, nie budząc podejrzeń – ciągnął Hunter. – Dlaczego więc jedynie ogłuszono Smugę? Niegroźna rana na ramieniu nie powinna budzić obaw, a tymczasem właśnie ona nie goi się i jątrzy. Безобидная ранка на руке не должна вызывать беспокойства, однако она не заживает и жжет. Czy nie przyszło wam na myśl, że ostrze noża mogło być nasycone powolnie działającą trucizną? Gdyby Smuga zmarł na terenach Luo, nikt by o to nie podejrzewał Castanedo ani Kawirondo.

– To by było straszne… – szepnął zatrwożony Tomek.

– Do stu zdechłych wielorybów! – wykrzyknął bosman. – Słyszałem i ja, włócząc się po świecie, że Murzyni znają różne sztuczki z truciznami.

– O nieszczęście nietrudno. - Несчастье не заставит себя ждать. Bosmanie, załóż brezent na lektykę, a pan Hunter niech da hasło do wymarszu – zarządził Wilmowski, wysłuchawszy tropiciela. Босман, накиньте брезент на седан, и пусть мистер Хантер даст пароль на выход, - приказал Вильмовский, выслушав следопыта. – Tomku, pomóż panu Hunterowi, ja się zajmę naszym rannym przyjacielem.

– Jestem gotów, tatusiu! – zawołał chłopiec.

Wilmowski postanowił nie odstępować Smugi ani na krok, tym samym dowodzenie ludźmi spadło całkowicie na Huntera. Tropiciel energicznie zabrał się do przygotowań do wymarszu. Osobiście dopilnował, aby sprawnie zwinięto obóz, rozdzielił bagaże pomiędzy tragarzy i wydał specjalne rozkazy dobrze uzbrojonym Masajom, którzy mieli ubezpieczać boki karawany. Wkrótce wszyscy stanęli w szyku.

Tuż za chorążym Sambem mieli iść czterej Kawirondo, niosąc lektykę z rannym; za nimi szły zwierzęta juczne i tragarze. Tylną straż stanowili bosman i Tomek.

– Ho, ho! Nie spodziewałem się po tym flegmatyku tyle energii. Zdaje się, że w opresji można na nim polegać – chwalił Huntera bosman Nowicki. Похоже, вы можете положиться на него в трудную минуту, - похвалил старшина Новицки.

– Tak, tak, ale Mescherje i jego ludzie również spisują się doskonale – dodał Tomek. - Да, да, но Мещерский и его люди тоже отлично справляются со своей работой", - добавил Том. – Niech pan się przyjrzy, z jaką gorliwością przebiegają wzdłuż karawany, popędzając tragarzy.

– Owszem, niczego sobie draby. - Да, неплохая драба. Wydają się być zdatni do wypitki i do bitki. Кажется, они подходят для того, чтобы пить и бить. Gonią z wywieszonymi ozorami i błyskają ślepiami jak prawdziwe ogary. |||||||||гончаки Они гонятся, высунув языки и сверкая глазами, как настоящие жеребцы.

Niebo coraz bardziej zaciągało się czarnymi chmurami. Niebawem, mimo dnia, zapanował półmrok. Od południa uderzył pierwszy podmuch gorącego wiatru. Zaraz też rozległy się chrapliwe głosy Masajów nawołujących tragarzy do pośpiechu. Bokiem ścieżki przemknęły jak widma dwa szakale i zniknęły w gąszczu. Zamilkł krzyk ptactwa. Deszcz zaczął padać dużymi kroplami, wkrótce przemienił się w ulewę. Całe strumienie wody spływały z czarnych chmur. Grzmoty co chwila przetaczały się po górach. Karawana zwolniła tempo marszu. Ludzie i zwierzęta ślizgali się po nagle rozmiękłej ziemi. W czasie największego nasilenia nawałnicy łowcy musieli się zatrzymać u stóp niemal prostopadłej ściany wzgórza, które osłoniło ich trochę przed wichrem i ulewą. Masajowie pospiesznie rozkładali namioty, gdy nagle rozległ się krzyk Tomka.

– Kawirondo uciekają!

Była to prawda. Korzystając z chwilowego zamieszania spowodowanego burzą, tragarze gromadnie znikali w pobliskim gąszczu. Zanim łowcy mogli przeciwdziałać nieoczekiwanej ucieczce, ostatni Kawirondo zniknął w krzakach.

– A to dranie, wystawili nas do wiatru! - И это ублюдки, они нас подставили! – zawołał bosman, spoglądając ze zdumieniem na porzucone w wysokiej trawie pakunki.

– Co zrobimy bez tragarzy? – zmartwił się Tomek.

Hunter nie tracił głowy. Natychmiast wydał Masajom polecenie, aby znieśli pod stok góry wszystkie bagaże i rozłożyli obóz otoczony kolczastym ogrodzeniem. Na szczęście burza przesunęła się dalej na północ. Palące słońce znów ukazało się na wypogodzonym niebie, toteż jeszcze przed południem boma była wybudowana, a Smuga odpoczywał w namiocie na łóżku polowym. Палящее солнце снова появилось на солнечном небе, так что к полудню бома была еще построена, а Смуга отдыхал в палатке на полевой постели. Hunter radził pozostawić większość bagaży i wyruszyć dalej z objuczonymi osłami i końmi, aby szybciej dotrzeć z rannym do fortu w Kampali.

– Dlaczego pan tak nagli do pośpiechu? Czy obawia się pan, że zraniono mnie zatrutym nożem? – odezwał się Smuga.

Tomek z podziwem spojrzał na domyślnego przyjaciela, a potem na Huntera, który odparł po prostu:

– A czy panu, znającemu tak doskonale zwyczaje afrykańskich Murzynów, nie przyszła do głowy podobna myśl?

Smuga uniósł się z wysiłkiem. Wydobył z kieszeni fajkę, nabił ją tytoniem, zapalił, po czym odpowiedział:

– Prawdopodobnie ostrze noża było nasycone trucizną. Od wczoraj jestem tego nawet pewny.

– I ty to mówisz z takim spokojem? – oburzył się Wilmowski. – Nie spodziewałem się po tobie podobnej lekkomyślności.

– Nie gniewaj się, Andrzeju, i nie posądzaj mnie o lekkomyślność – odpowiedział Smuga. - Не сердись, Эндрю, и не обвиняй меня в безрассудстве, - ответил Смуга. – Zachowuję spokój, ponieważ rozważyłem wszelkie możliwości i doszedłem do wniosku, że nie ma obecnie powodu do nadmiernych obaw. - Я сохраняю спокойствие, потому что рассмотрел все возможные варианты и пришел к выводу, что в настоящее время нет причин для чрезмерного беспокойства. Przecież gdyby trucizna działała gwałtownie, nie uratowałby mnie nawet najszybszy marsz. Wprawdzie rana na ramieniu jątrzy się i odczuwam w nim dziwny bezwład, lecz jestem pewny, że dzięki obfitemu krwawieniu niewiele trucizny dostało się do krwi. Tak przeważnie bywa przy ranach zadanych nożem. Znam się na tym co nieco. Gorzej jest, gdy grot zatrutej strzały utkwi gęboko w ciele człowieka lub zwierzęcia.

– Czy pan naprawdę sądzi, że nie grozi panu niebezpieczeństwo? – zapytał Tomek, chwytając dłoń Smugi.

– Możesz być pewny, że nie spieszno mi do krainy wiecznych łowów. Muszę przecież schwytać okapi, aby przekonać pana Huntera o ich istnieniu. Poza tym lekarz europejski nie na wiele by mi się przydał. Кроме того, европейский врач не принесет мне особой пользы. Natomiast miejscowy czarownik mógłby prawdopodobnie dać mi skuteczne lekarstwo. Oni znają tajemnice afrykańskich trucizn.

– Wobec tego powinniśmy jak najszybciej dotrzeć do kabaki Bugandy. Kto jak kto, ale taki król musi mieć najlepszych czarowników – entuzjazmował się Tomek.

– Kabaka Bugandy na pewno jest człowiekiem cywilizowanym i nie wierzy już w moc czarowników – zauważył Wilmowski.

– Nie ulega wątpliwości, ża kabaka nie jest biegającym nago dzikusem, lecz, tak czy inaczej, nie brakuje na jego dworze czarowników – wyjaśnił Hunter. – Niełatwo przecież wykorzenić przesądy wśród krajowców. Dobrze byłoby wiedzieć, jakiej trucizny używają Kawirondo. Szkoda, że napastnik nie zgubił noża podczas walki.

– Czy to zmieniłoby stan chorego? – powątpiewająco zapytał Tomek.

– Znalezienie noża pomogłoby nam – odparł Hunter. – Przeważnie na końcu ostrza jest wyżłobienie, w które wsącza się trucizna wlewana na dno szczelnie dopasowanej pochwy. Znawca tutejszych trucizn mógłby zbadać zawartość wyżłobienia i stwierdzić rodzaj trucizny. Szkoda jednak czasu na próżną gadaninę. Lepiej się zastanówmy, co poczniemy teraz porzuceni przez tragarzy?

– Ależ to beznadziejna sytuacja – powiedział Tomek z tak zaniepokojonym wyrazem twarzy, że towarzysze natychmiast zaczęli go pocieszać.

– Nie jest znów tak źle. Gorsze historie przydarzały się niektórym podróżnikom – powiedział Wilmowski.

– Czy chcesz powiedzieć, tatusiu, że nie tylko nas porzucili tragarze?

– Właśnie to mam na myśli. Wspomniałem wam już o polskim podróżniku Rehmanie. Otóż w czasie jednej z wędrówek po Afryce Południowej powziął zamiar zbadania rzeki Limpopo. Во время одного из своих походов по Южной Африке он решил исследовать реку Лимпопо. Odradzano mu urządzanie wyprawy w porze letniej ze względu na niezdrowy klimat okolicy, lecz Rehman, niepomny przestróg, najął przewodnika oraz kilkunastu tragarzy i wyruszył w drogę. Wkrótce tragarze zaczęli mu płatać różne psikusy. Вскоре носильщики начали разыгрывать его. Opóźniali pochód, udając zmęczenie, rozkładali obóz, gdzie im się podobało, naciągali podróżnika na dodatkowe wynagrodzenie, a w końcu nie chcieli iść podczas deszczu. Pewnego dnia po dużej burzy przewodnik i dwaj tragarze zniknęli jak kamfora, zabierając część rzeczy Rehmana. Następnego dnia na każdym postoju tragarze po kilku uciekali wraz z ładunkiem.

Jeszcze dziesięć dni drogi dzieliło Rehmana od Limpopo, a było przy nim zaledwie trzech Murzynów. Niebawem ci również uciekli. Rehman pozostał sam w bezludnej, o niezdrowym klimacie pustyni, zamieszkanej jedynie przez dzikie zwierzęta.

– I co zrobił w tak okropnym położeniu? – niecierpliwił się Tomek, ciekaw zakończenia przygody przypominającej ich własną.

– Usiadł na kamieniu i zaczął się zastanawiać, co ma począć dalej. Znał podobne przypadki porzucenia podróżników. Taki właśnie los spotkał niemieckiego badacza Karola Maucha, który w Transwalu został okradziony i opuszczony przez swych ludzi. Mauch znajdował się wtedy w dość gęsto zaludnionej okolicy, znalazł więc niebawem innych tragarzy i szczęśliwie zakończył wyprawę. Inny niemiecki podróżnik, Edward Mohr, podczas wędrówki do rzeki Zambezi, w odległości trzech dni drogi od Wodospadów Królowej Wiktorii został również opuszczony przez tragarzy. |||||||||||||||||||||покинутий|| Znakomity myśliwy ukrył wszystkie swe rzeczy w dżungli, wziął tylko strzelbę oraz kilkadziesiąt naboi i poszedł dalej drogą utartą od czasów Livingstone'a. Rehman nie był myśliwym i nie mógł liczyć na niczyją pomoc w bezludnej pustyni. Deszcz jakby się nad nim zlitował i przestał padać, postanowił więc przez kilka dni zbierać w okolicy różne okazy roślin. Wkrótce deszcz znów się rozpadał. Wtedy Rehman uległ atakowi malarii. Mimo wielkiego osłabienia zabrał nazajutrz trochę żywności, koc oraz puszkę z okazami botanicznymi i ruszył w drogę powrotną. Po dwóch dniach udało mu się dowlec w zamieszkane strony.

– To była naprawdę niebezpieczna przygoda – przyznał Tomek. – Teraz widzę, że nasza sytuacja jest o wiele lepsza. Jest nas kilku, a wystarczy przecież wdrapać się na tę górę, u której stóp rozbiliśmy nasz obóz, aby rozejrzeć się po okolicy za najbliższą wioską murzyńską!

– Przednia myśl! – zawołał bosman.

– Przecież pan nie lubi się wspinać na góry!

– Konieczność zmusza człowieka do różnych rzeczy. Необхідність||||| Łyknę tylko trochę jamajki na wzmocnienie i zaraz ruszamy. Я только сделаю глоток "Ямайки" для подкрепления сил, и мы отправимся в путь.

– Dobrze, idźcie na zwiady – zgodził się Wilmowski. – Zabierzcie broń i lunetę. |||приціл Zachowajcie ostrożność.

– Nie obawiaj się o nas, tatusiu. Szybko wejdziemy na szczyt góry i wkrótce wrócimy, na pewno z dobrymi wieściami. Dingo, chodź ze mną!

Bosman i Tomek poprzedzani przez psa zniknęli wśród zarośli okalających górę. Przez jakiś czas obchodzili jej podnóże, aby znaleźć łagodniejszy stok. W miejscu, gdzie rozłożyli obóz, wzniesienie opadało niemal prostopadłą ścianą, uwieńczoną na szczycie rumowiskiem wielkich głazów. Przewidywania dwóch przyjaciół sprawdziły się: wschodni stok sięgał tarasami do samego szczytu. W milczeniu wspinali się z jednego wzniesienia na drugie, aż w końcu natrafili wśród drzew na wydeptaną przez jakieś dzikie zwierzęta ścieżkę. Dingo natychmiast zaczął węszyć i pobiegł pierwszy z pochylonym ku ziemi łbem.

– Oho, Dingo poczuł jakąś zwierzynę – zauważył Tomek.

– Weź go lepiej krótko na smycz, bo gotów nam jeszcze wypłoszyć z tych krzaków jakieś afrykańskie dziwadło – doradził bosman. – Niechby tak tu wypadła na wąską ścieżkę jakaś większa sztuka, to nie będziemy nawet mieli dokąd uciekać. Dingo, do nogi!

Pies niechętnie powrócił. Tomek uwiązał go na smyczy; znów ruszyli pod górę. Kilkadziesiąt metrów przed skalistym, płasko ściętym szczytem kończył się las. Dalej ścieżyna wiodła przez karłowate kłujące krzewy i ginęła pomiędzy głazami zalegającymi szczyt.

Gdy bosman i Tomek mijali już krzewy, Dingo nagle przystanął, strzygąc uszami. Sierść zjeżyła mu się na karku. Szczerząc kły, warknął głucho. Tomek i bosman zatrzymali się zdziwieni.

– Co to ma znaczyć? – mruknął bosman, wsuwając rękę do kieszeni, w której nosił rewolwer.

– Dingo musiał zwęszyć coś podejrzanego – szeptem odparł Tomek. – Pewno jakiś zwierz ukrył się tutaj.

– Nie pleć głupstw, brachu! – zaoponował bosman. – Jakie głupie bydlę kryłoby się wśród nagich skał?

– Może to górskie kozy? Niech pan spojrzy! Dingo nie zachowuje się tak przy spotkaniu ze zwierzyną!

Pies patrzył mądrymi ślepiami na łowców i, odwracając co chwila głowę, obnażał duże kły.

– On nas wyraźnie ostrzega przed niebezpieczeństwem – szepnął Tomek.

Naraz na samym szczycie rozległ się przyciszony ludzki krzyk. Zaraz też łowcy usłyszeli jakby odgłos toczonego po skale kamienia. Bosman wydobył z kieszeni rewolwer i dał znak chłopcu, aby podążył za nim. Pod osłoną krzewów czołgali się aż do pierwszych skał; dalej sunęli od kamienia do kamienia. Teraz nie mieli już żadnych wątpliwości. Jacyś ludzie przetaczali głazy po szczycie góry. Wyraźnie było słychać ich świszczące z wysiłku oddechy oraz chrapliwe nawoływania. Bosman przycupnął za występem skalnym. Босман присел за скальным выступом. Ostrożnie wychylił głowę. Po chwili szepnął:

– Zerknij, brachu, co oni tam majstrują!

Chłopiec wysunął głowę i zdumiał się. Oto dwóch nagich Murzynów z wysiłkiem toczyło olbrzymi głaz po niewielkiej pochyłości ku krawędzi szczytu, gdzie ułożono już sporą piramidę większych i mniejszych kamieni. Trzeci człowiek musiał znajdować się za głazem. Grubym drągiem podważał i popychał ciężki kamień, który zasłaniał go teraz przed łowcami. Tomek przyglądał się Murzynom. Mięśnie naprężały się pod ich brunatną, pokrytą potem, błyszczącą skórą. Dobywając resztek sił, pchali wielki ciężar. Jeszcze dwa lub trzy metry i głaz sam potoczy się po pochyłości, uderzy w piramidę, a wtedy lawina kamieni runie w dół ze szczytu góry. Tomek struchlał. Przecież głazy ułożone były na krawędzi prostopadłej ściany, u której stóp znajdował się obóz wyprawy. Zaledwie myśl ta przyszła mu do głowy, cofnął się i chwyciwszy bosmana za rękę, szepnął:

– Zasadzka! Oni zamierzają strącić lawinę głazów na obóz! Они собираются обрушить на лагерь целую лавину валунов!

– Kubek w kubek to samo pomyślałem – cicho odparł bosman. - Кружка к кружке, я тоже так думал, - спокойно ответил старшина. – Musimy temu zapobiec. Ilu ich tam jest?

– Aż trzech!

– Chyba damy radę. Spróbuję unieszkodliwić drani, a ty stój tutaj z pukawką w pogotowiu. Я попытаюсь нейтрализовать ублюдков, а ты будешь стоять здесь с пушкой наготове. Gdyby było ze mną krucho, pociągaj za cyngiel. Если бы он был хрупким со мной, нажал бы на курок. Tylko mierz dobrze, bo to walka o życie – cicho dodał marynarz, niespokojnie spoglądając na chłopca.

Tomek pobladł straszliwie – miał strzelać do ludzi. Otarł dłonią zroszone potem czoło i niepewnie ujął sztucer.

– To mordercy! Jeżeli się poszkapimy, zabiją nas wszystkich – syknął bosman. Если мы впадем в ярость, они убьют нас всех, - шипел старшина.

Odetchnął lżej, widząc, że ręce chłopca przestały drżeć. |легше|||||| Tomek uniósł się z ziemi ze sztucerem gotowym do strzału.

– Uważaj teraz! - Осторожно! – polecił bosman, wysuwając się ostrożnie zza skalnego załomu. - проинструктировал старшина, осторожно выскальзывая из-за каменной складки.

W tej właśnie chwili silnie podważony przez Murzynów głaz potoczył się o cały obrót, odsłaniając ukrytego dotąd przed wzrokiem łowców trzeciego mężczyznę. Именно в этот момент валун, сильно подрытый черными, перевернулся, открыв взору охотников третьего человека, доселе скрытого от глаз.

Zaledwie Tomek spojrzał na niego, zapomniał o ostrożności i krzyknął: Только взглянув на него, Том забыл об осторожности и закричал:

– Castanedo!

Bosman zaklął po marynarsku. Skoczył ku Murzynom, którzy stanęli jak wryci, ujrzawszy nieoczekiwanego wroga. Tymczasem Dingo, podrażniony krzykiem Tomka, wyrwał smycz z jego dłoni. Kilkoma susami doskoczył do Castanedo. Płowe cielsko śmignęło w powietrzu, lecz handlarz niewolników błyskawicznie przykucnął i pies przeleciał nad nim. Dingo natychmiast rzucił się ponownie do ataku. Castanedo wyszarpnął zza pasa długi nóż. Pies przyczaił się, szczerząc kły. Bosman runął jak burza na dwóch Kawirondo: jednego uderzył w kark rękojeścią rewolweru, drugiego grzmotnął pięścią między oczy i zaraz odwrócił się do Castanedo, który z nożem w dłoni cofał się przed psem ku prostopadle ściętej krawędzi góry.

– Dingo, do nogi! – krzyknął bosman.

Pies przystanął, warcząc głucho. Bosman krok za krokiem zbliżał się do Mulata. Castanedo pochylił się i skurczył. Widać było, że zaraz zaatakuje.

– Rzuć nóż, draniu! – rozkazał bosman.

Castanedo nic nie odrzekł. Wolno unosił ostrze w górę, błyskając groźnie pełnym nienawiści okiem. Dingo warknął ostrzegawczo.

– Rzuć nóż na ziemię! – powtórzył bosman.

Castanedo cofnął się trochę, by nabrać rozpędu.

Bosman oparł na biodrze prawą dłoń uzbrojoną w rewolwer i nacisnął spust. Huknął strzał! Po twarzy Castanedo przebiegł skurcz. Bosman naciskał spust raz po razie. Mieszaniec zwinął się jak pod smagnięciem bicza i runął w przepaść.

Marynarz z rewolwerem gotowym do strzału odwrócił się ku powalonym uprzednio wrogom, ale uspokoił się zaraz, gdy spostrzegł, że Tomkowi nic z ich strony nie grozi. Chłopiec stał z opuszczoną w dół lufą sztucera i przerażonym wzrokiem spoglądał na bosmana. Мальчик стоял с опущенным стволом винтовки и смотрел на старшину испуганными глазами.

– Nic ci się nie stało? - Вы в порядке? – szybko zapytał marynarz, zaniepokojony wyglądem przyjaciela.

– Nic… – wykrztusił Tomek.

– A gdzież to podziali się Kawirondo?

Tomek bez słowa wskazał ręką na pobliskie krzewy.

– Uciekli? A, to czort z nimi tańcował! Niech sobie uciekają, nie są już dla nas groźni. Patrz, pogubili nawet swoje patyki – roześmiał się bosman rubasznie, potrącając nogą leżące na ziemi dzidy. – Coś tak nagle zaniemówił, brachu?

– Pan… zabił… Castanedo!

– Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka – rzekł sentencjonalnie marynarz. - Волк родил нескольких волков, а волчица родила его, - сентиментально заметил моряк. – Teraz przynajmniej już nie będzie nam bruździł. - Теперь, по крайней мере, он больше не будет с нами шутить. No, no, ale Dingo to druh na schwał! Widziałeś, jak odważnie rzucił się na tego drania? Mądry piesek, mądry! Nie skoczył na ślepo, wiedział, że z nożem nie ma żartów!

Dingo otrząsnął się, jakby wyszedł z wody. Sierść opadła mu na karku. Otarł łeb o nogi bosmana, po czym podbiegł do chłopca. Tomek pogłaskał go w milczeniu, starając się zapanować nad drżeniem ręki.