Góra Znaków
Następnego dnia Tomek opuścił ranczo jeszcze przed wschodem słońca. Oprócz wierzchowca zabrał luzaka objuczonego sprzętem obozowym i małym zapasem żywności. Po kilku godzinach poszukiwań odnalazł Czerwonego Orła na pastwisku przy stadzie bydła. Zeskoczył z konia tuż przy Indianinie.
– Właśnie szukam Czerwonego Orła – odezwał się, wyciągając rękę do Nawaha. – Musimy pomówić na osobności.
– Możemy rozmawiać tutaj, nikt nam nie przeszkodzi – odparł Nawah powściągliwie.
Uwaga była słuszna. Trzej kowboje, strzegący razem z nim dużego stada, siedzieli w pewnej odległości przed szałasem, spożywając poranny posiłek. Tomek szybko przywiązał konie do krzewu.
– Ostatnim razem nie miałem nawet okazji pożegnać się z Czerwonym Orłem. Po tym okropnym porwaniu młodej squaw wszyscy straciliśmy głowy – usprawiedliwiał się Tomek. – Dlaczego mój czerwony brat unika rancza? Mówiono mi, że od tego strasznego dnia nie pokazałeś się tam ani razu.
Indianin spod oka obserwował białego chłopca. Nie dostrzegł w jego twarzy wyrazu nieufności, której spodziewał się, słuchając relacji kowbojów na temat porwania bratanicy szeryfa.
– Czerwony Orzeł wolał nie przebywać w pobliżu rancza, ponieważ biali ludzie gniewali się na Indian za porwanie młodej squaw – odparł po chwili wahania. – Czy mój brat również jest przekonany, że Czarna Błyskawica dokonał tego napadu?
– Kapitan Morton narzucił wszystkim takie zdanie, chociaż ja nie mogłem jakoś w to uwierzyć. Zdawało mi się, że po przysłudze, jaką wyświadczyłem wraz z moimi przyjaciółmi Czarnej Błyskawicy, nie mógł nam wyrządzić takiej krzywdy – odparł Tomek.
– Mój biały brat nie pomylił się, jestem również tego pewny. Słyszałem jednak, jak ranczerzy obwiniali tylko Czarną Błyskawicę.
– Czy mój brat już wie, że pogoń była bezskuteczna?
Nawah skinął głową na znak potwierdzenia, więc Tomek ciągnął dalej:
– Postanowiłem ponownie rozpocząć poszukiwania, tym razem już na własną rękę. Kiedy po raz pierwszy byłem w rezerwacie Apaczów Mescalero, wódz Długie Oczy powiedział mi coś przy pożegnaniu.
Tomek zamilkł, przyglądając się uważnie młodemu Nawahowi, lecz Indianin nie przerywał kłopotliwego milczenia. Wobec tego znów odezwał się po chwili:
– Niech mi Czerwony Orzeł powie, czy wodzowie dotrzymują słowa?
– Obietnice dane przyjacielowi po wypaleniu z nim fajki pokoju pozostają na zawsze w uchu wojownika – zapewnił Czerwony Orzeł.
– Wódz Długie Oczy powiedział mi, że jeżeli kiedykolwiek będę się znajdował w potrzebie, to mogę się udać na Górę Znaków i zawezwać potężnych przyjaciół na pomoc. Czy Czerwony Orzeł doprowadzi mnie na tę górę i wskaże, w jaki sposób mam nadać wezwanie?
– Czerwony Orzeł wykona wszystkie polecenia wodza Długie Oczy. Kiedy mój brat chce wyruszyć na Górę Znaków?
– Natychmiast!
– Ugh! Niech tak będzie, ale musisz uprzedzić o moim odjeździe przodownika kowbojów.
– Załatwię to zaraz, a ty natychmiast przygotuj się do drogi – powiedział Tomek, po czym udał się ku szałasowi pastuchów.
Przodownik znał dobrze gościa szeryfa Allana, nie czynił więc jakichkolwiek trudności. Już kilkanaście minut później obydwaj chłopcy podążali na południe.
Tomek jechał kilka metrów za Nawahem, wiodąc na arkanie jucznego konia. Gdy oddalili się znacznie od pastwiska, przynaglił mustangi i wkrótce zrównał się z towarzyszem.
– Czy Czerwony Orzeł może mi powiedzieć, kiedy przybędziemy na miejsce? – zagadnął.
– Nim słońce skryje się za prerię, znajdziemy się na Górze Znaków – odpowiedział Indianin.
– W jaki sposób nadamy sygnał oznaczający wezwanie na pomoc? Czy ciemność nocy nie będzie dla nas przeszkodą?
– Uczynimy to za pomocą ognia, w dzień natomiast posługiwalibyśmy się znakami dymnymi – wyjaśnił Czerwony Orzeł.
– Czy długo będziemy musieli czekać na przybycie przyjaciela od chwili nadania sygnału? – pytał dalej Tomek.
Czerwony Orzeł przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Sprytny Tomek domyślił się bowiem, że wódz Długie Oczy, mówiąc o przyjacielu, miał na myśli Czarną Błyskawicę. Gdyby Czerwony Orzeł poinformował Tomka, ile czasu potrzebuje Czarna Błyskawica na przybycie na Górę Znaków od chwili nadania sygnałów, to ustalenie, w jakiej odległości znajduje się jego kryjówka, nie przedstawiałoby już większych trudności. Młody Nawah dał jednak dowód swej wyjątkowej przezorności, odpowiadając:
– Jeżeli ów przyjaciel nie przybędzie po sygnale ogniowym, to ponowimy wezwanie za dnia znakami dymnymi. Wszystko zależy od tego, gdzie będzie w chwili spostrzeżenia sygnałów.
– Nie wiem, czy jest to pewny sposób porozumiewania się – znów zagadnął Tomek. – Przecież tak sygnały ogniowe, jak i dymne są widoczne na znaczną odległość. Nie można zapobiec, aby nie ujrzeli ich niepowołani ludzie.
– Niech Nah'tah ni yez'zi niczego się nie obawia. Nawet jeśli ktokolwiek inny dostrzeże sygnały, to i tak nie zrozumie ich znaczenia – uspokoił go Indianin.
Powściągliwość Nawaha w udzielaniu wyjaśnień zaostrzyła ciekawość Tomka. Przypomniały mu się afrykańskie tam-tamy, odgrywające na Czarnym Lądzie rolę telegrafu dźwiękowego. Za pomocą tam-tamów Murzyni potrafili z niezwykłą szybkością przekazywać wszelkie wiadomości nawet do najbardziej niedostępnych zakątków dżungli. Ileż to niepokojów przeżył Tomek podczas łowieckiej wyprawy w Afryce, wsłuchując się w tajemniczą mowę tam-tamów! Teraz znów miał poznać inny sposób porozumiewania się na odległość – sposób krajowców kontynentu amerykańskiego.
Naraz Tomek odczuł cały ciężar odpowiedzialności spoczywający na jego młodych barkach. Czy słusznie czyni, wzywając Czarną Błyskawicę na pomoc? Nie może przecież przewidzieć, co z tego wszystkiego wyniknie. Tajemniczość i niezwykłość sytuacji budziła w nim niepokój. Tym mocniej więc zatęsknił nagle za ojcem i Smugą. Ojciec z rozwagą przewodził każdej wyprawie. Smuga znów posiadał olbrzymią wiedzę o świecie i jego mieszkańcach. Przemierzył chyba wszystkie kontynenty, poznał wiele dziwnych ludów; nawet najniezwyklejsze sytuacje nie wywierały na nim większego wrażenia.
W tej chwili Smuga byłby najwłaściwszym doradcą. Tomek zaczął więc rozmyślać, coby uczynił ten wytrawny podróżnik, znalazłszy się w jego położeniu. Przypomniał sobie wskazówki udzielane przez doświadczonego przyjaciela.
„Tylko prymitywny i słaby moralnie człowiek ucieka się od razu do użycia siły – mawiał Smuga. – Najcenniejszą cechą mężczyzny jest rozwaga. Zastanów się najpierw, a zawsze znajdziesz najwłaściwsze wyjście z każdej sytuacji”.
Czy teraz postępował rozważnie? Przecież od dłuższego czasu wcale nie zwracał uwagi na okolicę. Rozejrzał się więc zaraz wokoło.
Kilka kilometrów od nich, na zachodzie, piętrzyła się owa pamiętna, samotna góra. Uwzględniając jej położenie, uzmysłowił sobie, że lada chwila przekroczą granicę i znajdą się na terytorium meksykańskim.
Gęstwa kolczastych kaktusów znacznie się przerzedziła. W pobliżu musiały się znajdować małe stepowe jeziorka, ponieważ coraz to podrywały się stada rozmaitego ptactwa. Wspaniały, miękki kobierzec trawy, sięgającej koniom do kolan, lśniącej błękitnostalowym blaskiem. Piołun wyrastał tu na wysokość człowieka, a jego łodygi, twarde jak drewno, miały grubość ludzkiego ramienia. Małe dzikie słoneczniki, właśnie kwitnące, oraz opuncje[41] tworzyły urocze gaje.
Głośne gdaknięcie zatrzymało jeźdźców na miejscu. Tuż przed nimi uciekało spłoszone stadko kur preriowych. Były to śliczne, okazałe ptaki wielkości cietrzewia, o ładnym upierzeniu przypominającym częściowo jarząbka, a częściowo kuropatwę. Mięso ich było znanym przysmakiem. Tomek natychmiast sięgnął po sztucer, lecz Czerwony Orzeł powstrzymał go ruchem ręki i szybko wydobył z plecionki zawieszonej na łęku siodła nieduży łuk i pierzastą strzałę. Mimo że Tomek niecierpliwił się powolnością towarzysza, Czerwony Orzeł spokojnie przyłożył strzałę do cięciwy i nie spiesząc się, napiął łuk. Okazało się, że Indianin doskonale znał zwyczaje dzikich kur preriowych. Wszelki pośpiech był naprawdę zbyteczny. Dość ciężkie ptaki nie zrywały się do lotu, jak nasze kuropatwy, całym stadem jednocześnie, lecz uciekały kolejno jeden po drugim. Czerwony Orzeł czekał z łukiem gotowym do strzału. Kiedy duże ptaszysko w pobliżu poderwało się do lotu, błyskawicznie naciągnął cięciwę. Pierzasta strzała bzyknęła w powietrzu. Kura, trzepocząc skrzydłami, spadła w trawę. Indianin zeskoczył z wierzchowca, podbiegł do ptaka i stwierdziwszy, że już nie żyje, przytroczył go do uprzęży jucznego konia.
[41] Opuncja (Opuntia) – kaktus o płaskich pędach członowatych, kolczastych; ma żółte, czerwone lub białe kwiaty, a jego jadalne owoce podobne są do fig. Rośnie w Meksyku, Peru i Chile.
– Szkoda kuli na te powolne ptaki, a poza tym strzał słychać daleko w stepie – wyjaśnił, dosiadając mustanga.
Znów kłusowali na południe. Indianin coraz częściej spoglądał w niebo i przynaglał wierzchowce do szybszego biegu. Konie i jeźdźcy byli już zmęczeni całodzienną wędrówką w skwarze, lecz Czerwony Orzeł nie dawał hasła do odpoczynku. Pasmo, ku któremu zdążali, stawało się coraz bliższe. Pod wieczór byli u jego podnóża. Wjechali w rozległy kanion, ogarnął ich ożywczy chłód. Kopyta koni głucho uderzały o skaliste podłoże.
Czerwony Orzeł z nadzwyczajną pewnością prowadził poprzez rozgałęzienia kanionu, aż znaleźli się u stóp wysokiego szczytu górującego ponad całym pasmem. Miotlaste juki gdzieniegdzie tylko porastały skrawki gruntu pomiędzy skałami. Tutaj Indianin postanowił zostawić mustangi. Szybko rozsiodłali konie, przywiązali je na arkanach do drzewek, po czym zabrawszy broń, najniezbędniejszy sprzęt obozowy oraz zabitą kurę, ruszyli w górę.
Szli skalistą ścieżką wiodącą na szczyt. Chwilami przemieniała się ona w wyrąbane w skale stopnie, wobec czego wejście na stromą ścianę nie było zbyt nużące. Po przeszło godzinnej dość szybkiej wspinaczce chłopcy osiągnęli szczyt. Tomek rozejrzał się wokoło.
Wysoki, półkolisty zrąb skalny obramowywał od północy i wschodu szczyt, tworząc zawieszony nad przepaścią ganek. Ku południowi i zachodowi pasmo się zniżało i otwierało szeroki niczym niezmącony widok. W dali, aż do linii horyzontu poszarpanej konturami nowego łańcucha gór, ciągnęła się kaktusowo-jukowa pustynia. Słońce zachodziło w pełnym blasku złota i purpury jak na morzu. Zmrok wieczorny z wolna osnuwał step delikatną, szafirową mgiełką.
Podczas gdy Tomek zachwycał się malowniczym widokiem, Czerwony Orzeł wynosił spomiędzy głazów zalegających szczyt góry całe naręcza przygotowanych tam równo pociętych gałęzi i suchego chrustu, układając paliwo na trzy równo oddalone od siebie stosy. Po ukończeniu tej pracy znikł wśród głazów.
Minęło sporo czasu, zanim Tomek zaczął się rozglądać za swym towarzyszem. Znalazł go w niszy skalnej przy małym, ledwo żarzącym się ognisku. Czerwony Orzeł kończył właśnie skubanie upolowanej kury. Sprawnie wypatroszył ptaka, pokrajał na kawałki, dwa z nich natknął na długie patyki, po czym zaczął opiekać mięso nad żarem ognia.
– Niech Nah'tah ni yez'zi uczyni to samo, będziemy mieć dobrą kolację – zachęcił Tomka.
Oczywiście Tomek nie dał sobie tego powtarzać dwa razy. Szybko nadział kawałki kury na patyki i naśladując Indianina, trzymał je nad żarem tak długo, aż skurczyły się w twarde jak drzazgi czarne kęsy. Upieczona w ten sposób kura nie była zbyt smaczna, lecz mimo to chłopcy zjedli ją z wielkim apetytem. Potem uzupełnili posiłek zapasami przywiezionymi z rancza, popijając wodą z manierek. W pewnej chwili Czerwony Orzeł spojrzał w niebo i rzekł:
– Jeszcze za wcześnie na nadawanie sygnałów. Niech Nah'tah ni yez'zi odpocznie nieco. Połóż się i prześpij trochę, a ja tymczasem będę czuwał; obudzę cię o odpowiedniej porze.
– Czy Czerwony Orzeł nie jest zmęczony? Możemy odpoczywać na zmianę – zaproponował Tomek.
– Nah'tah ni yez'zi nie zna właściwej pory nadawania sygnałów. Ja będę czuwał, a mój biały brat może teraz odpocząć – odparł Indianin.
– Dobrze, chętnie się prześpię – zgodził się Tomek.
Zaraz też powrócił na platformę skalną, gdzie pozostawili koce. Tutaj przygotował sobie wygodne legowisko tuż pod półkolistym zrębem i ułożył się do snu. Za chwilę wyszedł zza głazów Czerwony Orzeł. Usiadł na ziemi nieopodal Tomka, opierając się plecami o duży głaz.
Purpurowy odblask zachodzącego słońca rozpłynął się już na linii horyzontu. Gwiazdy zaczęły się ukazywać na ciemnym niebie. Tomek przymknął oczy, lecz nie mógł zasnąć. Myśl o nieznanym losie nieszczęsnej Sally spędzała mu sen z powiek. Gdzie jest i co porabia? Tomek był pewny, że oczekuje od niego pomocy. Rozmyślając o tym, drżał z niecierpliwości. Z kolei zaczął się zastanawiać, czy Czarna Błyskawica przybędzie na jego wezwanie; a jeśli się zjawi, czy zechce pomóc w poszukiwaniach? Przecież wszyscy twierdzili, że czerwonoskóry wódz jest organizatorem powstania przeciwko białym. Już sam ten fakt był dostatecznym dowodem jego nienawiści do osadników. Czy wobec tego można na niego liczyć?
Tak rozmyślając, mimo woli spojrzał spod przymrużonych powiek na Czerwonego Orła. Zaledwie wzrok jego spoczął na Indianinie, natychmiast zapomniał o zmęczeniu. Udawał nadal, że śpi w najlepsze, lecz teraz co chwila zerkał nieznacznie na swego towarzysza. Po krótkiej chwili nie miał już wątpliwości – Indianin przez cały czas nie spuszczał zeń oczu. W jakim celu to czynił?
Tomek, niby we śnie, odwrócił się na lewy bok. W tej pozycji miał większą swobodę obserwowania Czerwonego Orła.
Młody Nawah wciąż siedział w bezruchu, oparłszy ręce na kolanach skrzyżowanych nóg, lecz równocześnie nie odrywał czujnego wzroku od pogrążonego we śnie towarzysza. Po pewnym czasie pochylił się ku Tomkowi; wsłuchiwał się w jego oddech. Nabrawszy przekonania, że biały chłopiec już śpi od dawna, podniósł się. Sylwetka Nawaha wyraźnie odcięła się na tle nieba. Stąpając bezszelestnie, podszedł do ułożonych trzech stosów suchego paliwa.
Szybko przerzucił część drewna z obydwu bocznych stosów na środkowy, po czym za pomocą krzesiwa zapalił suchy chrust. Słup jasnego ognia wystrzelił w górę.
Czerwony Orzeł z niepokojem spojrzał na skalną ścianę, u której stóp spoczywał Tomek pogrążony w głębokim śnie. Jego przymknięte powieki drgały pod wpływem blasku gorejącego ogniska.
Nawah uśmiechnął się zadowolony. Więc jednak udało mu się nie zdradzić białemu przyjacielowi sposobu nadawania sygnałów wzywających sojuszników na pomoc. Teraz pewny był pochwały wodza Długie Oczy, który zawsze twierdził, że tylko zmarli nie zdradzają tajemnic.
Czerwony Orzeł stał przez chwilę nieruchomo. W myśli powtarzał umowne znaczenie poszczególnych sygnałów:
– Jeden obłok dymu w dzień lub jedno ognisko w nocy oznacza: „Uwaga! Zaraz nadamy sygnał!”. Trzy kolejno wypuszczone obłoki dymu w dzień lub jednocześnie zapalone trzy ogniska w nocy to wezwanie na pomoc w obliczu niebezpieczeństwa!
Ognisko płonęło już kilka minut. Pierwszy znak został nadany. Teraz Indianin wyjął z ognia żagwie i rzucił je na pozostałe stosy. Trzy ogniska rozgorzały czerwonawożółtym płomieniem. Czerwony Orzeł wypełnił zadanie. Powrócił na swe miejsce pod skalny blok. Przyjaźnie spojrzał na śpiącego Tomka. Zauważył, że koc zsunął się z jego ramion. Noc w górach była dość chłodna, więc pochylił się nad białym chłopcem, ostrożnie okrył go kocem, po czym usiadł obok na ziemi. Silny odblask płonących ognisk pełzał po jego miedzianobrązowej twarzy, w zadumie zwróconej ku niebu usianemu gwiazdami. Jasny sierp księżyca wychylił się zza szczytów górskich.
Ogniska z wolna zaczęły przygasać.
Smutny uśmiech przemknął się po twarzy Tomka. Więc jednak Czerwony Orzeł nie dowierzał mu, skoro chciał ukryć przed nim sposób nadawania sygnałów. Zaraz wszakże pomyślał, że tę nieufność spowodowały niezmierne krzywdy wyrządzone Indianom przez białych ludzi. Sprzeczne uczucia napełniły Tomka niepokojem.
Czy może się spodziewać od Czarnej Błyskawicy pomocy dla Sally, której stryj tropił go jak dzikiego zwierza? Długo jeszcze nie mógł pozbyć się dręczącej myśli i zasnął dopiero wtedy, gdy ogniska przygasły.
Czas wolno płynął…
Tomek przebudził się pod przemożnym wrażeniem, że dzieje się coś niezwykłego. Nawykły do niebezpieczeństw, nie otworzył zaraz oczu. Leżał w dalszym ciągu w bezruchu, jakby jeszcze był pogrążony we śnie, lecz czujnie nadsłuchiwał. Wokół panowała cisza.
Nagle odblask ognia musnął jego przymknięte powieki. Czyżby Czerwony Orzeł znów nadawał sygnały? Nieznacznie uchylił jedno oko.
Była jeszcze noc. Nieopodal paliło się ognisko. Wokół niego siedziało półkolem kilkunastu Indian. W milczeniu spoglądali na Tomka, jakby czekali na jego przebudzenie. Tomek raptownie odrzucił koc, podniósł się, zbliżył do grupy Indian i powiódł wzrokiem po ich twarzach. W samym środku półkola siedział Czarna Błyskawica.
Jakże inaczej teraz wyglądał. Jedynie surowy, poważny wyraz twarzy i dumny wzrok przypominały dawnego jeńca szeryfa Allana. Głowę jego zdobił wielki pióropusz z orlich piór, opadający dwoma długimi ogonami aż na ziemię. Na szyi zawieszone miał naszyjniki z pazurów i kłów dzikich zwierząt oraz święte zawiniątko. Nagie plecy i piersi okryte były przerzuconą przez lewe ramię miękko wyprawioną skórą bizona. Długie nogawice zdobione frędzlami, pas okalający biodra i mokasyny dopełniały całość. Za pasem widniały tomahawk i rękojeść noża. Na udach skrzyżowanych nóg leżał nowoczesny karabin.
Inni Indianie ubrani byli podobnie jak wódz, lecz żaden z nich nie nosił tak wspaniałego pióropusza. Oprócz karabinów, noży i tomahawków niektórzy mieli jeszcze długie lance i tarcze sporządzone ze skór zwierzęcych. Ich twarze i ciała pokrywały wzorzyste pasy wymalowane czerwoną farbą. Jedynie twarz wodza miała czarne skośne pasy od oczu do szyi. Był to znak śmierci, którą Czarna Błyskawica zaprzysiągł wszystkim białym najeźdźcom.
Indianie w milczeniu, z założonymi na piersiach rękoma, spoglądali na chłopca. Tomek odważnie patrzył na dzikich synów amerykańskiej pustyni. Więc ci groźni wojownicy przybyli na jego wezwanie! Czy naprawdę zechcą mu pomóc, mimo że należy do znienawidzonej przez nich białej rasy? Twarze Indian nie wyrażały jakichkolwiek uczuć. Wyglądali jak wykute z kamienia posągi dawnych wojowniczych mieszkańców Ameryki.
Tomek zrozumiał, że czeka go chwila ciężkiej próby. Jak ma przemówić, aby uzyskać ich pomoc? Jeszcze raz powiódł oczyma po surowych twarzach. W końcu jego wzrok spoczął na Czarnej Błyskawicy. Instynkt podszeptywał mu, że nie powinien pierwszy rozpoczynać rozmowy. Stał więc w milczeniu, patrząc na groźnego wodza.
Po dłuższej chwili Czarna Błyskawica wykonał ręką zapraszający ruch. Tomek podszedł do ogniska i usiadł w kręgu milczących Indian. Upłynęło kilka minut, zanim Czarna Błyskawica wolno zdjął z szyi święte zawiniątko. Wydobył z niego kalumet, nabił go tytoniem, zapalił węgielkiem z ogniska. Nie spiesząc się, wydmuchiwał dym ku niebu, ziemi i czterem stronom świata. Kalumet wędrował z rąk do rąk. Indianie z największą powagą dokonywali ceremoniału palenia fajki pokoju i przyjaźni. Gdy z kolei Tomkowi podano fajkę, ujął ją pewnie w dłonie i wydmuchnął dym sześciokrotnie, tak jak wszyscy jego poprzednicy, następnie podał ją swemu sąsiadowi. W końcu kalumet dotarł z powrotem do Czarnej Błyskawicy. Wódz schował fajkę do woreczka, zawiesił go znów na szyi i dopiero teraz się odezwał:
– Nasz młody brat Nah'tah ni yez'zi zapalił na Górze Znaków trzy ogniska. Nah'tah ni yez'zi wie, że sygnał ten oznacza wezwanie na pomoc w niebezpieczeństwie. Czarna Błyskawica przybył na wezwanie. Czego mój brat żąda?
– Dziękuję ci, wodzu, za dotrzymanie słowa – odparł poważnie Tomek. – Ośmieliłem się prosić Czerwonego Orła o doprowadzenie mnie na Górę Znaków i nadanie sygnałów, ponieważ wódz Długie Oczy powiedział mi, że mogę to uczynić, gdy będę potrzebował pomocy przyjaciół.
– Wódz Długie Oczy wykonał rozkaz Czarnej Błyskawicy – wtrącił Indianin. – Niech mój brat powie, czego ode mnie żąda.
– Wodzu, chciałem cię prosić o pomoc w odnalezieniu i uwolnieniu mojej młodej przyjaciółki, nazwanej przez ciebie Białą Różą.
– Ugh! Dlaczego mój brat mówi o uwolnieniu Białej Róży? Czyżby groziło jej coś ze strony szeryfa? – zdziwił się Czarna Błyskawica.
Tomek, patrząc w oczy Indianina, wyjaśnił:
– Nieznani Indianie napadli na ranczo szeryfa Allana, porwali Białą Różę i uprowadzili kilkanaście najlepszych koni, a wśród nich klacz Nil'chi, na której wygrałem dziesięciomilowy wyścig na rodeo.
– Ugh! Kiedy to się stało?
– Osiem dni temu.
– Osiem wieczorów[42] temu – powtórzył Czarna Błyskawica, jakby chciał się upewnić, że dobrze zrozumiał. – Dlaczego Nah'tah ni yez'zi zawiadamia mnie o tym dopiero teraz?
[42] Indianie obliczają czas następująco: dni liczbą wieczorów lub przespanych nocy, miesiące jako księżyce, a lata liczbą zim.
– Byliśmy wtedy z moim przyjacielem w rezerwacie Apaczów Mescalero w gościnie u wodza Długie Oczy. Matka Białej Róży powiadomiła nas natychmiast o napadzie. Powróciliśmy zaraz na ranczo wraz z Czerwonym Orłem. Zastaliśmy szeryfa ciężko rannego i nieprzytomnego. Następnego ranka wyruszyliśmy w pościg razem z gromadą ranczerów i kapitanem Mortonem, który przybył z oddziałem wojska, ale ślady zniknęły niebawem na skalistym gruncie. Toteż wczoraj, po bezskutecznych poszukiwaniach, wróciliśmy do domu.
– Czy Czerwony Orzeł brał udział w tych poszukiwaniach? – zapytał Czarna Błyskawica.
Tomek namyślał się, co ma odpowiedzieć, gdy odezwał się Czerwony Orzeł:
– Czerwony Orzeł nie wyruszył na wyprawę, ponieważ dowódca długich noży[43] obwiniał wodza Czarną Błyskawicę o dokonanie napadu. Obecność moja nie była pożądana przez białych.
[43] Długimi nożami nazywali Indianie kawalerzystów armii Stanów Zjednoczonych ze względu na noszone przez nich szable.
– Ugh! Więc ten przeklęty biały pies powiedział, że ja porwałem Białą Różę – zdumiał się Indianin. – Nie spocznę, dopóki jego skalp nie będzie wisiał u mego pasa!
Ponura groźba nie przestraszyła w tej chwili Tomka, przeciwnie, uradowała go nawet. Oburzenie Czarnej Błyskawicy było najlepszym dowodem na to, że nie on dokonał niecnego napadu.
– Dlaczego Czerwony Orzeł nie zawiadomił mnie natychmiast o porwaniu młodej białej squaw? – zapytał karcącym tonem wódz.
Młody Nawah odparł cicho:
– Długie noże i ranczerzy wyruszyli, by szukać kryjówki Czarnej Błyskawicy, gdyż jego właśnie obwiniali o dokonanie napadu. Razem z nimi znajdowali się nasi dwaj biali przyjaciele. Gdyby wódz Czarna Błyskawica natychmiast udał się na poszukiwania białej squaw, nietrudno byłoby o spotkanie obydwu oddziałów. Wtedy…
– Ugh! Manitu nie poskąpił roztropności mojemu młodemu bratu – wtrącił Czarna Błyskawica. – Straciliśmy jednak dużo czasu.
Nadzieja zaczęła się wkradać do serca Tomka.
– Proszę cię, wodzu, powiedz, czy mogę liczyć na twoją pomoc? – zapytał wzruszonym głosem.
Wódz spojrzał na Tomka zadumanym wzrokiem i rzekł:
– Przed przybyciem białych cała ziemia amerykańska należała do Indian. Niezliczone stada bizonów pasły się na szerokich stepach, w lasach było pełno różnej zwierzyny i ptactwa. Czerwonoskórzy żyli, tak jak ich ojcowie i ojcowie ich ojców. Nie cierpieli głodu. Wędrowali za bizonami, polowali bądź uprawiali ziemię według swej woli. Dla przyjaciół zawsze mieli otwarte serca, dla wrogów topór wojenny. Potem przyszli biali ludzie. Indianie nie bronili im swej ziemi, zaprosili nawet białych do swych wigwamów. Biali palili z nami fajki pokoju, poili wodą ognistą, podpisywali traktaty. Chcieli coraz więcej ziemi. Kupowali ją bądź zabierali siłą. Wielki Biały Ojciec z Waszyngtonu przyrzekał pokój. Indianie ustępowali coraz dalej na zachód. Potem zbudowali drogę żelazną[44], która połączyła wielką wodę leżącą na wschodzie z wybrzeżem na zachodzie. Biali bezlitośnie wytępili bizony, by nas zagłodzić i zmusić do posłuszeństwa. Pieniędzmi płacili za skalpy czerwonoskórych wojowników, ich kobiet i dzieci. Indianie ulegli przemocy, a wtedy Biały Ojciec z Waszyngtonu wyznaczył im rezerwaty na skalistych, pustynnych terenach. Mój biały brat był w rezerwacie Apaczów Mescalero i widział, jak nędzny wiodą tam żywot. Czarna Błyskawica nie dał się zamknąć w rezerwacie. Zaprzysiągł śmierć wszystkim białym i żyje, tak jak Indianie żyli przed przybyciem białych. Czarna Błyskawica umrze z tomahawkiem w dłoni, walcząc z wrogiem, by w Krainie Wiecznych Łowów żyć, jak przystoi prawdziwemu wojownikowi. Czarna Błyskawica nosi na twarzy znak śmierci, a w wigwamie jego wiszą liczne skalpy białych, lecz serce moje, jak serce każdego Indianina, jest zawsze otwarte dla przyjaciół. Czarna Błyskawica nigdy nie złamał słowa danego przyjacielowi. Nah'tah ni yez'zi jest szlachetnym wojownikiem. Wyświadczył przysługę czerwonoskóremu, nie żądając nic w zamian. Rada starszych naszego plemienia przyjęła cię do naszego grona. Jesteś więc naszym bratem i twoja krzywda jest naszą krzywdą. Biała Róża musi odzyskać wolność, by móc wrócić z tobą za wielką wodę do swej ojczyzny. Ugh, powiedziałem!
[44] W 1869 r. ukończono budowę pierwszej transkontynentalnej linii kolejowej, łączącej wschodnie wybrzeże Oceanu Atlantyckiego z zachodnim Oceanu Spokojnego, zwanej Drogą Żelazną Pacyfiku.
– Ugh, ugh! – jak echo powtórzyli Indianie.
– Czas zatarł ślady napastników, niech więc Nah'tah ni yez'zi opowie przebieg wypadków – odezwał się znów Czarna Błyskawica. – Musimy się zastanowić nad sytuacją.
Tomek szczegółowo powtórzył wszystko, co wiedział o napadzie, bezskutecznym pościgu, nie pomijając narady odbytej z bosmanem, panią Allan i szeryfem. Zaledwie skończył, Czerwony Orzeł odezwał się:
– Wprawdzie nie podążyłem z wami za napastnikami, lecz mimo to przez dwa dni pilnie badałem pozostawione ślady. Biała squaw myli się, duży pies Białej Róży nie został zabity. Czerwony Orzeł widział jego ślady krzyżujące się ze śladami uciekających.
– Dlaczego mówisz o tym dopiero teraz? – zawołał uradowany Tomek. – Jeżeli wierny i mądry Dingo żyje, to prędzej czy później przybiegnie do nas po pomoc dla Sally.
– Dobra wiadomość jest zawsze pożądana – filozoficznie odparł młody Nawah.