Wszy, szczury, brak toalet. Jak żyją uchodźcy na Samos? – 7 metrów pod ziemią
Mieszkają w namiotach, w kartonach, nie ma toalet,
nie ma sanitariatów, nikt nie wywozi śmieci.
Są epidemie, wszy, pchły,
mieliśmy
epidemię szczurów.
Ludzie z bardzo ciężkimi historiami, ludzie, którzy
przeszli historię handlu ludźmi,
gwałtów, tortur...
Skończyłaś medycynę, odbyłaś roczny staż
w szpitalu, a następnie wyjechałaś na grecką wyspę Samos.
Nie na wakacje,
ale do pracy w klinice dla uchodźców.
Skąd taka decyzja?
Szczerze mówiąc, to ta decyzja zapadła zanim w ogóle
zaczęłam studiować medycynę, bo ja szłam na te studia z taką
myślą, żeby iść i pomagać ludziom.
I potem w czasie studiów to gdzieś tam się
zagubiło trochę w toku nauki,
w tym, że
poznajemy jak działa system i bardziej się może zajmujemy
czasem tym, jak działają te procedury w
systemie, jak to wszystko jest zbudowane,
zamiast tym, dlaczego poszliśmy na te studia, to tam gdzieś się gubi przez te
sześć lat studiowania i potem przez ten rok
pracy w szpitalu. I ja,
idąc na te studia, już byłam takim
trochę naiwnym dzieckiem, które chciało zbawić świat,
w pierwszych tych dwóch latach to wszystko powoli sobie umierało,
aż stwierdziłam, że to jest taka w sumie ostatnia
okazja dla mnie, zanim zacznę stałą pracę,
żeby gdzieś tam spróbować faktycznie może
zrobić to, o czym myślałam. No i postanowiłam
wtedy, że właśnie pojadę na to
Samos, no i spróbuję.
Jakie miałaś oczekiwania
wobec tego wyjazdu?
Szczerze mówiąc nie miałam jakichś
konkretnych, bardzo sprecyzowanych oczekiwań, ja tam jechałam do pracy.
Także skontaktowałam się z tą organizacją, do której jechałam,
wcześniej i wcześniej z nimi rozmawiałam, więc wiedziałam
od nich, jakie są warunki na miejscu, wiedziałam
jak mniej więcej ma wyglądać organizacja
dnia, jaka tam mniej więcej będzie praca.
Także jeśli chodzi o taką medyczną stronę, to nie miałam
jakichś konkretnych oczekiwań,
czegoś, czego się nie spodziewałam, o, może tak.
Czy były rzeczy, których się obawiałaś?
Ja nie, były rzeczy, których się obawiała moja rodzina.
Że tam jest niebezpiecznie, że
może mi się stać krzywda.
Ja się w sumie nie obawiałam
wielu rzeczy, których tak naprawdę z perspektywy, jak sobie myślę, powinnam
o nich pomyśleć wcześniej,
ale tego nie zrobiłam, bo myślałam...
Na przykład?
Na przykład to, jaka ta praca tam jest obciążająca psychicznie.
I ilość
historii, które się słyszy, pracując z takimi ludźmi.
Ciężkich historii, takich trudnych tematów, które
oni poruszają, na które
nie jesteśmy przygotowani,
nie wiem, czy powinniśmy być, bo to nie jest do końca
to, z czym my się spotykamy
na co dzień i
ja nie byłam na to przygotowana. Myślałam, że jestem, ale
to mnie zaskoczyło i trochę mnie tam
podłamało na miejscu.
Mówisz, że twoi bliscy szczególnie cię nie zachęcali do tego wyjazdu.
No nie, nieszczególnie.
Co mówili?
No głównie, że to jest niebezpieczne, że
jest jakieś ryzyko, żeby tam
jechać, że cała ta wyspa,
no głównie, że jest tam
zagrożenie dla mojego zdrowia i życia, co się
nie sprawdziło i nie uważam,
w żadnym momencie tam nie czułam, że moje zdrowie albo życie
jest zagrożone.
Jak wyglądała rzeczywistość, jaką zastałaś na miejscu?
Więc tak. Na miejscu, ja pracowałam w
klinice, która się znajdowała poza obozem w mieście,
natomiast do samego obozu
nie wchodziliśmy raczej. Wchodziliśmy do dżungli,
która była otoczeniem obozu na Samos.
Przed kryzysem uchodźczym znajdował
hotspot na 650 osób,
ale w tym momencie na Samos mieszka
ponad 7300 uchodźców.
Jak ci ludzie się tam mieszczą?
No nie mieszczą się. Fizycznie nie mieszczą się w przestrzeni, która jest
dla nich zaprojektowana, więc mieszkają
w okolicach tego obozu.
Nie mieszkają w kontenerach, które dla nich były zbudowane.
Mieszkają w namiotach, w kartonach, czasem bez niczego.
No i to terytorium, w którym mieszka
tak naprawdę większość z tych ludzi
nazywa się dżunglą. I my tam głównie przebywaliśmy,
no i przebywaliśmy w klinice.
Jakie warunki tam panowały?
Warunki są straszne, bo okolica tego
obozu nie jest w ogóle zaprojektowana do mieszkania,
tam nic nie ma, nie ma żadnej infrastruktury, nie ma
toalet, nie ma sanitariatów,
nikt nie wywozi śmieci.
W samym obozie są toalety, ale tam
dla takiej ilości ludzi to nie wystarcza po prostu.
Dla wszystkich kobiet tam są cztery toalety tylko
zaprojektowane, to jest strasznie mało.
Więc higienicznie to jest
koszmarne.
Tam są epidemie, wszy,
pchły. Mieliśmy
epidemię szczurów,
gdzie ludzie przychodzili z pogryzieniami.
Nie mogą się umyć, nie mogą zrobić prania.
Na wszystko trzeba mieć bilet. Żeby zrobić pranie
ludzie musieli przyjść do naszej kliniki
i musiały być medyczne wskazania co do tego, żeby wyprać
sobie ubrania, czyli na przykład...
Żeby móc skorzystać z pralki, tak?
Żeby móc skorzystać z pralki, otrzymać detergenty. Musiał mieć wszy albo pchły,
żeby to zrobić. Tak samo, żeby wziąć prysznic,
który nie był prowadzony przez organizację rządową tylko organizację
pozarządową, też musiał mieć wskazanie medyczne
i musiał od nas otrzymać bilet.
Czyli warunki opłakane. A jak tam wygląda
samo życie, jak ono się toczy, jakim rytmem,
jakimi problemami żyją tamtejsi ludzie?
To znaczy dla ludzi, którzy mieszkają
w tym obozie właściwie życie składa się
ze stania w kolejkach, bo oni muszą...
Obóz zapewnia wyżywienie, ale
na to wyżywienie trzeba zaczekać, no bo taka ilość osób
musi być wyżywiona
z jednego punktu, także oni tak naprawdę
stoją w kolejce po jedzenie,
potem stoją w kolejce po koc
albo po jakieś środki czystości,
albo w kolejce do nas, do kliniki, potem z powrotem w kolejce
po jedzenie.
Czyli właściwie cały dzień tych osób upływa na oczekiwaniu. A jaka
jest ich perspektywa, na co oni tak właściwie czekają?
Oni czekają na
decyzję o przesunięciu na
kontynent, czyli na ten mainland, jak tam
oni to nazywają. Ludzie, którzy przybywają na
Samos dostają
taką pre-registration card, czyli kartę, która
pozwala im się ubiegać o status uchodźcy.
Ale cały proces
jest bardzo wydłużony,
to jest bardzo dużo biurokracji związanej z tym procesem
i oni, będąc na Samos, są
zamknięci tak naprawdę na tej wyspie i oczekują
na to, jaki jest efekt końcowy tego procesu.
Żeby wyjechać z Samos,
muszą dostać open card
i muszą zostać przesunięci na kontynent,
gdzie dopiero będzie kończona ta procedura uchodźca.
Czyli tak naprawdę wyjeżdżając z Samos oni jeszcze nie mają pełnego
statusu uchodźcy.
W tym momencie, żeby w ogóle wyjechać
z wyspy do Aten, żeby
dokończyć tę procedurę, czas oczekiwania to jest
minimum rok tak naprawdę,
półtora roku. Spotkałam
osoby, które siedzą na tej wyspie już 3-4 lata
w takich warunkach, jak ja opisałam
i tak naprawdę nie wiedzą, czy mają
jakąś perspektywę. Drugim wyborem jest
deportacja do Turcji, co
nie dla wszystkich jest bezpieczne i
tak naprawdę nie stanowi jakiegoś wolnego
wyboru, bo na tę decyzję też muszą czekać.
Wspomniałaś o wyżywieniu. Jak ono wygląda? Czy
to są porządne, pełnowartościowe posiłki, czy
niekoniecznie?
To jest takie wyżywienie, jakie jest gotowane dla dużej grupy ludzi, także nie,
to nie są pełnowartościowe posiłki. To są jakieś
papki z ryżem w większości, także w naszej
klinice było dużo ludzi, którzy przychodzili z takimi problemami gastrycznymi,
z zaparciami, z biegunkami.
Bardzo dużo niedożywionych dzieci,
które po prostu nie miały skąd czerpać takich odżywczych wartości
tam, nie?
Ty przyjmowałaś pacjentów w klinice, która była
położona nieopodal, rozumiem, tego miejsca.
A jakie tam panowały warunki? Czy tam było w porządku?
To znaczy klinika jest prowadzona przez francuską
organizację pozarządową, oni się nazywają Med'EqualiTeam
i obecnie składa się
z samej kliniki i takiego aneksu,
w którym są głównie sale. Jest tam też
apteka prowadzona przez to Med'Equali,
więc my jako lekarze mogliśmy od razu wydawać leki
potrzebne tym ludziom, bo prawda jest też taka, że oni tych leków
"zapisanych" nie mogliby gdzieś kupić.
Czyli musieli je dostać na miejscu?
Tak. Więc je dostawali od nas.
Sama klinika działała tak, że rano
przychodzili ludzie, o siódmej rano musieli się zjawić
i pielęgniarki oraz pracujący lekarze dokonywali
tak zwanego triażu, czyli
zajmowali się najbardziej bieżącymi, takimi
prostymi problemami, a ludzi z bardziej złożonymi
problemami kwalifikowali na wizyty lekarskie,
które trwały trochę dłużej, które się zaczynały od
dziesiątej. No i my tak
dziennie przerabialiśmy
około 180 pacjentów
i my,
co może nie było do końca
zdrowe, nie trzymaliśmy się dokładnie godzin
otwarcia tej kliniki.
Także jeśli trzeba było zostać dłużej, to zostawaliśmy dłużej.
Natomiast jak sobie z tym radziliśmy? Nie zapisywaliśmy
pacjentów, którzy przyszli po godzinie siódmej rano.
No bo byśmy nigdy nie zamknęli tego miejsca.
Także jeśli ktoś nie był o siódmej rano się zapisać
i nie była to kobieta w ciąży albo dziecko,
to musiał przyjść następnego dnia na siódmą rano.
W ten sposób działaliśmy.
W jaki sposób ty się komunikowałaś z tymi pacjentami?
My pracowaliśmy z tłumaczami i większość
tłumaczy to byli również ludzie mieszkający w obozie,
którzy znali więcej języków i współpracowali
z nami. To była dla mnie nowa sytuacja
powiem szczerze, bo w Polsce nie mamy okazji do czegoś takiego,
także to było
na początku dosyć trudne, żeby nawiązać więź z pacjentem
i tak mu wszystko dokładnie wytłumaczyć,
zwłaszcza jeśli się pracowało z zaburzeniami
psychiatrycznymi, w których jednak ważny jest
ten język.
No ale
robiliśmy, co się dało, że tak powiem.
Czy oni opowiadali ci
swoje historie, czy opowiadali ci o swoim życiu? Czy był
na to czas, żebyś ty mogła
dowiedzieć się, co działo się z nimi wcześniej?
Dlaczego znajdują się w tym miejscu?
To znaczy i tak, i nie. To bardzo zależy od pacjenta.
Niektórzy mieli potrzebę, żeby mówić,
niektórzy nie. Ja,
pouczona zresztą przez osoby, które prowadzą tę
klinikę, starałam się nie naciskać na to,
żeby wyciągać z nich jakieś informacje dotyczące
ich przeszłości, jeśli to nie było medycznie istotne,
bo
prawda jest taka, że w tej klinice nie mieliśmy
zbyt wiele możliwości, żeby im pomóc
poradzić sobie z tą przeszłością.
W klinice nie było psychologa, więc
takie opowiadanie i wracanie do tego,
z czym właściwie nie możemy sobie poradzić,
nie byłoby użyteczne.
No ale czasem rozmawialiśmy o tych rzeczach,
które były medycznie istotne i które były potrzebne,
i sięgaliśmy do
tego, co się stało wcześniej. Także tak, czasem tak.
I jakie to były historie, kiedy już wychodziły
na światło dzienne?
To bardzo zależy, skąd byli konkretni pacjenci.
Generalnie w klinice mieliśmy trzy grupy
językowe, z którymi pracowaliśmy.
Pierwsza grupa to byli pacjenci, mówiący po arabsku.
I to w przeważającej większości byli ludzie
z Syrii. Więc tam
bardzo wiele historii dotyczących wojny,
tego, co się działo w Syrii w ostatnich
latach. Takich
bieżących historii, historii dotyczących rodzin, które tam
podczas tej wojny
zostały stracone, zgubione czy zmarłe.
To to była jedna grupa.
A druga grupa to byli ludzie, którzy mówili po persku
i to byli głównie Afgańczycy i
ludzie z Iranu.
Większość tych osób
to były prześladowania polityczne, ludzie prześladowani
politycznie, także
powiedziałam, że to była taka najłatwiejsza lista do pracowania,
co brzmi trochę okropnie,
ale to byli z reguły ludzie,
którzy uciekli zanim coś im się faktycznie
wydarzyło w kraju, często całymi rodzinami,
ale była jeszcze lista francuska
i to była lista, na której
najczęściej pracowałam, bo ja pracowałam głównie z osobami dorosłymi
wtedy. Lista francuska to byli
ludzie, którzy pochodzili w większości z krajów
afrykańskich - z Kongo, z Gambii, ze Sierra Leone
i to byli
ludzie z bardzo ciężkimi historiami,
ludzie, którzy przeszli historie
handlu ludźmi, gwałtów,
tortur, wcielania do wojska
siłą.
Okropne, okropne historie,
w które się zagłębiali czasem i to była
taka naprawdę najcięższa lista.
Ci ludzie też mieli najwięcej takich objawów
psychosomatycznych, z którymi my sobie nie mogliśmy poradzić
bez pomocy fachowego psychologa tam na miejscu, nie?
No. Tak bym powiedziała.
Pewnie byli pacjenci, którzy,
pomimo tego, że wychodzili z twojego gabinetu, to
jednak wciąż w nim zostawali, zostawali w twojej
świadomości, w twojej głowie. Masz takie osoby,
do których wracasz nawet dzisiaj?
Tak. Mam takich pacjentów,
którzy się pojawili, o których ciągle pamiętam,
o których czytałam o tym, żeby im pomóc, całkiem sporo.
Taki pacjent, którego pamiętam chyba
najbardziej, to
był pacjent, który do mnie trafił w drugim tygodniu
pracy tam, a ja się tam też
zajmowałam opatrywaniem ran i on przyszedł
z ranami na szyi,
bo próbował popełnić samobójstwo.
Próbował się powiesić, ale
lina, na której się powiesił się urwała, ludzie
go znaleźli i zawieźli go do szpitala,
nie wspomniałam,
na Samos jest szpital, który działa, ale
ponieważ to jest szpital zaprojektowany dla
ludzi mieszkających na Samos, teraz ludzi,
którzy korzystają z tego miejsca jest dwa razy więcej, on jest
kompletnie niewydolny. To miejsce działa tylko
dla stanów zagrożeń życia,
i to zagrożeń życia, takich
bardzo zagrożeń życia. Takich, w których naprawdę
to jest kwestia śmierci-życia
w przeciągu dwóch-trzech godzin.
Także taka osoba
po próbie samobójczej, która w sumie była
zdrowa według tych lekarzy,
została wypuszczona z tego szpitala, ten szpital nie ma
oddziału psychiatrycznego. Powiedzieli, że zdrowy,
rany to są otarcia i niech idzie do naszej kliniki, bo to nie jest
zagrożenie życia już, tak? Bo już nie wisi.
Ja tam nie chcę demonizować tych
lekarzy w szpitalu, bo oni też są
zatłoczeni. Oni mają i pacjentów greckich,
i tych uchodźców, którzy muszą z nimi pracować
w szpitalu, w tym szpitalu
rządowym nie ma tłumaczy, oni nie byli
w stanie się porozumieć z tym uchodźcą i
dowiedzieć się, co mu było, także
też jest trudna praca, jak nie jest się w stanie
zebrać wywiadu i teraz pytanie o to, czy taka klinika
psychiatryczna w ogóle tam ma sens funkcjonować, skoro oni
nie mają swoich tłumaczy. Ale z drugiej strony ten obóz tam funkcjonuje
już cztery lata, także ja nie wiem, dlaczego tam nie ma tłumaczy.
Czy ty masz wiedzę, co stało się z tym pacjentem?
Tak, ten pacjent przyszedł do nas,
ja nie jestem psychiatrą,
nie byłam za dobra z psychiatrii na studiach,
także zmobilizowałam całą swoją wiedzę, swojego
najlepszego tłumacza, z którym wtedy pracowałam
i my spędziliśmy dwie i pół godziny, rozmawiając z tym człowiekiem.
No ale ja musiałam go wypuścić
z powrotem do obozu, bo ta klinika jest na noc zamykana.
I to była chyba najtrudniejsza noc, jaką tam
miałam,
tak mi się wydaje. No ale on wrócił
następnego dnia na kontrolę, ustaliliśmy sobie
takie cotygodniowe kontrole. Udało się w końcu
ściągnąć pomoc psychologiczną dla tego
człowieka.
I on,
jak ja wyjeżdżałam, funkcjonował,
przystosował się trochę do tej nowej sytuacji.
Nie był w pełni zaadaptowany, bo to
nie wydaje mi się możliwe ani zdrowe,
żeby się w pełni zaadaptować do takiej sytuacji, no ale
mówił, że jest mu lepiej.
Spędziłaś tam dwa miesiące.
Zgaduję, że to też był dla ciebie
niełatwy czas. Jak ty sobie radziłaś?
Nie radziłam sobie chyba najlepiej na początku,
bo jak tam pojechałam,
to myślałam, że jestem na to przygotowana, tak jak mówiłam, że
przecież wiem, że będą ludzie torturowani
albo że będą ludzie, którzy byli zgwałceni.
Ja byłam o tym informowana przez tę organizację,
ale po tygodniu
słuchania tych historii, zorientowałam się, jakie to jest
natężenie. Jak wiele ludzi
ma taką historię tam na miejscu
i trochę zaczęło mnie to przygniatać,
tak mi się wydaje. I zaczęłam
trochę wątpić w to, czy w ogóle ma sens ta praca
tam na miejscu, ale
miałam bardzo fajną ekipę wolontariuszy, która
współpracowała ze mną tam i
ludzie, którzy przeszli przez to samo tak naprawdę.
Przez takie załamanie?
Tak. Większość osób tam, tak z moich obserwacji przynajmniej, przechodzi
bardzo podobną ścieżkę - przyjeżdża taka
pełna entuzjazmu, po czym orientuje się,
jaka faktycznie jest rzeczywistość.
I zanim
się przystosują do tej nowej sytuacji, no to musi przejść
taki kryzys, i to nie jeden,
podczas pobytu tam. Ale to pomaga,
jak człowiek wie, że są ludzie, którzy przeszli przez
to samo i że dalej chcą tam działać, i pracować,
i to daje dużą siłę, że coś takiego się
wie i że są tacy ludzie na miejscu,
tak mi się wydaje.
Po dwóch miesiącach wróciłaś do naszej europejskiej rzeczywistości.
Czego cię to doświadczenie nauczyło? Czego się dowiedziałaś
o świecie, o ludziach?
Nauczyłam się, żeby tak nie patrzeć
jednostronnie
na ludzi, których tam spotkałam, bo
nie każdy, kto tam jest, jest
ofiarą, której ja muszę pomóc.
I nie każdy jest bohaterem, który wszystko
przetrzyma i przewalczy, i dotrze
do Europy. Są
i ludzie słabsi, i silniejsi, są
ludzie, którzy świetnie sobie radzą
w tamtej sytuacji i dopasowują się do tego, jak
działa obóz i jak tam funkcjonować.
I są ludzie, którzy zupełnie się nie dopasowują,
i są gdzieś tacy też pośrodku, którzy
nie umieją funkcjonować, i takich jest najwięcej,
jak w każdej społeczności. I wydaje mi się, że to jest
bardzo ważne, żeby mówiąc o tych ludziach, mówić
o nich jak o ludziach właśnie i nie
stawiać ich w żadnym świetle jednostronnie.
Żeby pokazać cały przekrój tego, jak
ludzie tam funkcjonują. I ja
się staram, chociaż też nie zawsze mi to może wychodzi.
Ale staram się nie zabierać im tego człowieczeństwa
i tego, jak bardzo mogą być zróżnicowani.
Okej. Dziękuję za spotkanie, dziękuję za rozmowę.
Dzięki.