WREDNA ŁOCHA
– Jaka jest ta nasza klasa? – spytała Małgosia Maćka.
Oparci plecami o łóżko siedzieli w pokoju Małgosi na podłodze. Oglądali prezenty, które przywieźli dla siebie z wakacji. Małgosia bursztynowe korale, a Maciek scyzoryk o wielu ostrzach. Przez otwarte okno dobiegał ich szmer przejeżdżających przez Saską samochodów i okrzyki dzieci grających w piłkę w pobliskim ogródku jordanowskim.
– To powiesz wreszcie?
– W poniedziałek sama zobaczysz – odparł Maciek i musnął ustami kosmyk włosów, które w ciągu wakacji urosły Małgosi o dobrych parę centymetrów.
– Wiesz… Paweł mówił, że nie powinno dawać się nikomu ostrych rzeczy w prezencie, ale… wiem, że zawsze chciałeś taki mieć…
– Ciągle ten Paweł i Paweł…
– A ty co? Zazdrosny jesteś?
– Nie… tylko… – Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć.
Zaprzeczał, ale… tak naprawdę był zazdrosny. I to bardzo. Małgosia ze Stanów wróciła jakaś taka doroślejsza, piękniejsza, pewniejsza siebie. No i jeszcze cały czas mówiła o jakimś Pawle. Nawet na kilku zdjęciach widniał… ten cały Paweł. Tak o nim myślał Maciek. TEN CAŁY PAWEŁ. Na wielu fotografiach obcy wpatrywał się w Małgosię jak cielę w malowane wrota.
Maciek zgrzytnął zębami. Chętnie przyłożyłby TEMU CAŁEMU PAWŁOWI. Tak raz a porządnie w pysk. Maciek oczyma wyobraźni widział siebie w roli karateki – szybkiego i zwinnego niczym Olek − który jednym ciosem powala TEGO CAŁEGO PAWŁA na ziemię. A TEN CAŁY PAWEŁ pada jak długi z rozkrwawionym nosem, błaga o litość i przysięga, że już nigdy, przenigdy nawet nie spojrzy w kierunku Małgosi…
– No, powiedz coś o tej klasie. – Jej głos wyrwał Maćka z zamyślenia.
Obraz pokonanego Pawła zniknął. Zamiast niego Maciek ujrzał przed sobą Małgosię wymachującą sznurem bursztynów, który przywiózł jej znad morza.
– Czemu się tak dopytujesz?
– Pamiętasz? Na początku gimnazjum Kamila przyjechała spóźniona i…
– O rany! Po pierwsze to było gimnazjum. Po drugie ona spóźniła się chyba z miesiąc, z tego, co pamiętam…
– Nie miesiąc, tylko dwa tygodnie.
– Wszystko jedno. Ty opuściłaś tylko dwa dni… I nie tylko ty… Rany! – wykrzyknął Maciek. – Kupiłem ci książkę i nie wziąłem jej ze sobą.
– Nieważne. – Małgosia machnęła ręką. – Powiedz wreszcie coś o ludziach w klasie. No bo coś już chyba możesz powiedzieć… – dodała, nerwowo bawiąc się bursztynowym sznurem.
– Całkiem spoko… Ale wiesz… Pierwsze lekcje były dopiero wczoraj. Poza tym niektórzy jeszcze nie wrócili z wakacji.
Małgosia westchnęła. Tyle akurat wiedziała. Tak naprawdę martwiło ją co innego. Ponieważ wraz z Maćkiem wybrali położone na Saskiej Kępie liceum imienia Bolesława Prusa, miała po raz pierwszy w życiu znaleźć się w innej szkole niż jej przyjaciółka Kamila.
– Bez Kamili w klasie będzie głupio.
– Będą inni… – powiedział Maciek i przysunął się bliżej. Przez chwilę jego ręka błądziła w powietrzu i jakby po omacku szukała dłoni Małgosi. Tej, w której dziewczyna trzymała sznur bursztynowych nieszlifowanych paciorków. Po chwili zaczął wolno przesuwać dłonią po jej ramieniu od palców aż po bark i wyżej ku szyi.
– Tak, ale Kamila… – zaczęła Małgosia i… nie dokończyła. Maciek zamknął jej usta pocałunkiem. Pierwszym po przeszło dwóch miesiącach rozłąki.
* * *
– To jest szkoła, moi drodzy! – usłyszeli za swoimi plecami pełen oburzenia okrzyk.
Małgosia z Maćkiem odskoczyli od siebie, jakby przed chwilą zrobili coś złego, a przecież to był zwykły całus. W policzek. Taki, jakie bywają nie tylko między zakochanymi, ale nawet i między przyjaciółkami.
– Wakacje już się skończyły – zagrzmiał ponownie głos.
Odwrócili się. Przed nimi stała osoba w średnim wieku. Niewysoka, tęgawa brunetka o kręconych włosach, lekko przyprószonych siwizną i ostrym spojrzeniu.
– Płochowska, nasza polonistka – szepnął Maciek Małgosi na ucho.
– Jeśli jeszcze tego nie wiecie, to was oświecę – zagrzmiała nauczycielka. – Szkoła to nie jest miejsce na obściskiwanie się.
– Ale, proszę pani… – zaczęła Małgosia. Chciała wyjaśnić, że właśnie dziękowała Maćkowi za książkę, którą przyniósł jej do szkoły, jednak profesor Płochowska bezlitośnie przerwała:
– To jest liceum! Tu się mówi „pani profesor”!
– Więc… pani profesor…
– Nie zaczyna się zdania od więc! Nie nauczono cię tego w gimnazjum?
Małgosia skinęła głową.
– Co to za kiwanie głową? Nie umiesz mówić? Co miałaś z polskiego?
– Piątkę – wyszeptała Małgosia.
– U mnie jak dostaniesz trójkę, to będzie cud! – ucięła profesor Płochowska i nie czekając na jakiekolwiek słowo z ust Małgosi, wolno ruszyła w stronę pokoju nauczycielskiego.
– Starsze klasy mówiły, że to wredny babsztyl – zauważył Maciek i objął Małgosię ramieniem.
Strąciła jego dłoń.
– No co? – Spojrzał pytająco na dziewczynę.
– Nic. Tylko zaraz znowu nam się dostanie – powiedziała, wskazując głową w kierunku oddalającej się profesor Płochowskiej, która nagle przystanęła i odwróciwszy się, spojrzała w ich stronę.
– Teraz będzie się wam dostawać już zawsze. Zawsze znajdzie się powód – usłyszeli tuż za sobą czyjś głos.
Odwrócili się jak na komendę. Przed nimi stał bardzo wysoki chłopak z kręconymi włosami. Maciek widział go po raz pierwszy i chciał o coś spytać, ale nie zdążył, bo zadzwonił dzwonek na koniec przerwy, a chłopak wszedł do ich klasy.
Miał na imię Marcin i powtarzał pierwszą klasę. Tyle dowiedział się podczas lekcji, bo chłopak siadł na jedynym w klasie wolnym miejscu tuż obok Maćka. Maciek, który w gimnazjum siedział z Mateuszem, tu… w liceum nie znalazł jeszcze swojej pary, ucieszył się z sąsiedztwa. Marcin wydawał się sympatyczny.
– Jestem spadochroniarzem – powiedział na pierwszej przerwie.
– Spadochroniarzem? – zdziwił się Maciek.
– No… drugoroczny. Właśnie przez Łochę.
Maciek spojrzał na Marcina pytającym wzrokiem, więc ten zaczął tłumaczyć:
– Znienawidziła mnie od pierwszego dnia i zrobiła wszystko, bym nie zdał. Wywalić mnie nie zdołała, bo z innych przedmiotów miałem dobre stopnie. Kazała zdawać komisyjny i udupiła. Jest wredna. Miałem się przenosić do innej szkoły, ale… – Marcin machnął ręką, co miało oznaczać, że nie chce o tym mówić.
– Wredna? – Maćkowi nie mieściło się to w głowie.
– Sam zobaczysz – odparł Marcin.
Okazja nadarzyła się dość szybko. Tuż po dzwonku odbyła się pierwsza lekcja polskiego w humanistycznej Ic, do której chodzili Maciek, Małgosia, Marcin, Aleks i Biały Michał oraz kilkadziesiąt innych osób.
* * *
– …ponadto przeczytacie… Makbeta Williama Szekspira i… – Profesor Płochowska monotonnym głosem dyktowała spis lektur.
– Proszę pani… – powiedział Maciek, podnosząc się z miejsca. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że w rozmowie z nauczycielem trzeba użyć innej formy, więc pospiesznie dodał: – …profesor…
– Tak?
– Teraz w jednym z teatrów grają Makbeta.
– No i co z tego? – opryskliwym tonem spytała profesor Płochowska.
– No… nic… – Maciek nie wiedział, czy siąść, czy nadal stać.
Wspomniał o spektaklu, bo pomyślał, że może wraz z całą klasą wybiorą się do teatru. To właśnie zaproponowałaby pani Czajka w takiej sytuacji, ale zachowanie polonistki uświadomiło mu na dobre, że czasy słodkiego gimnazjum minęły bezpowrotnie. To twardy ogólniak, w którym życie nie zapowiada się zbyt różowo.
– To siadaj – powiedziała profesor Płochowska i wróciła do dyktowania listy lektur.
Maciek nie słuchał już nauczycielki. Na wyrwanej z zeszytu kartce zaczął pisać list do Małgosi. Jego pierwsze słowa brzmiały: „Pani Czajka nigdy by się tak nie zachowała…”. Nie wiedział jeszcze, że dzisiejsze zachowanie profesor Płochowskiej było niczym w porównaniu z tym, co serwowała swoim uczniom na co dzień. A co od tej pory miało stać się również jego koszmarną codziennością.