Na wojennej ścieżce
Głucha noc rozpościerała się jeszcze nad stepem. Długi łańcuch jeźdźców, jak korowód duchów, bezszelestnie przemykał po najeżonym kaktusami bezdrożu. Nie było słychać stąpania koni, nie ozwał się głos ludzki ani nie krzyknął nocny ptak. Wokół panowała martwa cisza.
Tomek puścił wolno cugle wierzchowca, który szedł równo w szeregu, nawykły do takich pochodów. Oparł dłonie na łęku siodła. Zdawało mu się, że wszyscy muszą słyszeć bicie jego serca. Podniecenie chłopca było całkowicie zrozumiałe. Czyż ta niezwykła cisza nie była zapowiedzią rychłej okrutnej walki? Z lękiem rozmyślał o najeździe na ranczo Don Pedra. Tymczasem decydująca chwila zbliżała się wielkimi krokami.
Przynajmniej od godziny znajdowali się zapewne w pobliżu sadyb ludzkich, bo Czarna Błyskawica nakazał wszystkim bezwzględne milczenie, a ponadto polecił obwiązać szmatami kopyta mustangów, aby stłumić tętent.
Myśli Tomka nurtowała rozprawa z Don Pedrem. Oczywiście nie chodziło mu o podstępnego, mściwego Meksykanina, który przecież zasłużył na surową karę. Jeżeli klacz Nil'chi znajdowała się obecnie na jego ranczu, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że przyczynił się on także do porwania Sally. Trudno również było przypuszczać, aby na wieść o napadzie okoliczni Meksykanie nie pospieszyli mu z pomocą. Taka właśnie ewentualność mogła spowodować starcie z niewinnymi ludźmi, czego Tomek obawiał się najbardziej.
Tomkowi powierzono danie hasła całemu oddziałowi Indian do rozpoczęcia ataku. Zgodnie z planem ustalonym na wojennej naradzie Tomek z trzema wojownikami mieli najpierw podkraść się do stajni, w której według relacji zwiadowców Don Pedro ukrywał klacz, aby to sprawdzić. W razie potwierdzenia się tej wiadomości grupa Tomka powinna uprowadzić Nil'chi w bezpieczne miejsce. O wykonaniu zadania Tomek miał powiadomić główne siły strzałem z rewolweru. Na ten dopiero znak wolno było wszystkim Indianom uderzyć na ranczo.
Bosman bardzo niechętnie zgodził się na powierzenie Tomkowi niebezpiecznej misji. Klacz była przecież przyczyną zatargu, przeto można było się spodziewać, iż jest pilnie strzeżona i że pierwsza walka rozegra się właśnie o nią. A tymczasem, w myśl zaleceń Czarnej Błyskawicy, straż pilnującą konia należało unieszkodliwić bez przedwczesnego zwrócenia uwagi innych mieszkańców. Nie było to więc ani bezpieczne, ani łatwe zadanie. Czarna Błyskawica zdołał jednak przekonać bosmana, iż jedynie Tomek, którego klacz znała najlepiej, mógł pokusić się o spokojne wyprowadzenie płochliwego rumaka ze stajni.
Na dane przez Tomka hasło bosman z inną grupą Indian mieli zdobyć dom Don Pedra i uwolnić Sally, jeśli się tam znajdowała. Im również powierzono ujęcie samego Don Pedra. Osobny oddział wyznaczono do zaatakowania służby ranczera. Było bowiem pewne, że będzie się broniła.
Wódz liczył się również i z tą ewentualnością, iż mogą nie znaleźć Sally na ranczu Meksykanina. W takim wypadku wzięty do niewoli Don Pedro musiałby zdradzić miejsce jej ukrycia.
Rozmyślania Tomka przerwało ciche parsknięcie mustanga Czarnej Błyskawicy. Jeźdźcy natychmiast wstrzymali wierzchowce. Czarna Błyskawica skinął na Chytrego Lisa, Tomka, Palącego Promienia i Przeciętą Twarz. Tej właśnie grupie zlecał wykonanie niebezpiecznego zadania wstępnego.
– Niech moi bracia zsiądą z mustangów – polecił, zeskakując z wierzchowca.
Poprowadził ich przez kaktusowy gąszcz w pobliżu pagórka, na którym widniały zabudowania.
– Oto ranczo Don Pedra – odezwał się szeptem. – Wódz Chytry Lis powie, co Nah'tah ni yez'zi ma dalej czynić. Jeżeli nie usłyszymy strzału, będziemy tutaj czekać na wiadomość od was. Niech moi bracia mają szeroko otwarte oczy i uszy. Spieszcie się, niebawem zacznie świtać.
Pierwszy ruszył Chytry Lis ze zwiadowcą Przeciętą Twarzą, który znał już teren działania. Tomek i Palący Promień szli gęsiego. Wykorzystując kaktusy oraz krzewy jako osłonę, szybko skradali się ku ranczu. Zdwoili ostrożność; wśród poletek kukurydzy zaczerwieniły się małe indiańskie domki zbudowane z adoby.
Przy jednym z domostw rozległo się szczekanie psa. Przecięta Twarz uspokoił go, pobrzękując z cicha naszyjnikiem z korali i kłów zwierzęcych. Zatrzymali się pod osłoną krzewów. Ostrożnie rozchylili gałęzie. Tomek ujrzał sporą drewnianą stajnię o płaskim dachu, a w pewnej odległości od niej kontury rozległego budynku, zapewne siedziby Don Pedra.
– Tutaj znajduje się korral, w którym, jak zapewnili peoni, Meksykanin trzyma Nil'chi – szepnął Przecięta Twarz.
Chytry Lis wysunął głowę z gąszczu. Uważnie rozejrzał się po okolicy, po czym cicho rzekł:
– Niech moi bracia poczekają tu na mnie…
Opadł na ziemię, wyśliznął się z krzewów. Stracili go z oczu. Tomek nasłuchiwał czujnie. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Niebo zaróżowiło się lekko na wschodzie. W porannej mgle wyraźniej zaczerwieniły się kontury zabudowań. Chociaż Tomek cały zamienił się w słuch, nie zdołał złowić nikłego szmeru kocich kroków Chytrego Lisa. Zauważył go też dopiero wtedy, gdy stanął przed nim.
– W korralu Don Pedra jest jakiś obcy koń – szepnął Indianin. – Słychać, jak ociera się o deski i bije kopytami. Może to Nil'chi. Drzwi są zamknięte od wewnątrz. Ciekawe, ilu strażników pilnuje konia?
– Co teraz zrobimy? – cicho zapytał Tomek.
– Chytry Lis zamieni się w głodnego kojota i będzie niepokoił konia. Wtedy któryś ze strażników wyjdzie, aby przepłoszyć dzikie zwierzę. Moi bracia ukryją się tuż za ścianą korralu i postarają się szybko unieszkodliwić strażnika – wyjaśnił Chytry Lis.
– Ugh! Ugh!
– szepnęli Palący Promień i Przecięta Twarz.
Indianie nie zabrali na wypad długich karabinów. Teraz mieli przy sobie tylko noże i tomahawki, a Przecięta Twarz niósł ponadto kołczan ze strzałami oraz łuk. Tomek natomiast, prócz noża, uzbrojony był w rewolwer i sztucer, z którymi zazwyczaj nie rozstawał się podczas wypraw. Dwaj Indianie i biały chłopiec podkradli się do stajni; przycupnęli przy narożniku. Kilka kroków od nich, tuż za załomem ściany, znajdowały się jednoskrzydłowe drzwi.
Zaledwie znaleźli się przy budynku, wewnątrz rozległo się ciche rżenie. Jakiś mustang zaczął się niespokojnie kręcić; uderzał kopytami w ogrodzenie, ocierał się o drewnianą ścianę.
Tomek nie mógł się opanować. Był niemal pewny, że to Nil'chi zwietrzyła jego obecność. Nie zwracając uwagi na ostrożność, przyłożył usta do szczeliny pomiędzy deskami i wyszeptał:
– Nil'chi, Nil'chi!
Głośne rżenie konia nie pozostało bez następstw.
– Caramba! – zaklął ktoś po hiszpańsku wewnątrz stajni. – To przeklęte bydlę ma jeszcze siłę awanturować się po nocy!
Trzask bicza i kwik konia ozwały się niemal jednocześnie. Na całe szczęście w tej chwili zawył przeraźliwie kojot.
– Hej, Leone, wygarnij no ze strzelby do tego kojota – rozległ się inny głos.
– Caramba, nawet wyspać się nie można przez tego konia…
Tomek nerwowo zacisnął dłonie na sztucerze; usłyszał szuranie nóg i stukot otwieranej zasuwy. Palący Promień obejrzał się na Przeciętą Twarz. Błyskawicznie porozumieli się wzrokiem, po czym obydwaj bezszelestnie podskoczyli ku drzwiom stajni. Tomek ostrożnie wychylił głowę zza węgła.
W pobliskich krzewach znów ozwało się przeciągłe wycie kojota. Palący Promień i Przecięta Twarz przylgnęli do ściany tuż przy drzwiach, które otwierając się, zasłoniły ich przed wzrokiem ubrojonego w strzelbę Metysa.
Krępy strażnik ziewnął głośno i zaklął. Przystanął, wypatrując kojota. Palący Promień jak cień wysunął się zza rozchylonych drzwi. Dwoma skokami stanął za strażnikiem. Lewą dłonią chwycił go za gardło, podczas gdy prawą uderzył w głowę tomahawkiem obróconym na płask. Niemal jednocześnie Przecięta Twarz skulony zniknął w stajni.
Wydarzenia potoczyły się z niezwykłą szybkością. Chytry Lis wynurzył się z krzewów i biegł pomóc Przeciętej Twarzy. Tomek podążył za nim, lecz Przecięta Twarz już wycierał zakrwawiony nóż w koc okrywający szczelnie drugiego strażnika.
Nil'chi jak szalona miotała się po małej zagrodzie. Tomek bez chwili namysłu odsunął rygiel i stanął przed rozhukanym koniem. Klacz przysiadła na zadzie, po czym stanęła dęba. Tomek odważnie zbliżył się do parskającego rumaka, oparł dłoń na jego karku i szepnął:
– Nil'chi, kochana moja Nil'chi!
Klacz lekko opadła na przednie nogi. Szeroko rozwarte chrapy dotknęły twarzy Tomka, który przygarnął do siebie głowę klaczy.
– Nah'tah ni yez'zi! Wyprowadź szybko konia! – przynaglił Chytry Lis.
Pozostali dwaj Indianie otworzyli zagrodę. Tomek opanował wzruszenie. Należało przecież zachować zimną krew i działać szybko. Ujął konia za grzywę.
– Chodź, Nil'chi – powiedział cicho.
Klacz posłusznie wyszła z zagrody. Boczyła się nieco, mijając leżącego strażnika, lecz po chwili byli już przed stajnią.
Naraz gdzieś za ranczem rozległ się donośny krzyk przedrzeźniacza[51]. Tomek nie zwrócił na to uwagi, ponieważ wiedział, że ten czarny ptak wielkości naszego drozda, z dłuższym nieco od sroki ogonem, głosem dźwięcznym jak dźwięk fletu od świtu do nocy doskonale naśladuje zasłyszane głosy.
[51] Przedrzeźniacz północny (Mimus polyglottos) zamieszkuje całą strefę podzwrotnikową i umiarkowaną Ameryki Północnej.
Chytry Lis bacznie nadstawił ucha. Przedrzeźniacz znów się odezwał, lecz tym razem z przeciwnej strony rancza.
– Ugh! Nasi bracia są już gotowi – powiedział. – Niech Nah'tah ni yez'zi siada na mustanga i mknie do nich. Gdy będziesz mijał dom Don Pedra, trzykrotnie wystrzel w górę. Ale nie zapomnij! To jest hasło do ataku!
– Czy moi czerwoni bracia zostaną tutaj? – zapytał Tomek.
– Ugh! Musimy wywołać popłoch, aby ułatwić zdobycie rancza – odparł Chytry Lis.
Tomek obejrzał się. Przecięta Twarz zapalał w tej chwili w stajni kupkę siana, a Palący Promień przytknął do ognia koniec pierzastej strzały nałożonej na cięciwę łuku.
Tomek chwycił Nil'chi za grzywę. Lekko wskoczył na grzbiet konia, po czym ruszył ku głównemu oddziałowi. Gdy dojeżdżał do domu Don Pedra, płonąca strzała już tkwiła w dachu sadyby. Tomek dobył rewolweru. Mijając budynek mieszkalny, trzykrotnie wypalił w górę.
Piekielne wycie rozdarło ciszę ranka. Dwudziestu półnagich Indian wyskoczyło zza kaktusów, krzewów i drzew. Tomek dostrzegł bosmana wbiegającego na czele czerwonoskórych na stopnie werandy. Naraz na tyłach domostwa rozbrzmiał nowy okrzyk bojowy. Tętent koni drugiej grupy Indian, atakujących ranczo z przeciwnej strony, mieszał się z wyciem i strzałami broni palnej.
Tomek zdenerwowany i podniecony zatrzymał się w kolczastej gęstwinie, gdzie pięciu Indian pilnowało koni. Zaraz też chciał wracać na ranczo, lecz Nil'chi szalała na widok obcych ludzi. Bojowy wrzask Indian potężniał z każdą chwilą. Gęsto padały strzały. Przerażone krzyki napadniętych stawały się coraz rzadsze. Nad posiadłością Don Pedra już wznosiły się ciemne słupy dymu. To płonęły zabudowania.
Bosman pierwszy był na werandzie domu mieszkalnego. Pod naporem jego wielkiego cielska drzwi wiodące w głąb domostwa otwarły się z trzaskiem. Bosman upadł, lecz zaraz porwał się na nogi. Nie zważając na własne bezpieczeństwo, zaczął szukać Sally. Indianie z przeraźliwym wrzaskiem wbiegli za nim. Wewnątrz domu rozgorzała walka.
Bosman przebiegał z pokoju do pokoju, przetrząsnął różne zakamarki, ale nigdzie nie znalazł Sally. Nagle ujrzał Don Pedra. Jednym susem przypadł do niego. Meksykanin w obydwóch rękach trzymał rewolwery. Łuna pożaru, wdzierająca się przez szerokie okno, rzucała upiorny odblask na jego nalaną twarz. Od razu poznał bosmana.
– Dzień dobry, Don Pedro! Nie spodziewałeś się naszych odwiedzin? – krzyknął wzburzony bosman.
– Miałem szeryfa Allana za przyzwoitego człowieka, lecz teraz widzę, że to właśnie u niego kryją się zbóje napadający spokojnych ludzi – zimno odparł Meksykanin.
– Nie tobie mówić o przyzwoitości, porywaczu dzieci! – groźnie syknął bosman. – Gadaj zaraz, gdzie jest Sally!
– Szukaj, lecz prędzej znajdziesz kulę niż dziewczynę!
Mówiąc to, wypalił z obydwu rewolwerów prosto w twarz marynarza. Bosman niechybnie byłby przypłacił swą nierozwagę życiem, gdyby w tym momencie Czarna Błyskawica nie pchnął go gwałtownie w bok. Wprawdzie pierwsza kula drasnęła marynarza w lewe ramię, lecz oto błysnął w powietrzu topór Czarnej Błyskawicy. Uderzony w pierś Don Pedro zachwiał się i opuścił na chwilę broń. Czarna Błyskawica runął na niego; potoczyli się na podłogę. Zwinny jak wąż Meksykanin wyśliznął się z rąk Indianina, zdołał schwycić z biurka potężny przycisk. Zamachnął się szeroko nad głową powstającego wodza; naraz rozległ się świst. Pierzasta strzała utkwiła prosto w sercu Don Pedra. To Palący Promień ujrzał niebezpieczeństwo grożące Czarnej Błyskawicy i położył kres rozpaczliwej walce Meksykanina.
Don Pedro ciężko upadł.
– Niech cię wieloryb połknie, Palący Promieniu! – ryknął bosman. – Cóżeś zrobił najlepszego?
Palący Promień zdziwiony spojrzał na bosmana. Czego znów ten biały chce od niego? Gniewnie zmarszczył brwi.
– Zabiłeś Don Pedra, kto nam teraz powie, gdzie przebywa nasza Sally? – srożył się bosman.
Błysk zrozumienia przemknął w oczach Palącego Promienia, a tymczasem Czarna Błyskawica zawołał:
– On nie znał ranczera! Umarły nie zdradzi nam tajemnicy, ale za to inni jeńcy wyznają prawdę. Szukaliśmy wszędzie i nie znaleźliśmy Białej Róży. Jej tu nie ma! Ugh!
– Skoro tak, to wart był śmierci – mruknął bosman.
– Chodźmy stąd czym prędzej – odezwał się Czarna Błyskawica. – Dach może runąć w każdej chwili.
Długie jęzory ognia lizały już ściany pokoju. Górna część domu rozpadła się z trzaskiem wśród płomieni.
Wyskoczył oknem. Za jego przykładem uczynili to samo bosman i Palący Promień. Przed budynkiem zastali już kilkunastu wojowników wynoszących łupy. Inni prowadzili ludzi ranczera związanych rzemieniami i konie. Nad całą posiadłością unosiły się czarne słupy dymu.
Rozległy się ostre tony świstawek małych wodzów, zwołujących wojowników do odwrotu.
Dzięki zaskoczeniu mieszkańców rancza we śnie tylko dwóch ludzi Czarnej Błyskawicy odniosło rany. Mimo to o własnych siłach wycofali się do koni.
Cały oddział tak szybko opuścił ranczo, jak nagle przed chwilą się na nim pojawił. Niebawem Indianie znów byli przy swych mustangach, ukrytych wśród kaktusów u stóp pagórka.
Tomek niecierpliwie wypatrywał Sally, lecz nie dostrzegł jej nigdzie pomiędzy powracającymi wojownikami. Zamiast niej ujrzał bosmana, który nadbiegł z Czarną Błyskawicą i Palącym Promieniem.
– Ha, przynajmniej tobie poszczęściło się dzisiaj! – zawołał bosman, ujrzawszy Tomka przy klaczy szeryfa Allana. – Dobre i to, że chociaż odzyskaliśmy konia. Ciężką mieliście robotę ze strażnikami?
– Moi towarzysze sami… wszystkiego dokonali. Ja zabrałem tylko Nil'chi, gdy było już po walce. A gdzie jest Sally? Nie znaleźliście jej? – zapytał Tomek z niepokojem.
– Ani widu, ani słychu, brachu. Przepadła jak kamień w wodę – odpowiedział zafrasowany bosman.
– A gdzie Don Pedro? – indagował Tomek.
– Chyba w piekle, bo do nieba to pewno go nie wpuszczą – mruknął bosman.
– Więc zabił go pan?! – zawołał Tomek z wyrzutem.
– Iii, gdzie tam! Dlaczego zaraz ja?
– Więc kto?
– Uspokój się. To Palący Promień ugodził Meksykanina strzałą. On nie znał Don Pedra, a kiedy ujrzał nagle, że zagraża Czarnej Błyskawicy, zaraz było po wszystkim.
– Więc cały napad i spustoszenie na nic! I tak nie dowiedzieliśmy się, gdzie jest nieszczęsna Sally.
– Nie desperuj od razu – pocieszył go bosman. – Czarna Błyskawica mówi, że dowiemy się czegoś od innych jeńców.
– Czy Indianie uprowadzili ludzi z rancza?
– A czy ludzie Don Pedra nie porwali naszej Sally? Ejże, brachu, za miękkie masz serce. Jak wojna, to wojna, rozumiesz? Zbierz się do kupy!
Czarna Błyskawica i Palący Promień okiem znawców oglądali Nil'chi.
– Próbowali złamać ją głodem – odezwał się Czarna Błyskawica. – Niech Nah'tah ni yez'zi weźmie klacz na arkan i poprowadzi ją przy swoim koniu. Ruszamy w drogę!
– Dokąd pojedziemy? Przecież nie zdołaliśmy się dowiedzieć, gdzie jest ukryta Biała Róża – odpowiedział Tomek.
– Przede wszystkim musimy się stąd jak najszybciej oddalić – wyjaśnił Czarna Błyskawica. – Zatrzymamy się dalej w stepie i wydobędziemy z jeńców zeznania. Dopiero wtedy ułożymy dalszy plan działania.
– Komu w drogę, temu czas! Na koń! – zawołał bosman.