„Czasami jest we mnie WIELKA ZŁOŚĆ – na Boga” – 7 metrów pod ziemią
Dzieci są już nieraz bardzo zmęczone
chorobą, długotrwałym leczeniem.
I już nie chcą kolejnej wizyty w szpitalu, już nie chcą
szarpania, tylko chcą spokojnie odejść.
To jest ciężko myśleć,
w czym ja pochowam dziecko, to w ogóle brzmi jak jakaś abstrakcja.
Nauczyłam się nie odkładać niczego na później.
Ja wiem, że to nie zawsze się udaje, ale u nas
jakby nie ma jutra.
Od 15 lat w ramach domowego hospicjum dziecięcego
opiekujesz się najmłodszymi pacjentami,
którzy
no nigdy nie staną się dorośli.
Czy oni mają tę świadomość?
No większość dzieci nie, ponieważ
są w takim stanie neurologicznym, że kontakt
z nimi jest emocjonalny. 95 proc.
pacjentów naszego
hospicjum to dzieci z chorobami neurologicznymi,
natomiast 5 proc. to są pacjenci onkologiczni,
z którymi, no, nawiązujemy normalne relacje, tak?
I możemy porozmawiać, więc...
Ten kontakt emocjonalny. O co chodzi?
To są dzieci, które albo od samego urodzenia są chore
i choroba jest nieuleczalna, dlatego trafiły pod
naszą opiekę, albo gdzieś po drodze zachorowały.
I też już w tej chwili są...
No nie funkcjonują normalnie. Są całkowicie
zależne od rodziców, od nas, tak?
Czyli nie mówią, nie chodzą...
No to taki kontakt z tymi dziećmi jest.
Ale 5 proc. twoich pacjentów to
dzieciaki które mówią,
zadają pytania.
Pytają czasem o to,
co ich czeka, jak wiele czasu im zostało?
Dzieci zadają pytania.
Dzieci w ogóle są takie kochane i spontaniczne,
ale... No to zależy od wielu czynników:
w jakim momencie choroby do nas trafiły
i czy ten stan na to pozwala,
bo często, kiedy już ta decyzja
jest podjęta przez rodziców,
że obejmujemy dziecko onkologiczne opieką,
dzieci są już nieraz
bardzo zmęczone chorobą, długotrwałym leczeniem.
Często są już w takim stanie, że są cierpiące
i mają wszystkiego dość. I tutaj nasza rola
polega na tym, żeby jeszcze... Żeby
w tym ostatnim momencie one mogły
poczuć się dobrze, szczęśliwie...
No w miarę możliwości, tak? Żeby przede wszystkim nie cierpiały.
To jest jakby najważniejsze.
Żeby otoczyć je taką opieką, żeby czuły się w domu bezpiecznie
i dobrze.
Jak dzieciaki się do ciebie zwracają?
U nas od początku zawsze było tak,
że dzieci, no mimo różnicy wieku, z dziećmi jesteśmy na ty.
No i jedne dzieci właśnie
czują się przez to bardzo ważne i takie dorosłe
i przystają na to bez problemu, ale są też takie
dzieci, które niestety nie chcą przekroczyć tej granicy i wtedy
jestem albo ciocią, albo po prostu panią Anettą, tak?
Okej.
Przychodzisz
do takiego dzieciaka i mówi do ciebie:
"ciociu, ile czasu mi jeszcze zostało? Powiedz mi".
Co ty takiemu dzieciakowi odpowiadasz?
To znaczy ja, powiem szczerze,
ja nie miałam takiego... Nigdy przez ten czas
dziecko bezpośrednio i wprost mi takiego pytania nie zadało.
To są trudne pytania.
I też odpowiedzi nie są jednoznaczne, bo...
No, mówię, ja akurat tak nie miałam. Może to
w trakcie tej opieki...
Tutaj może taką historię opowiem
o dziewczynce, którą opiekowała się babcia.
I ona, no, była bardzo
zbuntowana. Kiedy do nas trafiła, babcia powiedziała jej,
że wyzdrowiała
i teraz będzie trochę inaczej, będzie przychodziła pani pielęgniarka,
będzie przychodził lekarz
i po prostu patrzył, czy wszystko jest dobrze.
Agatka prowadziła życie nocne, ona grała
na komputerze, natomiast w dzień długo spała, więc
wizyty się odbywały popołudniami, nawet nieraz wieczorami.
Była zła, że przychodzimy.
I nigdy mi nie odpowiadała bezpośrednio na moje
pytania zadawane. Zawsze jak ją
pytałam, czy ją boli główka czy nóżka, to ona odpowiadała, ale babci,
nigdy bezpośrednio mnie.
Mhm.
Agatka miała mało czasu, miała na przyszły rok mieć komunię.
Babcia jakby do końca nie zdawała sobie sprawy, że ona zwyczajnie
do tej komunii nie dotrwa.
Babcia wierzyła...
Myślała, że jednak po prostu to wszystko... Że się uda, tak?
Więc w ogóle jakby temat był niepodejmowany,
natomiast jak stan zaczął się pogarszać, okazało się,
że jednak no może
nie zdążyć nawet już do świąt.
No więc co? No u nas takie rzeczy się zdarzają
i robimy wszystko, żeby wszystko przyspieszyć, nawet
święta, nawet komunie. I tak też się stało.
Agatka była przygotowana do komunii,
więc w listopadzie była i komunia, i były święta,
była choinka i...
Jak zaczęło się tak pogarszać, wtedy pamiętam pierwszy raz
zapytała mnie wprost:
"pani pielęgniarko - to były jej słowa -
czy ja wyzdrowieję?".
Totalnie mnie zaskoczyła, ja byłam wtedy z lekarzem,
to samo pytanie zadała lekarzowi.
Co odpowiedzieliście?
Było to trudne, ja teraz już... To było na samym początku,
to było na samym początku z pracy,
ja nawet już teraz nie pamiętam, ja...
Po prostu nie wiem, czy nawet łzy mi się nie polały i...
Ona na pewno... Ona...
chyba zrozumiała, że nie jest zdrowa i że nie będzie
zdrowa, tak? Oczywiście wszystko się udało,
miała białą sukienkę, miała wianek ze świeżych kwiatów,
była choinka. Wszystko tak jak należy.
Ale to wszystko się odbyło w listopadzie.
Do świąt już Agatki nie było.
Wielu twoich pacjentów ma nadzieję, że jednak
los jakoś się odwróci, że uda się
wynaleźć cudowny lek?
To znaczy bardziej tą nadzieję chyba mają rodzice.
No i to dobrze, bo ta nadzieja na końcu umiera.
Bez nadziei no to...
w ogóle też nie byłoby sensu. My wszyscy mamy
nadzieję. To jest tak... Trochę to zabrzmi paradoksalnie,
ale ja czasami myślę "no kurcze, no może się zdarzy
jakiś cud, może to jeszcze nie ta pora".
Mam... Mam takie myśli. Ja wiem, że to może,
no, dziwnie zabrzmi, bo ja pracuje
w takim miejscu i powinnam jakby... Mam z tym styczność
na co dzień niemalże, ale gdzieś tak jest.
Mówię, że pracując tutaj my jakby przekraczamy
pewną granicę. To jest zupełnie...
My, wchodząc do domu do pacjenta, no to
to jest zupełnie inne środowisko niż w szpitalu, tak? Ja tam jakby
wchodzę do nich do domu,
jestem jakby też członkiem ich rodziny, jestem świadkiem
bardzo takich, no, różnych...
rodzinnych uroczystości. No i też jestem
świadkiem takiej bardzo...
Czegoś bardzo takiego, no, wyjątkowego,
intymnego jak odejście dziecka.
Mówię to... Jest to bardzo różnie, bo
no nieraz te odejścia są bardzo ciężkie, tak? Tam,
gdzie nie ma tej zgody na to odejście,
jest ciężko, tak?
Nie ma zgody na odejście. Co masz na myśli?
Ja myślę, że to gdzieś...
Te dzieci potrzebują takiej
akceptacji od rodziców, że to jest ten czas,
i już nie chcą kolejnej wizyty w szpitalu,
już nie chcą szarpania, tylko chcą...
spokojnie odejść.
A czy zdarza się, że
rodzice chcą za wszelką cenę,
na siłę, utrzymywać swoje dzieci przy życiu?
Zdarza się tak, zdarza. To znaczy oni mają do tego prawo.
Co robicie w takich sytuacjach?
Kiedy widzicie, że to po prostu nie ma sensu.
My musimy to uszanować.
Ja staram się to uszanować, ponieważ no...
Oni nieraz pytają: "no właśnie, ale co? No może do szpitala?".
Że może... Ja nie mogę im powiedzieć. Ja...
Ja im mówię, że
muszą przemyśleć, czy rzeczywiście
Kasia czy Basia by to chciała,
czy ona na pewno tego chce, czy to są też odczucia
rodzica, bo myślę sobie, że największym jakby...
Rodzic przede wszystkim musi wiedzieć, pomyśleć sobie o tym
dziecku, tak? Nie o sobie. Bo oni nieraz mówią, że ja sobie
nie wyobrażam tego. Oni się wtedy wykażą największą miłością,
jeżeli pozwolą na to.
I myślę, że to jest
bardzo ważne. Poza tym ja...
Jeżeli oni jednak decydują się, że
chcą wezwać pogotowie, że chcą do szpitala,
to ja absolutnie nie mogę ich jakby krytykować
i ganić, tylko mówię, że to jest
w danym momencie słuszna decyzja.
Tą, którą podjęli, jest słuszna. Bo oni potem
zaczynają to rozpatrywać w różnych kategoriach,
pojawiają się jakieś wyrzuty sumienia, czy może dobrze zrobili czy źle,
więc oni nie mogą się czuć obciążeni, bo oni i tak już
dźwigają ogromny ciężar na plecach. I jeszcze
jak ja bym im powiedziała "no właśnie, mogliście zostawić", no to w ogóle
to nie miałoby sensu. My jesteśmy po to, żeby im pomóc,
tak? Czasami właśnie te rozmowy, kiedy jest dobrze,
bo te rozmowy nie powinny być wtedy, kiedy jest źle,
bo potem czasami jest już za późno na to, tylko wtedy, kiedy
jest dobrze, kiedy jest ten czas, kiedy jest stabilnie,
to właśnie trzeba czasami
taką prowadzić rozmowę, przypominać, że
to dziecko jest jednak bardzo chore.
Że oni powinni czerpać radość właśnie z tych
chwil, z każdego dnia, że ich dziecko
po prostu żyje jakby w takim pożyczonym
czasie. Często jest tak, że jest jakaś jednostka chorobowa
i jak dziecko
trafia pod naszą opiekę, no to nieraz lekarze,
nawet nie tyle nasi,
czasami taki przekaz jest też ze szpitala, po takiej długiej
diagnostyce, że jest to choroba,
która ma burzliwy przebieg, dzieci żyją
zwykle na przykład, nie wiem, kilka miesięcy albo
kilka lat. A nieraz już
pokazało nam życie, że ten okres
się wydłuża. I często rodzice sobie zadają pytanie
"no własnie, a może to nie ta choroba? Może zła diagnoza?".
Ale to jest tak, że właśnie to dzięki nim,
dzięki tej miłości. To że są w domu, zaopiekowani,
że mają stworzone takie dobre
warunki, że mama może w porę zauważyć pewne objawy.
Te dzieci są w domu, tak? Otoczone miłością, czułością.
Nie są ciągane po szpitalach,
wiadomo. I to jakby wydłuża ten czas. I one jakby wtedy żyją
w takim pożyczonym czasie, także też każda taka
jakaś duża infekcja,
z której dzieci wychodzą, i potem jest w miarę stabilnie,
no to to jest właśnie to. Ja mówię, że
u nas...
Nauczyłam się nie odkładać niczego na później.
Ja wiem, że to nie zawsze się udaje, ale u nas jakby nie ma jutra.
My nie wiemy, co się wydarzy. Właściwie
to dotyczy nas wszystkich, bo różnie w życiu bywa, tak?
Więc... A u nas tym bardziej tak nie ma.
Nie ma jutra. Ja nie mogę powiedzieć "dobra, to
za tydzień to zrobimy". Nie. Jeżeli dziecko nam
coś zgłasza, coś chce zrobić, to trzeba po prostu zrobić
wszystko, żeby to zrobić. Tu i teraz.
Bo możemy zwyczajnie nie zdążyć i potem...
I potem my z tym zostajemy.
A czego chcą
od Was dzieciaki? O czym marzą?
Wydawałoby się, że... One mają takie marzenia jak
też zdrowe dzieci.
Niczym się nie różnią.
To jest coś naprawdę zwykłego.
One nawet marzą o tym, żeby tak zwyczajnie móc...
Żeby ich życie wyglądało tak zwyczajnie jak
innych dzieci, żeby mogły wyjść normalnie z domu.
Nie martwić się, że...
że, nie wiem, że nie mogą tam uważać, żeby się nie
uderzyć, bo zaraz będą mieć jakiś wylew albo
że złapią infekcję, tak? Bo mają obniżoną odporność.
No i mają mniejsze dzieci takie też zwykłe marzenia, gdzieś
jakąś podróż na przykład, tak?
Zobaczenie morza, którego nigdy nie widziały.
Zachód słońca. To są takie zwyczajne marzenia.
I myślę, że to jest właśnie taka ta
druga strona cudowna tej pracy. Że
właśnie my te marzenia możemy spełniać. Możemy w tym
uczestniczyć. To jest w ogóle chyba najlepsza
jakby zapłata za tą pracę. Że możemy
właśnie poczuć się jak te dzieci, że one są wtedy takie
szczęśliwe, chociaż na chwilę, tak?
Wspomniałaś chwilę wcześniej, że
no właściwie do samego końca Ty sama masz nadzieję,
nawet mając świadomość, jak fatalna jest sytuacja, no to
człowiek liczy na ten jakiś taki cud.
A jak wygląda statystyka? Jak
wygląda rzeczywistość? Czy czasem
los was zaskakuje pozytywnie? Czy zdarzają się cuda?
Czy, niestety, ciągle na nie czekacie?
No nie, myślę, że ciągle czekamy. Chociaż
przekonałam się, że też czasami...
czasami dzieci
są, mimo to, że właściwie wszystko wskazuje na to, że już...
Że w badaniach jest źle.
Że właściwie sytuacja jest beznadziejna, a one
dalej są i dalej dzielnie sobie radzą,
tak? Tutaj mam na myśli
pacjentów też onkologicznych, ale też w przypadku
dzieci z chorobami neurologicznymi,
no mówię, ten okres ich życia wydłużył się na pewno, ale to przez to,
że właśnie są w domu.
Są otoczone miłością,
rodzicom zapewniamy sprzęt, tak? Mamy
są wyedukowane, one umieją wszystko robić.
Praktycznie każda by mogła dostać
dyplom z pielęgniarstwa, robią różne rzeczy, które
wcześniej, no, na pewno nie byłyby w stanie
takich rzeczy robić. Myślę, że
każdy ma w sobie takie pokłady
takich rzeczy, które no...
nieraz sytuacja nas do tego zmusza, że no, kurczę, robimy.
Robię to dla mojego dziecka, jest to potrzebne, więc...
muszę. Muszę się sprężyć, muszę...
Muszę stanąć na wysokości zadania.
Kiedy jakieś dziecko odchodzi, ty masz taką,
nie wiem, czy "niewdzięczną" to właściwe słowo, ale masz takie
zadanie, by przygotować
ciało dziecka do pochówku. Ja myślę, że to jest
taki moment, kiedy
pojawiają się różne dylematy, pytania
typu: w jakiej sukience
pochować dziewczynkę, z jakim misiem
i tak dalej, i tak dalej. Czy jest czas,
aby takie rzeczy ustalić, żeby o tym
porozmawiać, żeby to było jasne? Czy to są
zawsze pytania, które spadają jednak
nieoczekiwanie na człowieka?
To jest też tak bardzo różnie, tak? Bo
ja parę razy byłam zaskoczona, że jednak
rodzice nie zadawali pytań,
nie mówili, a byli przygotowani. Takich sytuacji
jest zdecydowanie mniej, a potem
też są takie sytuacje, gdzie...
gdzie właśnie mama mówi "o matko, przecież ja wiedziałam, jak ja mogłam być taka
nierozsądna, że ja się nie przygotowałam, że teraz...".
No i wtedy no...
Myślę, że wszystko się daje załatwić.
Nie ma rzeczy niemożliwych, tak? Także
to jest...
Rodzice potem nieraz
pytają, jak jest czas
po prostu, bo nieraz to jest zupełnie z zaskoczenia, tak?
Ale jak jest ten czas, to nieraz pytają. Zresztą
jeżeli mówimy o
tym już momencie takim ostatnim,
no to jak przyjeżdża zespół hospicjum
już w tym momencie, kiedy
jest źle i już lekarz jakby
stwierdza zgon, no to potem to też jest bardzo różnie, bo
jedni rodzice uczestniczą
w tym, tak? I chcą, czują, oni chcą wszystko
do końca sami robić. A jedni jakby
uczestniczą, ale tak bardziej biernie.
Tutaj pielęgniarka... Mówimy,
podpowiadamy, bo też nie wiedzą. A jak?
Może... Co zrobić? Czy... Ja mówię "no w czymś ulubionym",
tak? To, co dziecko lubiło. Że to jest...
Tu nie ma pośpiechu, nigdzie się nie spieszymy,
nas nic nie pogania, tak? "To jest - mówię -
taki też wasz czas". Także to jest tak
raczej już bardzo spokojnie później.
Ale nieraz jest tak, że oni są
przygotowani, tak? Mają
wszystko przygotowane. Nieraz jest tak, że rzeczywiście
w czasie trwania choroby dziecko się zmieniło bardzo.
No...
I wizualnie też
podczas długiego leczenia nieraz dzieci
albo bardzo są wyniszczone, albo po sterydach
tyją, więc czasami jest tak, że po prostu rodzice są
w ogóle zagubieni. Oni rzeczywiście nie myśleli o tym, no bo to...
to jest ciężko myśleć
"w czym ja pochowam dziecko?". To w ogóle brzmi jak jakaś abstrakcja, tak?
Ale kiedyś... To było też bardzo dawno.
To była duża, 18-letnia
dziewczynka i też jakby...
No mama wiedziała. Ale jakby...
Nie było żadnych rozmów, a mama...
była przygotowana, miała wszystko. Wiedziała, w jakiej...
Była pochowana w takiej ślubnej sukience
ta dziewczynka. Miała wszystko
przygotowane, tak? Także...
Nieraz jest tak, że przyjeżdżamy i już właściwie
tylko dokonujemy
takich formalności, bo rodzice
sami wszystko robią, tak?
A jak wyglądają pożegnania?
Jak się rodzice żegnają z dziećmi? Jak dzieci się żegnają
z rodzicami?
No bo to jest czasem jasne, że to jest ten moment.
Tak.
No to...
No to też zależy od stanu
dziecka. W sensie takim, czy
dzieci... Nieraz, właściwie praktycznie
większość dzieci, to jest już...
Śpi. One sobie po prostu zasypiają.
No i rodzice czuwają, tak?
W tym ostatnim momencie to zawsze
powtarzam, że właśnie oni potrzebują wtedy ich bliskości,
żeby sobie rozmawiali o tym,
o czym kiedyś nie rozmawiali, że to jest taka pora
na jakby powiedzenie sobie...
To znaczy ten czas to już nawet powinien być
wcześniej, bo potem, no, dzieci odbierają te wszystkie emocje.
Ale to jest właśnie...
To bycie, trzymanie za rękę jest wtedy najważniejsze.
Rodzina, jeżeli jest
na to czas, żeby też można
przyjechać i się pożegnać.
No to jest bardzo różnie. Tak...
Bardzo różnie.
Powiedziałaś, że to jest ten czas,
żeby powiedzieć rzeczy, na które
wcześniej nie było czasu. Czyli co?
Albo sobie, nie wiem, coś powiedzieć, coś
wybaczyć. Ja wiem, że to tak jest,
że to jest, nie w przypadku dzieci, ale w ogóle jak odchodzi nam
ktoś bliski, to on odchodzi, on
już jest, nie wiem, spokojny, nie cierpi.
Ja mam takie przeczucie,
jestem osobą wierzącą, że w coś,
w lepszy wymiar, do lepszego życia,
natomiast my zostajemy. My zostajemy z tymi
niepozamykanymi sprawami,
że czegoś nie powiedzieliśmy, że
czegoś nie wybaczyliśmy, że
ukryliśmy jakąś tajemnicę.
A to jest właśnie ten moment, właśnie na to. Może
w przypadku dzieci tych małych,
to może nie, ale myślę, że tak.
Bo... Mieliśmy takiego chłopczyka, on
do taty kiedyś zapytał, już też
był na pompie z morfiny z Midanium,
ale takie miał momenty, kiedy tam właśnie
kontrolował, czy rodzice przy nim są.
I zapytał taty, czy on na pewno zobaczy to światełko
w tunelu, czy on tam dotrze, także...
Z moich obserwacji też wynika, że
tam, gdzie jednak jest
wiara,
na pewno pewne rzeczy łatwiej sobie
poukładać i wytłumaczyć, tak?
I...
I jest łatwiej, bo...
bo tak to, no to myślę, że
jeżeli tam by nic nie było, no to, ja tak myślę,
że to w ogóle, co robimy tutaj, no nie miałoby sensu, bo
dlaczego dziecko, które dopiero wchodzi,
nie wiem, będzie pierwsze kroki robiło, będzie
biegało za mamą, mówiło "mama", ono
odchodzi, jeszcze w bólu i w cierpieniu.
Albo nastolatek, który też nigdy nie
umówi się na randkę, nie spotka się z kolegami.
Więc no...
No właśnie. Jak to sobie
tłumaczysz? Mówisz, że jesteś osobą wierzącą.
Czy jak człowiek patrzy na takie rzeczy, to
czasem nie gubi tej wiary?
Nie no, przychodzą takie chwile. Ja tak mam. Jak ja
wychodzę od dziecka, które
odeszło, no to we mnie jest wielka złość,
najpierw na Boga, tak? Kurczę, no,
przecież tak nie powinno być. Dlaczego?
Te pytania za każdym razem się pojawiają, że
gdzieś jakaś jest wielka niesprawiedliwość.
No potem sobie mówimy "no tak, ale kto mówił, że
będzie sprawiedliwie", tak?
No i... No mówię, kiedyś jedna mama...
Ta dziewczynka nie zdążyła
trafić pod... To było też bardzo dawno.
Z różnych powodów
jakby rodzice nie mogli, nie mieli warunków, żeby wziąć
dziecko do domu. No i tam jakby
były robione różne ruchy, ale niestety
dziewczynka odeszła w szpitalu. I mama mi wtedy
powiedziała takie ważne słowa, że mówi
"pani Anetto - taka była spokojna i mówi -
ja wiem...". Ona jakby przedstawiła mi takie dwie wersje jej
wyobrażenia, że "pani Anetto, ja wiem,
że Gabrysia miała do spełnienia misję
bardzo ważną i dlatego odeszła
albo, jeżeli to nie ta misja, to tutaj
by ją spotkało coś bardzo złego,
rzecz, która dotknie nas wszystkich. I ona
tak sobie to wytłumaczyła.
Miałaś sytuację, która cię przerosła?
No miałam.
To znaczy...
Ja miałam... Nie wiem, czy ona mnie przerosła,
ale to był taki jakby punkt zwrotny w mojej pracy tu.
Dotyczyło to mojego
Przemka, to był chłopiec z rdzeniowym zanikiem mięśni,
z którym, no, bardzo byłam zżyta.
Poruszał się na wózku.
I, no, był... Trafił do nas, jak miał lat
10 czy 9, bo to było jakoś tak po
komunii. On trafił do szpitala i potem pod naszą opiekę.
I... Więc on cały czas powtarzał, że...
że będzie u nas tylko
do momentu gimnazjum, gdzieś tam w ogóle
to się powtarzało, natomiast
komputer miał w małym palcu,
był po prostu, no, mistrzem różnych gier komputerowych.
No tak. Był ze mną w kinie pierwszy raz,
więc cały Silver Screen postawiłam
na nogi, żeby to było wyjątkowe.
Więc po seansie,
już nawet nie pamiętam, co to był za film,
bo to tak w ogóle najmniej było ważne, on po prostu był w kinie i tam wszyscy
po prostu wiedzieli, że tam on będzie,
więc w ogóle było bardzo pięknie, potem jeździliśmy po piętrach,
on oglądał panoramę Łodzi.
Potem oczywiście powiedział, że zaprasza mnie na kawę.
Tak. Przemek był dżentelmenem.
Był chłopcem, który powiedział, że nie może mi mówić na "ty",
no bo w ogóle to tak nie wypada.
Więc zawsze mówił do mnie "pani Anetto".
To było takie urocze.
I tak... Urocze było też to, że
zawsze mama, wszędzie mama go brała.
Z wózka do samochodu, wszędzie.
On nóżki miał w ogóle bezwładne.
I po prostu cały czas się zastanawiał, czy ja sobie poradzę
zapakować go z wózka do auta i z powrotem,
i potem jeszcze. I taki był bardzo przejęty.
Ja mówię "Przemku, jak mama sobie radzi, to ja też sobie poradzę,
spokojnie, nigdzie się nie spieszymy, mamy dużo czasu".
No oczywiście poradziłam sobie.
I potem właśnie poszliśmy
do tej kawiarenki tam
w Silver Screen, on mamie kupił ciastko.
Oczywiście on musiał zapłacić za tą kawę, to było takie
urocze, ale na drugi dzień dostałam
maila i on w tym mailu dziękuje mi
za ten wyjątkowy dzień i pyta, czy mnie nie bolą
plecy, bo musiałam go dźwignąć, więc w ogóle
po prostu... Chłopiec, który po prostu
pyta mnie o takie rzeczy, to było coś wyjątkowego.
Dlaczego to był moment przełomowy?
Momentem przełomowym było to, jak
Przemek zachorował. No...
Przemek zachorował i to było tak, że ta
infekcja była taka bardzo burzliwa.
Zaczęła się w poniedziałek, zaczął się bardzo pogarszać.
Miał problem w ogóle z odkrztuszaniem wydzieliny.
I jakby...
Była możliwość, żeby poszedł do szpitala.
W ogóle słabo też reagował na antybiotyki.
I pamiętam, że jakby...
Mama powiedziała, że
jeżeli Przemek wyrazi zgodę na
pójście do szpitala, to tak - ona go posłucha.
No i ta rozmowa miała się odbyć.
Doktor miał tam jechać na rozmowę, zapytać
go wprost, jak on to widzi. I pamiętam, że
ja wtedy jechałam
na daleką trasę do Wielunia
i cały czas byłam taka niecierpliwa, ja po prostu gdzieś...
Ja wiem, że to może zabrzmi dziwnie,
chociaż ja myślę, że jakby ten czas
cofnąć, to dalej bym miała takie myśli,
ja chciałam gdzieś
podświadomie, żeby on się zgodził na pójście do szpitala.
I pamiętam, że tak wydzwaniałam
do Łukasza,
bo byłam taka niecierpliwa. On mówi "uspokój się,
jak tylko skończę tą rozmowę, bo jeszcze tam do niego
nie dojechał, to ja do ciebie zadzwonię".
No i oczywiście zadzwonił do mnie, że Przemek nie chce iść do szpitala.
No i on niestety zmarł w czwartek, także...
Nie chciał, bo wiedział, że to nie ma sensu?
To znaczy... Tak, no, ja sama też wiedziałam, że jak on trafi do szpitala,
więc pewno będzie zaintubowany,
i potem te jego płuca mogą
nie podjąć już pracy, tak? On chorował na taką chorobę, która
rzeczywiście, no, mogłoby
się to tak skończyć, że on by potem był świadomy,
ale niestety, no, by był zależny od maszyny, więc
on był tego świadomy, tak?
Pamiętam, że wtedy taką
większą... Ja wtedy nie byłam jego pielęgniarką.
I pamiętam, że wtedy taką bardzo dużą grupą tam
byliśmy, kiedy...
Przemek odchodził. Było nas dużo osób, wszystkie
takie, które były bardzo z nim związane.
Bardzo spokojnie
to się odbyło.
I wtedy właśnie, jak wyszłam stamtąd,
to... stwierdziłam, że chyba już nie dam rady
dłużej.
Ale znalazłaś siłę?
Tak. No tak.
Wtedy taka... Takie słowa...
Mieliśmy takiego...
Wtedy pracował z nami
Maciej. On był takim magikiem od wszystkiego.
Robił urodziny, no takie różne rzeczy
niemożliwe dla dzieci, tak? I...
I po prostu tak jakoś wtedy mówi... Ja mówię, że "Maciek,
ja już chyba nie dam rady, to już jest chyba ta pora, że już
po prostu się wyczerpała moja siła".
On mówi "no co ty, Anetta, no przecież, kurczę, jak nie ty,
to kto?".
I tak pchasz ten wózek.
Tak, tak.
Co ci daje siłę? Co cię motywuje?
Gdzieś tam może myślę, że jeszcze mam tu coś do zrobienia.
A poza tym, to myślę, że rodzice i dzieci.
Ja się zmieniłam przez ten czas bardzo.
Generalnie
powtarzam to na różnych właśnie spotkaniach
z wolontariuszami, że ja nie mam problemów.
To znaczy oczywiście je mam, ale ja ich nie mam.
Moje problemy są niczym, tak? Ja
jestem szczęśliwą osobą i...
I tyle. I po prostu cieszę się
z małych rzeczy. To jest też taka moja
zasada, ponieważ właśnie z tych małych rzeczy
składa się nasze życie. Jeżeli się nie będziemy cieszyć
z takich małych rzeczy, to nic nas nie zadowoli, bo ciągle nam będzie
czegoś brakowało, tak?
I niech to będzie puentą
tej rozmowy. Anetta, bardzo dziękuję za spotkanie.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.