SZCZĘKA (1)
– Co się stało? Nic nie rozumiem! – przez chwilę krzyczał do słuchawki, ale szybko stwierdził, że rozmówca się rozłączył.
Zaniepokojony spojrzał na Kingę. Już po minie widział, że jest zła.
– Stodulski. – Jej głos zdradzał niezadowolenie, a wypowiedziane przez nią nazwisko było bardziej stwierdzeniem niż pytaniem.
* * *
– Ty masz chyba mnie już gdzieś – powiedziała Kinga i się rozłączyła. Złościła się. Jej zdaniem Michał za często widywał się ze Stodulskim. Bezdzietny i samotny staruszek, którego całe życie związane było z Ruszczykowskimi, zawładnął jego sercem i Kinga czuła zazdrość. A na dodatek Michał przyznał przed nią, że pewnego dnia odkrył, że właściwie czekał na te spotkania.
Wtedy gdy Stodulski po operacji wrócił do domu, nie narzucał się Michałowi. Michał sam z siebie przyjeżdżał do niego co drugi dzień. Pretekstem było zrobienie zakupów, ale tak naprawdę lubił rozmawiać ze staruszkiem. Nagle odkrywał, że rodzina, której nie miał, a którą zyskał właściwie na papierze i w postaci stosu dokumentów, to nie są abstrakcyjne postaci.
– Śmiejesz się jak twoja babcia – powiedział pewnego razu Stodulski i dodał: – Zosia miała najpiękniejszy uśmiech świata.
Michał dopiero teraz uświadomił sobie, że kobieta, która była jego babką, a zmarła, nienawidząc go, miała jakieś imię. W sumie bardzo ciepłe imię. Imię oznaczające mądrość. Myślał o tym, gdy siedzieli w salonie Stodulskiego i pili herbatę, a on oglądał zdjęcia. Wielu jeszcze nie widział w albumach odziedziczonych po Ruszczykowskich.
– To zdjęcia z mojego aparatu – powiedział Stodulski, jakby odgadując myśli Michała. – Robiłem je ukradkiem… Zosia była śliczna. O! Spójrz tutaj! – Pokazał Michałowi zdjęcie młodej, uśmiechniętej dziewczyny siedzącej w kajaku. – Byliśmy wtedy na spływie Liwcem. Widzisz, że masz jej uśmiech?
Michał nie odpowiedział. Przyglądał się fotografii, ze zdumieniem odkrywając, że coś w tym wszystkim jest. Kiedyś ciągle słyszał, że podobny jest do własnej matki, ale teraz, gdy tak przyglądał się tym fotografiom, przyznawał, że podobny jest i do niej, i do ojca, i do Ruszczykowskich. „Dziadków” – poprawił się w myślach. Starał się myśleć o nich „dziadkowie”, a o ojcu − „ojciec”, ale cały czas był to dość żmudny proces, choć Stodulski pomagał, jak mógł, opowiadając anegdoty z ich życia.
– Zajrzyj kiedyś do tych papierów, które wyjąłeś z sekretarzyka – zaproponował. – Znajdziesz tam sporo skarbów i informacji, które cię jeszcze nieraz zadziwią.
Michała jednak najbardziej interesowało co innego. To podobieństwo do rodziny, której przecież praktycznie nie znał. Czy ono dotyczyło tylko wyglądu? Cech zewnętrznych? Pamiętał, że kiedyś, gdy jeszcze żył stary Ruszczykowski („dziadek” – poprawił się w myślach), Stodulski powiedział mu, że jest tak samo uparty jak on. Co jeszcze było w nim podobnego?
Gdy Stodulski doszedł do siebie na tyle, że mógł już sam wychodzić po zakupy, kontakty trochę się rozluźniły, bo staruszek nie chciał Michała absorbować swoją osobą. Jednak Michał starał się choć raz na dwa tygodnie wygospodarować czas i pojechać do starszego pana. Kinga czuła się zazdrosna o te spotkania. Jej samej nie zostawało zbyt wiele czasu dla Michała, ale… chciała w te chwile, kiedy jest wolna, mieć go tylko dla siebie. Tymczasem Michał nawet z wakacyjnego wypadu na Węgry przywiózł prezent dla Stodulskiego – box płyt z muzyką Franciszka Liszta.
Teraz też na pytanie Kingi, co robi, odparł, że jedzie ze Stodulskim na wycieczkę poza miasto. To dlatego odłożyła słuchawkę. I nie odebrała, gdy pięć razy oddzwaniał. Wreszcie przysłał esemesa. „Chciałem zabrać i ciebie, ale nie dałaś mi dojść do słowa. Pojedziesz?”.
Zgrzytnęła zębami. Miał rację. Nie pozwoliła mu powiedzieć nic. Dlatego przez chwilę wahała się, czy oddzwonić, ale… duma nie pozwalała na przyznanie się do błędu. Dlatego wysłała esemesa: „Dokąd?”.
„Do Radziejowic” – przyszła odpowiedź.
Kindze nic ta nazwa nie mówiła, ale… się zgodziła.
I tak wcześnie rano w sierpniową niedzielę wyruszyli samochodem szosą na Katowice.
Radziejowice z pałacem i zameczkiem oraz dworem modrzewiowym i czworakami podobały się całej trójce. Pan Stodulski był nimi wręcz zachwycony. Na miejscu zwiedzili zresztą pałac, zjedli obiad i ruszyli na spacer. Michał z aparatem fotograficznym, którym utrwalał przyrodę ze stawem, pływającymi po nim łabędziami i kaczkami, okazałym miłorzębem japońskim, na którym dumnie prężyła się tabliczka z napisem „pomnik przyrody”. Fotografował też zabytki. Nie tylko pałac z zameczkiem, które w swoim czasie grały w przedwojennej niemej ekranizacji Pana Tadeusza, ale i okalające pałac rzeźby. Co jakiś czas robił też portrety. Czasem Stodulskiemu, ale… częściej Kindze.
– Nigdy tu nie byłem – przyznał Stodulski, kiedy wędrowali po rozległym parku, a po chwili dodał: – Bardzo dużo tu aktorów, zauważyliście?
– Aktorów? – zdziwiła się Kinga. – Widział pan tu jakichś aktorów?
– No… na obiedzie było ich sporo – powiedział Stodulski mocno zmieszany.
– Nie widziałam żadnego. – W głosie Kingi było niekłamane zdumienie.
– Bo to starzy aktorzy, sprzed lat. Dzisiaj grają w filmach rzadko i przeważnie epizody – wyjaśnił Stodulski i dodał, że kiedyś byli niezwykle popularni, choć nie było internetu.
– To Dom Pracy Twórczej Ministerstwa Kultury i Sztuki – wtrącił Michał. – Tu przyjeżdżają też pisarze, reżyserzy, muzycy…
– Skąd wiesz? Znasz jakiegoś pisarza? – spytała Kinga.
– Maciek mi powiedział – odparł Michał i dodał, że to za namową kumpla postanowił zrobić Stodulskiemu taką wycieczkę.
– Szkoda, że o mnie tak nie dbasz – syknęła, gdy Stodulski podszedł do stawu i zaczął karmić pływające tam łabędzie.
– A tobie tu się nie podoba? – spytał Michał.
– Podoba, ale sam przyznałeś, że zorganizowałeś ten wyjazd nie z myślą o mnie.
– Kinga… daj spokój… czy nie możemy połączyć przyjemnego z pożytecznym? Czy on jest niemiły? Męczący?
– No nie…
– Sama widzisz. A jest tak bardzo, bardzo samotny.
– Ale pojedziemy jeszcze na taką wycieczkę bez niego?
– Nawet jutro, jeśli chcesz.
– Chcę. Gdzie mnie zabierzesz?
– Niespodzianka – odpowiedział tajemniczo, bo za nic w świecie nie przyznałby się, że w tym momencie nie miał żadnego pomysłu, a korzystając z tego, że Stodulski nie patrzy, szybko ją pocałował.
Wracali późnym popołudniem. Trasę przez Grodzisk Mazowiecki i Pruszków zaproponował Michał. Kindze było wszystko jedno, a Stodulski wyraźnie się ucieszył.
– Och! Zobaczę, co się zmieniło. W Grodzisku byłem ostatnio… no… będzie… ze dwadzieścia lat temu.
Podróż mijała spokojnie. O tej porze i w taki dzień około siedemnastej na trasie nie było zbyt wielu aut. Dlatego nie zdziwili się, gdy między Grodziskiem a Pruszkowem jakiś samochód w odległości kilkuset metrów od nich zatrzymał się i nie włączył świateł awaryjnych. Jego kierowca wyskoczył z auta, podbiegł do bagażnika, otworzył go i wyjąwszy ze środka jakieś zawiniątko, rzucił je do rowu, a potem wskoczył do auta i odjechał. Nagle… zawiniątko wybiegło z rowu na jezdnię. Michał zahamował dosłownie w ostatniej chwili. Zawiniątko było psem. Małym, brudnym i kompletnie zdezorientowanym. Zdezorientowanym do tego stopnia, że bez problemu pozwoliło się złapać i wziąć Kindze na ręce.
– Boże, jak tak można – jęknęła, siadając tym razem z tyłu obok pana Stodulskiego, którego pies od razu liznął po twarzy i natychmiast też ułożył mu się na kolanach, wtulając pysk pod pachę.
– To szczeniak – powiedział Stodulski, jedną ręką wycierając twarz, a drugą gładząc dygocące ze strachu zwierzę.
– Skąd pan wie? – spytała Kinga.
– Po zapachu z pyska. On jest świeżo oderwany od matki.
– Lepiej pomyślmy, co z nim zrobimy – odezwał się Michał, obserwując w lusterku to, co działo się na tylnym siedzeniu. – Przecież nie możemy go zatrzymać.
– Ech… – westchnął Stodulski i oczy mu się zaszkliły. – Ja bym go zatrzymał… – powiedział to głosem, w którym i Kinga, i Michał wyczuli wielkie pragnienie, ale i obawę.
– No przecież może pan go zatrzymać… – podsunęła Kinga, ale Stodulski popatrzył na nią niezwykle smutnym wzrokiem.
– Przecież psy żyją kilkanaście lat, a ja? Na pewno nie mam już tyle życia przed sobą. Co stanie się z psem, jak umrę? On już teraz drży, jak taki drgacz, a jak przywiąże się do mnie i mnie zabraknie, i trafi do schroniska?
– Ja go wezmę – odezwał się Michał. – Jeżeli pan go przygarnie, to obiecuję, że jak pana zabraknie, to go wezmę – dodał z mocą.
– Jestem świadkiem – powiedziała Kinga, bo wyczuła, że Stodulskiemu zależy na psie, a sam pies może być szansą też dla niej. Michał nie będzie poświęcał staruszkowi aż tyle czasu.
– Jak go pan nazwie? – spytał Michał.
– Moim zdaniem on sam się nazwał… – zauważyła Kinga, patrząc na trzęsącego się psa.
– Jak? – zaciekawił się Michał.
– No sam pan powiedział, że to… Drgacz.
– I tylko szkoda, że nie mam kamery samochodowej – westchnął Michał.
– A kamera po co?
– Miałbym nagranie auta, z którego wyrzucono psa.
– To nikomu niepotrzebne, prawda, Drgaczu? – Stodulski przytulił psiaka. Ten zaś odwdzięczył się kolejnym liźnięciem twarzy.