22 września: Cz 5
Postanowiłem nie zatrzymywać się na dodatkowy odpoczynek. Nadłożenie drogi, kiedy przedzierałem się przez potok Billy Goat Creek sprawiło, że sporo straciłem na czasie i teraz chciałem to nadrobić szybką wędrówką. Na przód pchała mnie myśl o dwóch związanych z czasem przeszkodach na mojej drodze: pływami i cieśninami Nitinat Narrows.
Trudności związane z pływami mogą być zwykle ominięte, jeśli wybierze się wędrówkę trasą w głębi lądu. Ja jednak wolałem doświadczyć rozpościerających się na wiele mil morskich widoków, ciepłego słońca i obfitości morskiej flory i fauny wzdłuż brzegu. Jeśli chciałem maksymalnie wykorzystać odpływ następnego poranka, musiałem przeprawić się przez cieśniny Nitinat Narrows przed godziną szesnastą.
Cieśnina była zbyt szeroka i zbyt głęboka, by dało się przez nią przeprawić na piechotę. Nie było też ponad nią żadnej konstrukcji na kształt kolejki linowej. Piechurzy byli zależni od małego stateczka, który przewoził ich na drugi brzeg. Według notatek, które skrzętnie sporządziłem w czasie szkolenia przed wejściem na szlak, stateczek kursował jedynie między dziesiątą rano a szesnastą każdego dnia. Jeśli nie uda mi się dotrzeć do przystani przed szesnastą, utknę po tej stronie cieśniny na całe osiemnaście dłużących się godzin i na drugim brzegu znajdę się zdecydowanie zbyt późno, by w pełni wykorzystać poranny odpływ.
Odpuściłem sobie zatem przerwę na lunch i jedynie przekąsiłem coś małego, nie przerywając wędrówki. Około godziny czternastej zacząłem się martwić o swój postęp w pokonywaniu kolejnych mil. Przyspieszyłem więc kroku – na tyle, na ile zdołałem, spowalniany przez lepkie błoto na ścieżce. Przed piętnastą opuściłem wreszcie błotniste tereny i wyrwałem się do biegu przez ostatnich kilka kilometrów.
Do przystani dotarłem z 10-minutowym zapasem czasu. Przystań znajdowała się nad cieśniną Nitinat Narrows, łączącą jezioro Nitinat z Oceanem Spokojnym. Cieśnina wyglądała trochę jak rzeka, której wody wpływały do oceanicznych. Jednak kiedy dotarłem do brzegu, zauważyłem, że prądy wpływały od strony oceanu, a nie do niego. W czasie przypływu rzeka płynie wspak, tworząc w ten sposób słone jezioro w głębi lądu.
Na brzegu nie dostrzegłem żadnej żywej duszy, ani żadnego stateczka. Zacząłem się więc zastanawiać, co robić. Pracownica parku narodowego nie powiedziała nam, co mamy robić, kiedy dotrzemy do przystani? Zakładałem więc, że okaże się to oczywiste. Czy ten stateczek przypływał okresowo, według rozkładu jazdy? Nie widziałem żadnego dzwonka czy gwizdka, za pomocą którego mógłbym zasygnalizować swoje przybycie. Za to tuż zaraz za zakrętem cieśniny dostrzegłem coś, co wyglądało, jak hangar z pomostem.
- Halo! - zawołałem. - Czy jest tam kto?
Nikt nie odpowiadał, ale jakieś 20 sekund później usłyszałem dźwięk włączanego silnika. Tak! To musiał być mój stateczek!
Łajba wyłoniła się zza zakrętu. Była wystarczająco duża, by pomieścić z pół tuzina piechurów i wyglądała jak przerośnięta łódź wioślarska zrobiona z aluminium, z motorem dodanym w ostatniej chwili jako dodatkowy element. Chyba wolałbym mieć do dyspozycji prawdziwą łódź wioślarską i przepłynąć za jej pomocą cieśninę o własnych siłach…
Łódź zatrzymała się blisko brzegu. Brakowało przy nim pomostu z prawdziwego zdarzenia. By móc wdrapać się na pokład, musiałem więc wejść po kostki do wody. Młody człowiek siedzący przy sterze poprosił o pokazanie mojego pozwolenia na wędrówkę – wymóg dla każdego, kto chciał skorzystać z przewozu. Przewóz łodzią funkcjonuje częściowo właśnie dzięki pieniądzom z pozwoleń. Dodatkowo wymóg pokazywania pozwoleń przewoźnikowi poniekąd zmusza wszystkich wędrujących szlakiem do ich nabycia w czasie szkolenia orientacyjnego, jeśli chcą z przewozu skorzystać. Operator łodzi sprawdza pozwolenia piechurów, wyręczając w tym strażników parku, którzy dzięki temu mogą skupić się na szkoleniu piechurów i udzielaniu im pomocy, zamiast na sprawdzaniu, czy aby na pewno znajdują się na szlaku legalnie.
Podałem chłopakowi swoje pozwolenie.
- Cieszę się, ze udało mi się zdążyć tu przed szesnastą - powiedziałem do niego, kiedy sprawdzał moje papiery. - Nie byłem pewien, czy dam radę!
- Właściwie to jestem tutaj aż do siedemnastej - odparł.
- Tak?
- Tak, tak jest w kontrakcie, który mam podpisany z agencją Parks Canada, ale oni mówią piechurom, że łódź pływa do szesnastej.
Wrr! Zrezygnowałem z lunchu i praktycznie przebiegłem trasę, żeby zdążyć na ostatni przewóz łodzią, a teraz okazało się, że te dodatkowe trudności wcale nie były konieczne!
Chłopak oddał mi pozwolenie i popłynęliśmy w kierunku niewielkiego drewnianego pomostu znajdującego się tu za zakrętem, po drugiej stronie cieśniny. Chłopak przedstawił się jako Mike i powiedział, ze ma na sprzedaż kraby, łososia i zimne napoje. Kraby i łosoś były miejscowe, wyławiał je za pomocą specjalnych sideł z cieśniny, którą płynęliśmy.
- Stąd nie widać moich sideł - tłumaczył Mike - rozstawiłem je tuż za tym zakrętem. Mówiąc to wskazał ręką w stronę odległego brzegu jeziora, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
- Gotuję je na kuchence z butlą gazową - kontynuował, pokazując palcem niedużą szopę wybudowaną przy przystani. Podobało mi się to opowiadanie o zdobywaniu pożywienia! Odmówiłem jednak spróbowania, jako że nie należę do fanów owoców morza. Poza tym miałem dość jedzenia w plecakach i im więcej go zjadałem, tym mniej miałem do dźwigania!
Kupiłem za to puszkę Coli z lodówki – zimnej i pysznej, wartej każdego centa z tych dwóch dolarów, które za nią zapłaciłem. Dopiero wieczorem tego dnia, kiedy sporządzałem zapiski w swoim dzienniku, dotarło do mnie, że Cola miała kosztować dwa dolary kanadyjskie. Ja natomiast, nie zastanawiając się, zapłaciłem walutą amerykańską, a chłopak z łodzi nawet tego nie skomentował.
Po dotarciu do brzegu i opuszczeniu łodzi, usiadłem przy stole piknikowym, w pełnym słońcu, ciesząc się chłodnym napojem i pierwszą prawdziwą przerwą na odpoczynek tego dnia!
Kilka minut później z naprzeciwka nadeszła grupka piechurów.