Zagubiony kanion
Czarna Błyskawica zamyślił się po relacji Tomka i dopiero po długiej chwili rzekł:
– Szeryf przypuszcza, że napadu dokonali Indianie Pueblo. To jest zupełnie możliwe. Tropiciele nasi widzieli kiedyś u stóp gór Sierra Madre małe pueblo Indian Zuni. Wprawdzie plemię to uprawia ziemię i nie słyszałem, aby kiedykolwiek niepokoiło sąsiadów, lecz deszcz nie padał w tych okolicach już od wielu księżyców i pola ich mogły nie dać zbiorów… Gdyby jednak wyruszyli na wyprawę w celu zdobycia łupów, toby nie zabrali jedynie kilkunastu koni i młodej squaw.
– Konie te przedstawiały dużą wartość dla każdego hodowcy. Za samą klacz Nil'chi Don Pedro ofiarowywał szeryfowi po wyścigu na rodeo poważną sumę – zauważył Tomek. – Ugh! Meksykanin Don Pedro chciał kupić od szeryfa klacz Nil'chi? – zdziwił się Czarna Błyskawica. – Niech Nah'tah ni yez'zi opowie, jak to było. Gdy Tomek odtworzył zajście z Meksykaninem, Indianin rzekł:
– Pueblo znajduje się dwa wieczory drogi od rancza Don Pedra. On mógł namówić Zuni do porwania Nil'chi i jej właścicielki. Dumny i mściwy Meksykanin na pewno nie zapomniał doznanej od was zniewagi.
– Mnie również podobna myśl już się plątała po głowie – odparł Tomek. – W napadzie brali udział sami czerwonoskórzy.
– Ranczo Don Pedra roi się od Indian. Jego ojciec był Metysem. Ugh!
Musimy odwiedzić tego Meksykanina. Teraz udamy się do naszego obozu na naradę wojenną – postanowił Czarna Błyskawica. – Musimy wspólnie ułożyć plan działania.
– Chciałbym, aby mój przyjaciel wyruszył z nami na tę wyprawę – zauważył Tomek, przypominając sobie oczekującego na ranczu na jego powrót bosmana oraz list pozostawiony szeryfowi.
– Czy mój brat mówi o tym białym, który wtedy dał wodę ognistą strażnikom?
– Tak, to jest właśnie mój przyjaciel i opiekun, bosman Nowicki – potwierdził Tomek.
– Nah'tah ni yez'zi pośle przyjacielowi wiadomość po naradzie wojennej. Czerwony Orzeł zawiezie mówiący papier – odpowiedział Czarna Błyskawica. – Teraz ruszajmy jak najprędzej w drogę.
Wygasili ognisko, zatarli wszelkie ślady swej bytności, po czym wódz dał hasło do zejścia ze szczytu.
Czerwonoskórzy, mimo ciemności nocy, szybko posuwali się w dół stromego stoku. Tomek z trudem nadążał za nimi, ponieważ wąska ścieżka, wijąca się nad skrajem przepaści, ledwo była widoczna. Odetchnął z ulgą dopiero na dnie głębokiego kanionu.
Odszukanie koni pozostawionych u stóp góry nie zajęło im wiele czasu.
W krętych wąwozach i kanionach Indianie jechali stępa, lecz gdy niebawem wychynęli na szeroki step, ostro przynaglili mustangi.
Gwiazdy bladły na niebie. Szary świt z wolna ustępował dziennej jasności. Wkrótce palące słońce wzeszło zza linii horyzontu. Teraz dopiero Tomek mógł się zorientować w kierunku jazdy. Pasmo górskie, nad którym dominowała Góra Znaków, pozostawało za nimi. Ku południowi rozciągała się szeroka równina stepowa. W dali, osnuty jeszcze poranną mgłą, widniał nieznany mu łańcuch gór.
Na stepie, po którym teraz jechali, wśród kolczastych kęp kaktusów i agaw, falowała pod lekkim podmuchem wiatru krótka, kędzierzawa trawa, rosnąca zazwyczaj na wysoko położonych równinach. Co pewien czas mijali licznie rozsiane małe kopczyki ziemi. Jak się wkrótce Tomek przekonał, były to mieszkania amerykańskich piesków stepowych[45], spokrewnionych ze świstakami. Zmyślne żółtobrunatne, a od spodu brunatnobiałe zwierzątka wysiadywały na swych kopcach na zadnich łapach jak wiewiórki. Machając zadartymi do góry ogonkami, nawoływały się głosami przypominającymi szczekanie psów. Z tego też powodu pierwsi traperzy nazwali je „psami stepowymi”.
[45] Właściwie nieświszczuk zwany też pieskiem preriowym (Cynomys).
Tomek miał wielką ochotę uważniej przyjrzeć się zwierzątkom, ale czworonożni wartownicy, czatujący na wierzchu kopców, szczekaniem ostrzegali rozbawionych towarzyszy przed niebezpieczeństwem i gromady piesków stepowych szybko znikały z powierzchni ziemi. Potem już tylko gdzieniegdzie widać było łebki zwierzątek, pilnie przepatrujących okolicę, i jedynie przygłuszone szczekanie wydobywające się spod ziemi zdradzało obecność gwarnej, pełnej życia osady.
Tomek musiał się zadowolić wyjaśnieniami Czerwonego Orła, który dobrze znał zwyczaje psich mieszkańców amerykańskich stepów. Pieski stepowe żywiły się kędzierzawą trawką i korzonkami roślin. Na bezwodnych, stepowych, suchych płaskowyżach Nowego Meksyku wystarczała im do zaspokojenia pragnienia obfita rosa. Nie gromadziły zapasów żywności na okres zimy; gdy tylko wyczuwały jej nadejście, co przeważnie następowało w ostatnich dniach października, chroniły się w norach, zatykały wszystkie otwory, by zabezpieczyć się przed zimnem, po czym zapadały w sen i nie ukazywały się na stepie, aż wiosenne słońce zbudziło je do beztroskiego życia. Czerwony Orzeł twierdził, że czasem pieski stepowe otwierały nory jeszcze w zimie, co według Indian było nieomylną oznaką rychłego nadejścia ciepła.
Tomek, słuchając opowiadań Czerwonego Orła, jak to pieski stepowe żyją w przyjaźni z małymi sówkami ziemnymi, gnieżdżącymi się w ich opuszczonych norach, a także o wielkiej zażyłości piesków ze stepowymi grzechotnikami, ani się spostrzegł, kiedy dotarli do na pół wyschniętego koryta rzeki. Indianie ugasili pragnienie, napoili mustangi, po czym zaraz przeprawili się na przeciwny brzeg. Nie uszło uwagi Tomka, że nikły nurt wody kierował się ku wschodowi.
Poszarpane pasmo gór, spostrzeżone uprzednio przez Tomka, teraz wyraźnie rysowało się na tle gorejącego słonecznym blaskiem nieba. Całą roślinność tego podgórskiego pasa stanowiły karłowate krzewy juki, agawy i kaktusy.
Kolczaste kaktusy tworzyły na bezdrożnym stepie małe zagajniki. Równy dotąd teren zaczął się stopniowo wznosić w górę. Krajobraz podgórza urzekał dzikością. Czerwony Orzeł zwrócił na to uwagę Tomka. Przecież zaledwie kilkanaście lat temu, gdy był dzieckiem, w tych właśnie stronach zamieszkiwali czerwonoskórzy Komancze. Wtedy krwawe łuny nad stepem często zwiastowały białym osadnikom zbliżanie się nieznających litości wojowników. Wprawdzie obecnie Komancze znajdowali się już w rezerwatach na południu Stanów Zjednoczonych, lecz otaczające Tomka groźnie wyglądające postacie Indian żywo przypominały mu niedawne jeszcze dzieje meksykańskiego pogranicza.
Tomek mimo rozmowy z Czerwonym Orłem bacznie rozglądał się wokoło. Ustawicznie wracał do myśli, gdzie też Czarną Błyskawicę zastały sygnały z Góry Znaków, że tak szybko, zebrawszy wojowników, mógł się zjawić.
Tymczasem czerwonoskórzy ani nie przynaglali swych mustangów, ani też nie zatrzymywali się na odpoczynek. Wreszcie koło południa wjechali w kamienisty kanion. Tomek zgubił orientację. Kręte, głębokie, pozbawione roślinności kaniony były tak do siebie podobne, iż Tomkowi zdawało się, że po raz któryś już przebywał tę samą przełęcz czy przejście. A może Indianie naumyślnie kluczyli po górach?
Późnym popołudniem, gdy wjechali z kolei w jakiś bardzo wąski kanion, Czarna Błyskawica osadził swego konia i zeskoczył zeń na ziemię. Pozostali Indianie również zsiedli z mustangów.
– Dalej pójdziemy pieszo – oznajmił Czarna Błyskawica, zwracając się do Tomka. – O konie mój brat nie potrzebuje się troszczyć. Wojownicy zaopiekują się nimi.
Dwóch Indian podzieliło między siebie bagaż Tomka; chłopiec domyślił się, że teraz zapewne czeka ich niełatwa droga. Czarna Błyskawica ruszył pierwszy w zwężającą się gardziel kanionu.
Po pewnym czasie wkroczyli w inny kanion, którego kamieniste ściany lejkowato rozszerzały się ku górze. Ku swemu zdziwieniu Tomek ujrzał stromą ścianę zamykającą dalszą drogę. Jeszcze około dwustu metrów dzieliło ich od końca ślepego kanionu, gdy Czarna Błyskawica wsunął się w wąską szczelinę widniejącą w zboczu. Tomek bez wahania wszedł za nim.
Szczelina to zwężała się, to rozszerzała, wiodąc nieznacznie w górę.
Po półgodzinnej mozolnej wędrówce znaleźli się na ścieżce szerokości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów. Pięła się ona po skalnym gzymsie wewnątrz komina.
Przystanęli, by odpocząć na małej, zawieszonej nad przepaścią platformie. Indianie przysiedli na ziemi, po czym wydobyli z juków paski suszonego mięsa. Posilano się w milczeniu, wszyscy byli zmęczeni i zgłodniali po całodziennej konnej jeździe oraz wspinaczce po górskich manowcach.
Okolica była całkiem dzika. Kamienną otchłań u ich stóp obramowywały potężne zerwy, przypominające zamki warowne czy kościoły. Promienie zachodzącego słońca zaledwie muskały nagie szczyty gór, nie sięgając mrocznej głębi kanionu. Ponad szczytami kołowało kilka czarnych sępów, jakby wypatrujących żeru. Czyżby wskazywały bliskość sadyb ludzkich?
Tomek był niemal pewny, że są w pobliżu kryjówki Czarnej Błyskawicy. W zamyśleniu wodził wzrokiem po nagich szczytach skał.
„Więc to gdzieś tutaj znajduje schronienie wyjęta spod prawa grupa buntowniczego wodza Indian! – rozmyślał. – Nic dziwnego, że kapitan Morton nie zdołał wpaść na jej ślad; przecież według niego Czarna Błyskawica miał przebywać w okolicy gór Sierra Madre”.
Tomek uśmiechnął się nieznacznie, spoglądając na otaczających go Indian. Ci odważni i groźni, lecz zarazem dziecinni wojownicy przypuszczali, że klucząc po dzikich wertepach, uniemożliwią mu zapamiętanie drogi wiodącej do ich kryjówki. Dla Tomka nie była to nowina. Od wczesnych lat życia interesował się geografią i bacznie śledził wszelkie ciekawsze wydarzenia w świecie. Właśnie ostatnio uwagę jego przyciągnęła Ameryka Środkowa[46] ze względu na rozpoczętą w roku tysiąc dziewięćset trzecim budowę Kanału Panamskiego[47], mającego skrócić drogę z Oceanu Atlantyckiego na Ocean Spokojny, z wybrzeży wschodnich Ameryki na zachodnie, tudzież drogę z Europy na wyspy Oceanii i do Australii. Dokładna znajomość topografii krajów Ameryki Środkowej ułatwiała mu teraz ustalenie położenia pasma górskiego, w którym się krył wódz Indian.
[46] Do Ameryki Środkowej zalicza się: Meksyk, Gwatemalę, Salwador, Honduras, Nikaraguę, Kostarykę, Panamę, Belize, Antyle i Bahamy.
[47] Kanał Panamski, zbudowany w latach 1903–1914 przez Stany Zjednoczone na szerokim pasie, wydzierżawionym od Republiki Panamskiej. Ma długość ok. 81 km, szerokość ok. 91 m, a głębokość minimalną 14 m. Znajduje się 27 m nad poziomem obydwu oceanów, toteż statki przepływają przezeń dzięki śluzom.
Ranczo szeryfa Allana znajdowało się w pobliżu granicy, kilka kilometrów na wschód od północnego krańca łańcucha gór Sierra Madre, biegnącego ku południowi wzdłuż zachodniego wybrzeża Meksyku. Wschodnią granicę Wyżyny Meksykańskiej, na której się zatrzymali, stanowiła Rio Grande del Norte. Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy północnym krańcem gór Sierra Madre a Rio Grande leżały w pobliżu siebie dwa jeziora: Guzman z wpadającą do niego Rio de Casas i jezioro Santa Maria, do którego wpływała rzeka o tej samej nazwie. Według obliczeń Tomka byli w pasmie górskim leżącym w widłach Rio de Casas i Santa Maria. W prostej linii na południe, za rzeką Conchos, dopływem Rio Grande, rozciągała się odludna, bezodpływowa, skalista i pustynna kotlina Bolson de Mapimi, gdzie Hiszpanie jeszcze w roku tysiąc pięćset dziewięćdziesiątym ósmym odkryli pokłady złota i srebra i rozpoczęli ich wydobywanie.
Tomek poczuł się znacznie raźniej, gdy ustalił te szczegóły. Zdawał sobie jednak sprawę, że w naturalnym labiryncie kanionów i wąwozów niełatwo byłoby samodzielnie odnaleźć drogę do stromej, wykutej w skałach ścieżki.
Indianie nie spieszyli się z wyruszeniem w dalszą drogę. Odpoczywali, ćmiąc krótkie, gliniane fajeczki. Dopiero po zachodzie słońca Czarna Błyskawica dał hasło do wymarszu. Wędrówka po górskich bezdrożach przy mdłym blasku pierwszych gwiazd była dość uciążliwa. Tomek podążał tuż za szybko kroczącym wodzem, nie kłopocząc się o niemożliwe w tych warunkach zapamiętanie kierunku drogi.
Po niemal dwóch godzinach męczącego marszu dotarli do ostro spadającej w dół krawędzi górskiej. Na dnie głębokiego, szerokiego kanionu znajdowało się obozowisko Czarnej Błyskawicy. Błyszczało teraz światłami ognisk. Skóry pokrywające namioty, prażone słońcem i zmywane deszczem, stały się niemal przejrzyste i w wieczornym mroku wyglądały jak barwne lampiony, żarzące się ogniem płonącym w ich wnętrzu. Jednocześnie można było się zorientować w rozmiarach i rozłożeniu obozu. Tipi tworzyły wielki, trzy- lub czterorzędowy krąg. W samym środku obozu stał, obszerniejszy od pozostałych, namiot rady szczepu, który, jak się Tomek później przekonał, stanowił jednocześnie mieszkanie Czarnej Błyskawicy.
Schodzili na dno kanionu ku obozowi wąską ścieżką wykutą w skalnej ścianie. Można było nią iść tylko pojedynczo, co w razie koniecznej obrony przed napastnikami stwarzało korzystne warunki dla mieszkańców kanionu. Zaledwie Czarna Błyskawica znalazł się w obozie, zaraz poprowadził Tomka do namiotu umieszczonego w środku koliska.
Tomek wszedł do tipi narad. Czarna Błyskawica wskazał mu wygodne miejsce na skórach niedźwiedzich rozłożonych na ziemi. Chłopiec usiadł w pobliżu ogniska płonącego pośrodku namiotu; rozejrzał się wokoło. Pobladł z wrażenia, ujrzawszy wśród skalpów wiszących na trójnogu kilka pęków długich, jasnych włosów. Kobiece skalpy były przykrym dowodem, że wojownicy Czarnej Błyskawicy dokonywali napadów na osiedla białych osadników. Różnorodna broń porozwieszana w jednym z kątów tipi zapewne również była łupem wojennym.
Rozmyślania Tomka przerwały ostre dźwięki świstawek. Były to prawdopodobnie sygnały wzywające starszych plemienia na naradę. Niebawem zaczęli przybywać do namiotu półnadzy Indianie, strojni w orle pióra i naszyjniki z kłów dzikich zwierząt.
Tomek pociemniałymi z wrażenia oczyma wodził po miedzianoskórych Indianach. Do namiotu narad wchodzili sami młodzi i w średnim wieku mężczyźni. Jedynym starcem był szaman, noszący na głowie strój z orlich piór i rogów bizona. Większość przybywających na naradę wojowników miała laski i kościane gwizdki – odznaki małych wodzów[48]. Twarze i ciała Indian pomalowane były jaskrawoczerwoną farbą.
[48] Mali wodzowie – bezpośredni przywódcy mniejszych grup, klanów i stowarzyszeń.
Z łatwością dostrzegało się różnicę pomiędzy wojownikami Czarnej Błyskawicy a Indianami zamkniętymi w rezerwatach. O ile tamci wiedli nędzny żywot, o tyle buntowniczy szczep zachował wszystkie cechy dawnych wojowników, budzących w młodym białym człowieku dreszcz grozy. W twarzach ich oraz zachowaniu nie było cienia zgubnego piętna upokarzającej niewoli.
Tomek poważnie spoglądał na pełne godności, dzikie twarze wojowników, którzy nawet najmniejszym ruchem czy gestem nie zdradzili zdziwienia na widok białego chłopca w tipi narad. Indianie siadali na ziemi wokół żarzącego się ogniska; Tomek liczył wchodzących. Gdy jedenasty Indianin wszedł do tipi, Czarna Błyskawica zajął miejsce z prawej strony białego gościa.
Pełnym dostojeństwa ruchem wódz zdjął z trójnogu zawiniątko ze świętymi przedmiotami i z kalumetem. Nabił fajkę tytoniem, włożył w nią węgielek z ogniska, dopełnił ceremoniału palenia, po czym podał ją Tomkowi, który, wydmuchnąwszy przepisowo dym, dalej przekazał kalumet. Po długiej chwili fajka powróciła do rąk Czarnej Błyskawicy. Tomek, drżąc wprost z niecierpliwości, w milczeniu oczekiwał na dalszy rozwój wypadków. Czarna Błyskawica schował kalumet do zawiniątka i powiesił je z powrotem na trójnogu.
Dopiero teraz odezwał się:
– Moi bracia zapewne są zdziwieni, że w naszym obozie znajduje się blada twarz, a mimo to jej skalp nie zdobi jeszcze mego tipi.
– Prawo nasze mówi: każdy biały pies, który by dotarł do naszego kanionu, musi zginąć przy palu męczarni – z naciskiem i stanowczo rzekł młody Indianin, dzierżący w dłoni kościaną laskę.
– Słusznie powiedział Palący Promień – przytaknął Czarna Błyskawica. – To jest jednak mój brat Nah'tah ni yez'zi, któremu zaprzysiągłem wieczystą przyjaźń. Dzięki niemu bowiem niecny czyn zdrajcy Wiele Grzyw został udaremniony.
– Ugh! Pod białą skórą Nah'tah ni yez'zi kryje się czerwone serce, przyjazne czerwonoskórym wojownikom – zabrał głos szaman zwany Pogromcą Grizzly. – Indianin płaci przyjaźnią za przyjaźń, śmiercią za śmierć! Tak mówi nasze odwieczne prawo. Ugh!
– Nah'tah ni yez'zi palił fajkę pokoju ze starszymi szczepów Apaczów i Nawahów – wyjaśnił Czarna Błyskawica. – Młody brat oddał mi wielką przysługę, za co otrzymał prawo do noszenia pięciu orlich piór. Nah'tah ni yez'zi wkroczył na wojenną ścieżkę; prosi Czarną Błyskawicę o pomoc przeciwko swym nieprzyjaciołom. Wrogowie naszych przyjaciół są naszymi wrogami. Czarna Błyskawica przyprowadził Nah'tah ni yez'zi, aby wspólnie wykopać topór wojenny i odbyć naradę. – Ugh! Zły duch przysłonił wzrok Czarnej Błyskawicy! – zawołał Palący Promień. – Mój brat źle uczynił, przyprowadzając tutaj bladą twarz.
– Rada starszych naszego plemienia przyznała Nah'tah ni yez'zi prawo do noszenia pięciu piór, podczas gdy Palący Promień zdobył tylko cztery – spokojnie odparł Czarna Błyskawica. – Niech moi bracia decydują, czy mamy wykopać topór wojenny, aby dotrzymać przyrzeczenia danego naszemu bratu Nah'tah ni yez'zi. Szaman Pogromca Grizzly wyszarpnął zza pasa swój tomahawk. Krótkim, lecz silnym ruchem rzucił go w kierunku głównego pala podtrzymującego pokrycie namiotu. Ostrze z głuchym odgłosem zagłębiło się w drewno. Za nim inni Indianie kolejno rzucali swe topory, tylko jeden Palący Promień siedział nieruchomo, wpatrując się w płonące ognisko.
– Czy Palący Promień pragnie zostać w wigwamie, podczas gdy jego bracia wyruszą na wojenną ścieżkę? – zapytał Czarna Błyskawica.
Mały wódz spojrzał Czarnej Błyskawicy prosto w oczy. Wolnym ruchem wydobył swój tomahawk i rzucił go z takim rozmachem, że niemal połowa ostrza wbiła się w suche drewno.
Teraz Czarna Błyskawica śmignął swym ciężkim tomahawkiem i wymownie spojrzał na Tomka, który zmieszał się mocno, ponieważ nie posiadał toporka i nie potrafił nim rzucać do celu tak jak Indianie. Przytomny w każdej sytuacji chłopiec przypomniał sobie, że bosman nauczył go miotania nożem. Czyżby nóż nie mógł teraz zastąpić tomahawka?
Nie namyślając się wiele, wydobył z pochwy swój ciężki nóż myśliwski. Błyszcząca stal przeszyła powietrze; ostrze noża utkwiło w słupie przy tomahawku Palącego Promienia.
– Ugh! Ugh!
Ugh!
– zawołali Indianie.
– Szczepy Apaczów i Nawahów wykopały topór wojenny przeciwko wszystkim wrogom naszego brata Nah'tah ni yez'zi – oznajmił donośnym głosem Czarna Błyskawica. – Skalpy zdradzieckich psów, które porwały Białą Różę, przyjaciółkę Nah'tah ni yez'zi, przyozdobią nasze wigwamy. – Ugh! Ugh!
– zawołali Indianie.
Zgodnie z prawem czerwonoskórych od chwili wykopania toporu wojennego naczelny wódz sprawował niepodzielną władzę, a wszyscy członkowie plemienia zobowiązani byli pod karą śmierci wypełniać każdy jego rozkaz. Czarna Błyskawica zwrócił się zaraz do Palącego Promienia:
– Mały wódz uda się natychmiast z kilkoma wojownikami na Górę Znaków i zawiadomi naszych sojuszników, iż wkroczyliśmy na wojenną ścieżkę. Palący Promień zażąda również, by dostarczono nam jak najszybciej odpowiedniej liczby mustangów.
Palący Promień powstał, zbliżył się do głównego pala podtrzymującego tipi, wydobył swój tomahawk, bez słowa obrzucił Czarną Błyskawicę wzrokiem pełnym wyrzutu i w milczeniu opuścił namiot, aby wykonać rozkaz.
Czarna Błyskawica zadumał się: oto wyprawił z namiotu narad młodego małego wodza, widząc jego nieprzychylność dla białego człowieka, któremu winien był wdzięczność. Jednak w głębi serca przyznawał całkowitą słuszność Palącemu Promieniowi. Czyż obowiązywały go lojalność i obietnica udzielenia pomocy przedstawicielowi rasy, która pozbawiła Indian ich ziemi i wolności? Przecież razem z całym plemieniem zaprzysiągł śmierć wszystkim białym najeźdźcom. Długi łańcuch krzywd i zdrad dokonanych przez białych ludzi wobec Indian przewinął się w pamięci Czarnej Błyskawicy. To właśnie biali ludzie bezlitośnie tępili krajowców, spychali ich na najbardziej jałowe tereny, łamali wszelkie traktaty i przyrzeczenia. Palący Promień miał słuszność; Czarna Błyskawica nawoływał do bezkompromisowego buntu przeciwko ciemiężcom, a teraz sam uczynił pierwszy wyłom w prawie narzuconym przez siebie Indianom.
Pod wpływem tych myśli dłoń wodza odruchowo spoczęła na chłodnej rękojeści noża. Czyż miał stać się zdrajcą własnego szczepu, który całkowicie zawierzył mu swój los? Przenikliwy, zimny wzrok zwrócił ku białemu chłopcu.
Tomek musiał wyczuć, co się dzieje w duszy wodza. Mimo to ufnie spoglądał w twarz Czarnej Błyskawicy, choć wiedział, że w tej właśnie chwili ważą się jego dalsze losy. Wymowny ruch ręki Indianina – dotknięcie rękojeści noża, którym zdarł niejeden skalp z głowy białego wroga, nie uszedł uwagi Tomka.
Czarna Błyskawica długo patrzył w poważne, wyrażające ufność oczy białego chłopca. Czyż to nie on podał mu pomocną dłoń wtedy, gdy inni chcieli zaszczuć go na śmierć? Czy biały chłopiec zawahał się zdradzić swoją rasę, aby ułatwić mu ucieczkę? Czy nie postąpił szlachetnie wobec Czerwonego Orła? Ten młody biały człowiek był nie tylko przyjacielem buntowniczego wodza; on był prawdziwym przyjacielem wszystkich Indian, wszystkich prawych ludzi. Przecież wśród czerwonoskórych również zdarzali się zaprzańcy. Czarna Błyskawica przypomniał sobie udającego przyjaźń zdrajcę Wiele Grzyw i znienawidzoną policję indiańską. Szlachetny, odważny wódz zrozumiał, że nie wolno dzielić ludzi na dobrych i złych zależnie od koloru skóry. Wśród ludzi wszystkich ras znajdowali się dobrzy i źli…
Nie tylko Tomek domyślał się burzy mieszanych uczuć w sercu Czarnej Błyskawicy. Stary szaman również nie spuszczał wzroku z twarzy wodza plemienia, a reszta Indian milczała znacząco.
Odważne słowa Palącego Promienia zbyt wymownie przypomniały wszystkim sprzeczność w postępowaniu Czarnej Błyskawicy.
Nagle groźna dotąd twarz wodza przybrała łagodniejszy wyraz. Przyjaźnie spojrzał na Tomka.
Równocześnie odezwał się stary szaman, jakby mówiąc do siebie:
– Palący Promień jest prawym i odważnym wojownikiem. Z czasem zajmie należne mu stanowisko wśród członków swego szczepu, lecz obecnie jest jeszcze zbyt młody, aby zrozumieć wartość prawdziwej przyjaźni. Wiele bladych twarzy zginęło z mej ręki, lecz pamiętam również białych, którzy walczyli razem z nami w naszej obronie przeciwko ludziom swojej rasy.
– Ugh! Otwieram naradę wojenną. Nasz brat Nah'tah ni yez'zi opowie teraz dokładnie przebieg wypadków, abyśmy mogli ułożyć wspólnie plan działania – powiedział głośno wódz Czarna Błyskawica. Tomek rozpoczął opowieść trochę drżącym głosem, lecz w miarę jak mówił, napięcie jego nerwów ulegało rozładowaniu. Niewątpliwie przyczyniło się do tego zachowanie Indian, którzy zaczęli się ożywiać, słuchając uważnie relacji. Wojownicy prosili Tomka o wyjaśnienia, wykazywali szczere zainteresowanie.
Gdy tylko chłopiec skończył mówić, rozpoczęła się długa dyskusja. W wyniku narady postanowiono wysłać wywiadowców w kierunku rancza Don Pedra. Większość była zdania, iż to jego ludzie bądź namówieni przez niego Indianie porwali nieszczęsną Sally. Wywiadowcy powinni najwyżej w ciągu trzech dni zasięgnąć języka, a w tym czasie reszta Indian miała się przygotować do wyprawy.