×

我们使用cookies帮助改善LingQ。通过浏览本网站,表示你同意我们的 cookie 政策.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 22 września: Cz 1

22 września: Cz 1

22 września

Myszy trzymały się ode mnie z daleka całą noc – a przynajmniej miały na tyle taktu, żeby mi nie przerywać snu. Obudziłem się świeży i wypoczęty, przy dźwiękach ptasich treli i szumie fal załamujących się o brzeg morza. Poza tym, w nocy nie nadeszło żadne tsunami , które mogłoby mnie zmyć z plaży!

Zacząłem się pakować, zanim jeszcze słońce na dobre wzniosło się ponad horyzont. Chciałem wykorzystać poranny odpływ, by móc przeprawić się przez dwie kolejne plaże. Można było nimi przejść wyłącznie w czasie niskiego stanu morza. Co więcej, wokół drugiej z plaż nie wiodła żadna alternatywna ścieżka. Musiałem więc się przez nią przedostać, zanim przypływ osiągnie ponad 9 stóp. Wolałem więc mieć zapas czasu na zaplanowaną na dziś wędrówkę.

Szedłem wzdłuż brzegu, podziwiając widoki, robiąc zdjęcia i obserwując statki płynące poprzez Cieśninę Juan de Fuca. Nie przejmowałem się mapami ani przypływami. Dlaczego miałbym to robić, skoro przypływ miał nadejść dopiero za siedem godzin?

W ten właśnie sposób znalazłem się twarzą w twarz z pionową ścianą skalnego klifu, opadającą głęboko, do samego dna Oceanu Spokojnego, ścianą nie do przebycia. Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu drabiny, która wyniosłaby mnie w głąb lądu, ale żadnej nie widziałem. Hmm….

Usiadłem na zwalonym konarze drzewa i wyciągnąłem z plecaka mapy. Zgadza się, skalna ściana nie do przebycia, wypiętrzająca się ponad sto stóp ponad poziom morza. Oznaczona jako Valencia Bluffs, była miejscem spoczynku zniesławionego wraku Valencia, ważącego 1600 ton, długiego na 253 stopy stalowego parowca, płynącego z San Francisco do Victorii i Vancouver w styczniu 1906 roku. Postukałem palcem w małą ikonę oznaczającą na mapie miejsce spoczynku wraku. Ze 160 pasażerów i członków załogi, aż 133 straciło życie nieopodal tego skalnego klifu.

Moja mapa wskazywała miejsce spoczynku drugiego wraku, tuż obok Valencii. Była to Varsity, 90-tonowa motorowa łódź rybacka, która zatonęła w 1940 roku wraz z siedmioma członkami załogi na pokładzie. Tylko trzem z nich udało się uratować. Ilość wraków zaznaczonych na mapie była szokująca, a te dwie katastrofy miały ofiary śmiertelne. Ich duchy zapewne nawiedzały okoliczne plaże.

- Hej, ty! - krzyknąłem w stronę skalnej ściany - wchodzisz mi w drogę! - Przesunąłem palcem po mapie, po linii brzegowej, wzdłuż której doszedłem do klifu. W końcu znalazłem ścieżkę łączącą plażę ze szlakiem w głębi lądu – minąłem ją kilometr temu. Zboczyłem z trasy o cały kilometr i teraz będę musiał zawrócić

Schowałem mapę i wstałem z miejsca, niechętnie kierując swe kroki w stronę, z której niedawno przyszedłem. Kilka minut później dostrzegłem ją, grubą linę zwisającą swobodnie w wąskiej szczelinie biegnącej przez całą wysokość klifu. Ktoś musiał ją tam zawiesić, by ułatwić piechurom wdrapanie się na klif i dotarcie do szlaku w głębi lądu. Nie będę więc musiał cofać się o ten kilometr!

W pobliżu liny ze ściany klifu spływał niewielki wodospad. Ponownie wyjąłem z plecaka mapę i uważnie się jej przyjrzałem. Żaden wodospad nie był na niej zaznaczony Zauważyłem za to potok Billy Goat Creek, który powinien znajdować się po tej stronie od wraku Valenciai uznałem, że właśnie koło niego się znajduję. Szlak, do którego chciałem dotrzeć, znajdował się tuż nad moją głową, na szczycie klifu. Złożyłem mapę i kij trekkingowy. Włożyłem obie rzeczy do plecaka. Potrzebowałem mieć obie ręce wolne, żeby dać radę wspiąć się na klif.

Zarzuciłem mały plecak na głowę i chwyciłem grubą linę. Niełatwo było utrzymać ją mocno w rękach. Przypominało to trochę trzymanie kija baseballowego za niewłaściwy koniec. Lina wyglądała na wytrzymałą, ale wolałem ją sprawdzić, powoli obciążając ją masą mojego ciała. Dodatkowo pociągnąłem mocno za linę kilka razy. Wszystko wytrzymywała. A więc naprzód i w górę!

Bez większego trudu udało mi się wspiąć na klif. Stanąłem przed niewielkim bajorkiem, długim może na osiem stóp, utworzonym pomiędzy dwoma ścianami kanionu. Nie wyglądało na głębokie, co najwyżej kilka stóp. Niestety, na drugim brzegu bajorka znajdowała się przeszkoda – mały wodospad. Zauważyłem kolejną linę, przywiązaną do drzewa na odległym brzegu bajorka, ponad wodospadem. Zbyt daleko, bym mógł z niej teraz zrobić użytek.

Było prawie pewne, że będzie mnie czekało brodzenie przez wodę do drugiego końca bajorka. Dostrzegłem jednak skalną półkę, wystającą z wody po prawej stronie, mniej więcej w połowie drogi na drugi brzeg. Gdyby udało mi się do niej doskoczyć, uniknąłbym zmoczenia. Jeśli mi się nie uda – no cóż, po prostu wyląduję w wodzie.

Stanąłem na samym brzegu bajorka, starając się oszacować odległość, w jakiej znajdowała się skalna półka. Obciążony pięćdziesięcioma funtami bagażu w obu plecakach, miałem wątpliwości, czy aby na pewno uda mi się wykonać ten skok. Pokręciłem głową, rozczarowany swoim własnym negatywnym myśleniem.

- A właśnie że tak - powiedziałem sam do siebie. - A właśnie, że mi się uda! - Cofnąłem się o dwa kroki, żeby wziąć rozbieg do skoku na tyle, na ile się dało. Wziąłem głęboki oddech, skoczyłem… i wpadłem do wody!

Wpadłem po samą szyję do lodowato zimnej wody, która wyssała ze mnie oddech. Bez zastanowienia wyciągnąłem ręce, by chwycić skalną półkę, ale jej powierzchnia okazała się zbyt płaska i gładka, by dało się jej przytrzymać. Zacząłem machać nogami w desperackim poszukiwaniu jakiejś podpórki pod stopy, ale na próżno. Nie wyczułem nawet ściany skalnej półki, wystawała ze skał niczym blat stołu, bez żadnego podparcia pod spodem. Machałem energicznie nogami, a ciężar moich plecaków zaczynał mnie coraz bardziej wciągać pod wodę.

Zacząłem jeszcze mocniej machać nogami, usiłując utrzymać głowę ponad powierzchnią wody. Jednocześnie bezskutecznie starałem się wymacać rękami jakiś punkt zaczepienia. Do tej pory słuchałem swojego instynktu, ale ten zaczynał słabnąć. Na jego miejsce powoli zaczynała wpełzać panika.

- Nie panikuj! - rozkazałem sobie. - Musisz myśleć. Uspokój się i myśl!

Pomyślałem o zawartości moich plecaków i wlewającej się do nich wodzie. W głowie zacząłem sporządzać listę tego, co będzie mi niezbędny do przetrwania na łonie natury: jedzenie, schronienie i ciepło. Miałem dwa worki z żywnością, oba nieprzemakalne, przy czym w jednym z nich gryzonie wygryzły kilka dziurek podczas mojej poprzedniej wyprawy. Na szczęście żywność była dodatkowo zapakowana w foliowe opakowania do zamrażania. Wiedziałem więc, że pozostanie sucha. Poza tym, byłbym w stanie przetrwać kilka dni bez jedzenia. Musiałbym się naprawdę wysilić, żeby umrzeć z głodu w odległości mniejszej, niż dzień marszu od najbliższej osady ludzkiej.

O mój kempingowy dach nad głową, brezentową płachtę, nie martwiłem się. Woda nie miała prawa jej zniszczyć, a ponieważ prognoza pogody na najbliższe dni była bardzo dobra, dałbym sobie doskonale radę i bez niej.

Co do ciepła, śpiwór zabezpieczyłem w nieprzemakalnym worku, który włożyłem w drugi nieprzemakalny worek. Ubrania schowane były w innym worku, który raczej też nie powinien przemoknąć. Trochę wody mogło się jednak dostać do niego przez zapięcie. W najgorszym wypadku zamokłyby ze dwie warstwy spakowanych ubrań. Większość z nich pozostałaby jednak sucha. A i nawet o zmoczone ubrania nie miałem się co martwić. Były wykonane z nylonu, więc szybko wyschłyby w popołudniowym słońcu, na pewno na długo przed nadejściem nocnego chłodu.

Aparat fotograficzny! Wsadziłem aparat do lewej kieszeni spodni! Ponieważ wędrując, co chwila używałem aparatu, nie był w żaden sposób zabezpieczony przed zamoknięciem. Nie miałem wątpliwości. Ten aparat nie zrobi już więcej żadnych zdjęć. „Przynajmniej aparat fotograficzny nie jest mi niezbędny do przetrwania” pomyślałem gorzko.

Przetrwanie. Najpierw musiałem przetrwać. Martwienie się o zawartość plecaków nie pomoże mi się wydostać z wodnej pułapki.

- Przestań panikować! - rozkazałem sobie ponownie. - Musisz użyć rozumu. Musisz myśleć szybko i rozważnie. Zła decyzja może cię zabić. Myśl! Jak się stąd wydostać? Rozejrzyj się!

By móc utrzymać głowę ponad powierzchnią wody, cały czas energicznie wierzgałem nogami. W tym samym czasie rozglądałem się dookoła w poszukiwaniu możliwości ratunku. Wodospad przede mną blokował jedną z dróg ucieczki. Pionowe ściany kanionu też nie wyglądały zachęcająco. Spojrzałem w tył, w stronę z której przyszedłem. W odległości nie większej, niż kilka stóp, podłoże zdawało się powoli wypiętrzać w górę, w stronę skały, z której oddałem niefortunny skok. Jeśli uda mi się tam dopłynąć, może zdołam się wydostać z wody. Miałem więc plan. Uczucie paniki zaczęło powoli blednąć. Wydostanę się stąd!

Wziąłem głęboki oddech – nie tylko po to, by uspokoić nerwy, ale również na wypadek, gdyby ciężar plecaków wciągnął mnie pod wodę – i natychmiast stchórzyłem.

W myślach odtworzyłem sekwencję ruchów, które musiałem wykonać, żeby się uratować: odepchnąć się od skalnego stołu, którego się trzymałem. Jeśli zacznę tonąć, muszę mocno odepchnąć się nogami od dna bajorka. Potem wdrapać się na skałę, nie przesadzając przy tym z entuzjazmem, żeby przypadkiem nie spaść w dół, z powrotem na plażę. - Musisz wspiąć się na skałę, nie przeskoczyć przez nią! - powiedziałem sam do siebie.

W porządku. Uda mi się!

Wziąłem kolejny głęboki oddech i odepchnąłem się od skalnego stołu. Niemalże natychmiast udało mi się złapać drugiej skały i to bez pójścia pod wodę podczas wykonywania manewru. Bezpieczny! Wdrapałem się na suchą skałę pomiędzy liną a wodospadem i wyczerpany opadłem na nią, z nogami wciąż dyndającymi w wodzie.

22 września: Cz 1 September 22: Ch 1

22 września

Myszy trzymały się ode mnie z daleka całą noc – a przynajmniej miały na tyle taktu, żeby mi nie przerywać snu. Obudziłem się świeży i wypoczęty, przy dźwiękach ptasich treli i szumie fal załamujących się o brzeg morza. Poza tym, w nocy nie nadeszło żadne tsunami , które mogłoby mnie zmyć z plaży!

Zacząłem się pakować, zanim jeszcze słońce na dobre wzniosło się ponad horyzont. Chciałem wykorzystać poranny odpływ, by móc przeprawić się przez dwie kolejne plaże. Można było nimi przejść wyłącznie w czasie niskiego stanu morza. Co więcej, wokół drugiej z plaż nie wiodła żadna alternatywna ścieżka. Musiałem więc się przez nią przedostać, zanim przypływ osiągnie ponad 9 stóp. Wolałem więc mieć zapas czasu na zaplanowaną na dziś wędrówkę.

Szedłem wzdłuż brzegu, podziwiając widoki, robiąc zdjęcia i obserwując statki płynące poprzez Cieśninę Juan de Fuca. Nie przejmowałem się mapami ani przypływami. Dlaczego miałbym to robić, skoro przypływ miał nadejść dopiero za siedem godzin?

W ten właśnie sposób znalazłem się twarzą w twarz z pionową ścianą skalnego klifu, opadającą głęboko, do samego dna Oceanu Spokojnego, ścianą nie do przebycia. Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu drabiny, która wyniosłaby mnie w głąb lądu, ale żadnej nie widziałem. Hmm….

Usiadłem na zwalonym konarze drzewa i wyciągnąłem z plecaka mapy. Zgadza się, skalna ściana nie do przebycia, wypiętrzająca się ponad sto stóp ponad poziom morza. Oznaczona jako Valencia Bluffs, była miejscem spoczynku zniesławionego wraku __Valencia__, ważącego 1600 ton, długiego na 253 stopy stalowego parowca, płynącego z San Francisco do Victorii i Vancouver w styczniu 1906 roku. Postukałem palcem w małą ikonę oznaczającą na mapie miejsce spoczynku wraku. Ze 160 pasażerów i członków załogi, aż 133 straciło życie nieopodal tego skalnego klifu.

Moja mapa wskazywała miejsce spoczynku drugiego wraku, tuż obok __Valencii__. Była to __Varsity__, 90-tonowa motorowa łódź rybacka, która zatonęła w 1940 roku wraz z siedmioma członkami załogi na pokładzie. Tylko trzem z nich udało się uratować. Ilość wraków zaznaczonych na mapie była szokująca, a te dwie katastrofy miały ofiary śmiertelne. Ich duchy zapewne nawiedzały okoliczne plaże.

- Hej, ty! - krzyknąłem w stronę skalnej ściany - wchodzisz mi w drogę! - Przesunąłem palcem po mapie, po linii brzegowej, wzdłuż której doszedłem do klifu. W końcu znalazłem ścieżkę łączącą plażę ze szlakiem w głębi lądu – minąłem ją kilometr temu. Zboczyłem z trasy o cały kilometr i teraz będę musiał zawrócić

Schowałem mapę i wstałem z miejsca, niechętnie kierując swe kroki w stronę, z której niedawno przyszedłem. Kilka minut później dostrzegłem ją, grubą linę zwisającą swobodnie w wąskiej szczelinie biegnącej przez całą wysokość klifu. Ktoś musiał ją tam zawiesić, by ułatwić piechurom wdrapanie się na klif i dotarcie do szlaku w głębi lądu. Nie będę więc musiał cofać się o ten kilometr!

W pobliżu liny ze ściany klifu spływał niewielki wodospad. Ponownie wyjąłem z plecaka mapę i uważnie się jej przyjrzałem. Żaden wodospad nie był na niej zaznaczony Zauważyłem za to potok Billy Goat Creek, który powinien znajdować się po tej stronie od wraku __Valencia__i uznałem, że właśnie koło niego się znajduję. Szlak, do którego chciałem dotrzeć, znajdował się tuż nad moją głową, na szczycie klifu. Złożyłem mapę i kij trekkingowy. Włożyłem obie rzeczy do plecaka. Potrzebowałem mieć obie ręce wolne, żeby dać radę wspiąć się na klif.

Zarzuciłem mały plecak na głowę i chwyciłem grubą linę. Niełatwo było utrzymać ją mocno w rękach. Przypominało to trochę trzymanie kija baseballowego za niewłaściwy koniec. Lina wyglądała na wytrzymałą, ale wolałem ją sprawdzić, powoli obciążając ją masą mojego ciała. Dodatkowo pociągnąłem mocno za linę kilka razy. Wszystko wytrzymywała. A więc naprzód i w górę!

Bez większego trudu udało mi się wspiąć na klif. Stanąłem przed niewielkim bajorkiem, długim może na osiem stóp, utworzonym pomiędzy dwoma ścianami kanionu. Nie wyglądało na głębokie, co najwyżej kilka stóp. Niestety, na drugim brzegu bajorka znajdowała się przeszkoda – mały wodospad. Zauważyłem kolejną linę, przywiązaną do drzewa na odległym brzegu bajorka, ponad wodospadem. Zbyt daleko, bym mógł z niej teraz zrobić użytek.

Było prawie pewne, że będzie mnie czekało brodzenie przez wodę do drugiego końca bajorka. Dostrzegłem jednak skalną półkę, wystającą z wody po prawej stronie, mniej więcej w połowie drogi na drugi brzeg. Gdyby udało mi się do niej doskoczyć, uniknąłbym zmoczenia. Jeśli mi się nie uda – no cóż, po prostu wyląduję w wodzie.

Stanąłem na samym brzegu bajorka, starając się oszacować odległość, w jakiej znajdowała się skalna półka. Obciążony pięćdziesięcioma funtami bagażu w obu plecakach, miałem wątpliwości, czy aby na pewno uda mi się wykonać ten skok. Pokręciłem głową, rozczarowany swoim własnym negatywnym myśleniem.

- A właśnie że tak - powiedziałem sam do siebie. - A właśnie, że mi się uda! - Cofnąłem się o dwa kroki, żeby wziąć rozbieg do skoku na tyle, na ile się dało. Wziąłem głęboki oddech, skoczyłem… i wpadłem do wody!

Wpadłem po samą szyję do lodowato zimnej wody, która wyssała ze mnie oddech. Bez zastanowienia wyciągnąłem ręce, by chwycić skalną półkę, ale jej powierzchnia okazała się zbyt płaska i gładka, by dało się jej przytrzymać. Zacząłem machać nogami w desperackim poszukiwaniu jakiejś podpórki pod stopy, ale na próżno. Nie wyczułem nawet ściany skalnej półki, wystawała ze skał niczym blat stołu, bez żadnego podparcia pod spodem. Machałem energicznie nogami, a ciężar moich plecaków zaczynał mnie coraz bardziej wciągać pod wodę.

Zacząłem jeszcze mocniej machać nogami, usiłując utrzymać głowę ponad powierzchnią wody. Jednocześnie bezskutecznie starałem się wymacać rękami jakiś punkt zaczepienia. Do tej pory słuchałem swojego instynktu, ale ten zaczynał słabnąć. Na jego miejsce powoli zaczynała wpełzać panika.

- Nie panikuj! - rozkazałem sobie. - Musisz myśleć. Uspokój się i __myśl__!

Pomyślałem o zawartości moich plecaków i wlewającej się do nich wodzie. W głowie zacząłem sporządzać listę tego, co będzie mi niezbędny do przetrwania na łonie natury: jedzenie, schronienie i ciepło. Miałem dwa worki z żywnością, oba nieprzemakalne, przy czym w jednym z nich gryzonie wygryzły kilka dziurek podczas mojej poprzedniej wyprawy. Na szczęście żywność była dodatkowo zapakowana w foliowe opakowania do zamrażania. Wiedziałem więc, że pozostanie sucha. Poza tym, byłbym w stanie przetrwać kilka dni bez jedzenia. Musiałbym się naprawdę wysilić, żeby umrzeć z głodu w odległości mniejszej, niż dzień marszu od najbliższej osady ludzkiej.

O mój kempingowy dach nad głową, brezentową płachtę, nie martwiłem się. Woda nie miała prawa jej zniszczyć, a ponieważ prognoza pogody na najbliższe dni była bardzo dobra, dałbym sobie doskonale radę i bez niej.

Co do ciepła, śpiwór zabezpieczyłem w nieprzemakalnym worku, który włożyłem w drugi nieprzemakalny worek. Ubrania schowane były w innym worku, który raczej też nie powinien przemoknąć. Trochę wody mogło się jednak dostać do niego przez zapięcie. W najgorszym wypadku zamokłyby ze dwie warstwy spakowanych ubrań. Większość z nich pozostałaby jednak sucha. A i nawet o zmoczone ubrania nie miałem się co martwić. Były wykonane z nylonu, więc szybko wyschłyby w popołudniowym słońcu, na pewno na długo przed nadejściem nocnego chłodu.

Aparat fotograficzny! Wsadziłem aparat do lewej kieszeni spodni! Ponieważ wędrując, co chwila używałem aparatu, nie był w żaden sposób zabezpieczony przed zamoknięciem. Nie miałem wątpliwości. Ten aparat nie zrobi już więcej żadnych zdjęć. „Przynajmniej aparat fotograficzny nie jest mi niezbędny do przetrwania” pomyślałem gorzko.

Przetrwanie. Najpierw musiałem przetrwać. Martwienie się o zawartość plecaków nie pomoże mi się wydostać z wodnej pułapki.

- Przestań panikować! - rozkazałem sobie ponownie. - Musisz użyć rozumu. Musisz myśleć szybko i rozważnie. Zła decyzja może cię zabić. Myśl! Jak się stąd wydostać? Rozejrzyj się!

By móc utrzymać głowę ponad powierzchnią wody, cały czas energicznie wierzgałem nogami. W tym samym czasie rozglądałem się dookoła w poszukiwaniu możliwości ratunku. Wodospad przede mną blokował jedną z dróg ucieczki. Pionowe ściany kanionu też nie wyglądały zachęcająco. Spojrzałem w tył, w stronę z której przyszedłem. W odległości nie większej, niż kilka stóp, podłoże zdawało się powoli wypiętrzać w górę, w stronę skały, z której oddałem niefortunny skok. Jeśli uda mi się tam dopłynąć, może zdołam się wydostać z wody. Miałem więc plan. Uczucie paniki zaczęło powoli blednąć. Wydostanę się stąd!

Wziąłem głęboki oddech – nie tylko po to, by uspokoić nerwy, ale również na wypadek, gdyby ciężar plecaków wciągnął mnie pod wodę – i natychmiast stchórzyłem.

W myślach odtworzyłem sekwencję ruchów, które musiałem wykonać, żeby się uratować: odepchnąć się od skalnego stołu, którego się trzymałem. Jeśli zacznę tonąć, muszę mocno odepchnąć się nogami od dna bajorka. Potem wdrapać się na skałę, nie przesadzając przy tym z entuzjazmem, żeby przypadkiem nie spaść w dół, z powrotem na plażę. - Musisz wspiąć się na skałę, nie przeskoczyć przez nią! - powiedziałem sam do siebie.

W porządku. Uda mi się!

Wziąłem kolejny głęboki oddech i odepchnąłem się od skalnego stołu. Niemalże natychmiast udało mi się złapać drugiej skały i to bez pójścia pod wodę podczas wykonywania manewru. Bezpieczny! Wdrapałem się na suchą skałę pomiędzy liną a wodospadem i wyczerpany opadłem na nią, z nogami wciąż dyndającymi w wodzie.