Pogoń i narada
Przed dwiema zaledwie godzinami Murzyn zatrudniony u szeryfa Allana przybył na spienionym wierzchowcu do rezerwatu Apaczów Mescalero z wiadomością, że nieznani Indianie dokonali napadu na ranczo.
Zaskoczeni tą okropną wieścią, Tomek i bosman niewiele mogli wydobyć z przestraszonego posłańca. Według jego relacji szeryf Allan został zabity. Sally zniknęła, a tylko dziwnym zbiegiem okoliczności ocalała jej matka. Nieznani Indianie zabrali z korralu wiele koni, po czym odjechali tak nagle, jak się przedtem pojawili. Murzyn mówił jeszcze o strzelaninie i walce. Gdy napastnicy odjechali, pani Allan poleciła mu najpierw powiadomić Tomka i bosmana, a potem również prosić o pomoc kapitana Mortona.
Obydwaj przyjaciele nie tracili czasu. Razem z Czerwonym Orłem natychmiast dosiedli koni; nie szczędząc ich, gnali na złamanie karku na ranczo – miejsce tragicznych wydarzeń.
Po czterech godzinach wpadli w obejście domostwa. Zatrzymali się tuż przed werandą, gdzie stało kilka osiodłanych koni. Tomek i bosman zeskoczyli z wierzchowców, po czym wbiegli na werandę.
Przy stole siedziała pani Allan w towarzystwie kilku okolicznych ranczerów. Na widok dwóch przyjaciół zerwała się z fotela i wyciągnęła do nich dłonie.
– Sally porwali Indianie – wyrzuciła jednym tchem.
– Kiedy to się stało? – zapytał bosman. – Murzyn przysłany przez szanowną panią niewiele mógł nam powiedzieć. Czy to prawda, że pan szeryf…?
– Nie, nie. Opatrzność nad nim czuwała – zaprzeczyła pani Allan. – Walcząc z napastnikami, został dwukrotnie trafiony kulami, lecz na szczęście doktor ręczy za jego życie. W tej właśnie chwili zakłada mu nowe opatrunki.
– Ha, kamień spadł mi z serca – odetchnął bosman. – Murzyn mówił, że nasz szeryf nie żyje.
– W pierwszej chwili tak to wyglądało, lecz po odjeździe posłańca szwagier odzyskał przytomność.
– Może łaskawa pani opowie nam wszystko, bo trzeba natychmiast ruszać w pogoń – rzekł pospiesznie bosman.
– Właśnie czekaliśmy na was, aby się naradzić… Powiem wam dokładnie, jak się to stało. Otóż wczesnym rankiem zbierałyśmy z Sally owoce w sadzie. Moje biedactwo nie mogło się już was doczekać. Od dwóch dni stale wybiegała na wzgórze przed domem, aby zobaczyć, czy przypadkiem nie wracacie. Tego ranka również nie usiedziała zbyt długo na jednym miejscu. Powiedziała, że pójdzie wyjrzeć na wzgórze, i już jej więcej nie widziałam.
Bosman głośno wytarł nos w chustkę, a przy okazji długo manipulował nią koło oczu. Pani Allan spostrzegła jego wzruszenie i umilkła. Za chwilę mówiła dalej drżącym głosem:
– Zostałam sama w sadzie. Byłam widocznie zamyślona, gdyż wcale nie słyszałam tętentu koni. Nagle przy domu gruchnęły strzały i rozległo się piekielne wycie czerwonoskórych. Oczywiście pierwszą moją myślą było ratowanie Sally. Pobiegłam więc w kierunku wzgórza, aż tu naraz, niemal obok mnie, przemknęła wataha jeźdźców. Pognali na ranczo, podczas gdy ja podążyłam na wzgórze, na którym spodziewałam się zastać córkę. Zamiast niej znalazłam na drodze nieżywego Dinga. Zapewne banda porwała Sally i zabiła wierne psisko stające w jej obronie. Oczywiście wróciłam zaraz na ranczo, lecz banda Indian umykała już ku korralom. Chciałam biec za napastnikami, jednak zdałam sobie sprawę, że niewiele wskóram.
– A gdzie był wtedy nasz szeryf? – wtrącił bosman.
– Mój szwagier leżał na ziemi przed werandą z dwoma dymiącymi jeszcze rewolwerami w rękach. Przypadłam do niego. Wydawało mi się, że już nie żyje. Z okien domu gęsto padały strzały, którymi nasza służba raziła napastników. Gorący opór, z jakim się spotkali, skłonił ich prawdopodobnie do ucieczki i zapobiegł splądrowaniu domu. Zabrali tylko z korralu kilkanaście najlepszych koni, a wśród nich i klacz Wiatr, po czym umknęli. Wkrótce dwaj nasi kowboje ruszyli ich tropem, lecz gdy się przekonali, że Indianie podzielili się na dwie grupy, powrócili do domu, aby zorganizować pościg. Zaraz też sprowadziłam doktora i wysłałam Murzyna po panów oraz po kapitana Mortona. Ci oto nasi sąsiedzi oczekują na wspólną naradę.
– Głowa do góry, łaskawa pani, pojedziemy za Sally nawet do piekła – gorąco zapewnił bosman. – Zapłacimy za to Indianom. Aż mnie w dołku żal ścisnął, gdy usłyszałem, że nasza Sally porwana, a Dingo zabity. Ha, ale zapłacimy im z procentem, może pani być zupełnie spokojna.
– Który z panów gotów jest wyruszyć z nami w pościg? – krótko zapytał Tomek.
Ranczerzy z uznaniem spojrzeli na nietracącego głowy młodzieńca i wszyscy wyrazili gotowość wzięcia udziału w pościgu wraz ze swymi ludźmi. Był to schyłek dnia, postanowiono więc czekać do świtu i wtedy dopiero wyruszyć śladami uciekinierów.
Tomek palił się do czynu, ale równocześnie rozumiał, że pochopne działanie może przynieść więcej szkody niż pożytku. Z relacji dwóch kowbojów wynikało, że napastnicy zdążali ku granicy meksykańskiej.
Gdyby pościg musiał się zagłębić na obce terytorium, to lepiej byłoby wyruszyć w asyście kapitana Mortona. Ranczerzy spodziewali się, że energiczny wojak zdąży przybyć jeszcze przed świtem.
Z zapadnięciem wieczoru coraz więcej uzbrojonych mężczyzn zjeżdżało na ranczo. Tuż nad ranem przygalopował kapitan Morton na czele dwudziestu kawalerzystów.
Jeszcze raz odbyto wspólną naradę. Kapitan po wysłuchaniu relacji rzekł stanowczo:
– Nie ulega żadnej wątpliwości, że jest to sprawka tego łotra Czarnej Błyskawicy. W ten nikczemny, podstępny sposób zemścił się na szeryfie za schwytanie go wówczas.
– Skąd ta pewność, szanowny panie? – zagadnął bosman niedowierzająco.
– Gdyby to była zwykła banda rabunkowa, w pierwszym rzędzie splądrowałaby dom – odparł pewnie kapitan Morton. – Proszę tylko kolejno przeanalizować wydarzenia, a prawda wypłynie na wierzch jak oliwa. Banda Indian urządza najazd na ranczo odległe co najmniej piętnaście kilometrów od granicy, omijając inne posiadłości znajdujące się po drodze. Napad udaje się. Indianie ciężko ranią właściciela rancza, porywają jego bratanicę i… zabierają tylko kilkanaście koni. Krótko mówiąc, wyrządzili oni szeryfowi większą krzywdę moralną niż materialną, ponieważ zabrali jedynie to, co przedstawiało dla niego osobiście największą wartość. Kilku ludzi nie było w stanie obronić się przed liczną bandą napastników. Ręczę, że gdyby to był zwykły napad, toby zabili wszystkich przypadkowych obrońców i splądrowali dom. Jasno z tego wynika, iż przybyli jedynie w celu dokonania zemsty na szeryfie. A któż, jak nie Czarna Błyskawica, mógł żywić nienawiść do powszechnie lubianego i szanowanego szeryfa Allana?
– Do stu zdechłych wielorybów, trudno odmówić słuszności temu rozumowaniu – przyznał bosman.
– Co jednak jest winna moja biedna Sally? – zawołała pani Allan, tłumiąc rozpacz.
– W ten sposób buntownik chciał się zemścić na szeryfie – ponuro rzekł kapitan Morton. – Czerwonoskórzy nie znają litości.
– W całym rozumowaniu jest mimo wszystko pewna nieścisłość – naraz odezwał się Tomek. – Uprowadzone wierzchowce przedstawiały dużą wartość nie tylko dla pana szeryfa. Za samą klacz Nil'chi Don Pedro ofiarowywał kilkakrotną wartość szacunkową. – Ha, brachu! – ożywił się bosman. – Może Indiańcy porwali naszą Sally dla okupu? Co myślisz pan o tym, kapitanie?
– Uwaga młodzieńca dowodzi bystrości jego umysłu – poważnie odparł zapytany. – Konie naprawdę można dobrze sprzedać w Meksyku, lecz właśnie porwanie bratanicy szeryfa wyklucza chęć pobrania okupu. Gdyby im chodziło wyłącznie o korzyści materialne, to, jak już zaznaczyłem, przede wszystkim splądrowaliby dostatnio zaopatrzony dom. Po co się targować o okup, jeżeli od razu można się dobrze obłowić? Czarna Błyskawica wiedział, że szeryf kocha małą Sally i jest bardzo przywiązany do swych koni wyścigowych.
– Boże! Przeraża mnie to – zawołała pani Allan. – Nie pozwólcie, aby okrutni Indianie mścili się na niewinnym dziecku!
– Nie traćmy czasu, niech nam szanowny pan kapitan przewodzi – porywczo powiedział bosman.
Ranczerzy jednogłośnie oddali się pod komendę energicznego kawalerzysty. Zaledwie zaświtał dzień, pięćdziesięciu dobrze uzbrojonych ludzi rozpoczęło pościg. Ślady uciekających były dość wyraźne. Dzięki temu pogoń szybko dotarła do miejsca, gdzie tropy rozchodziły się w dwóch kierunkach. Morton również podzielił swych ludzi na dwa oddziały i każdy z nich bez zwłoki ruszył w drogę.
Po kilku godzinach obydwa oddziały dotarły do skalistego stepu; tutaj nie można już było odszukać dalszych śladów napastników. Gdy wieczorem po całodziennych bezskutecznych poszukiwaniach oddziały złączyły się znów w jednym ze skalistych kanionów, uczestnicy pościgu w ponurym nastroju obsiedli ogniska.
– Gonimy w piętkę, szanowni panowie – mruknął bosman. – Przeklęci Indiańcy naumyślnie zjechali w skaliste góry, aby zatrzeć ślady.
– Według wszelkich informacji, jakie zdołaliśmy zebrać o Czarnej Błyskawicy, ukrywa się on w górach w pobliżu pogranicza – powiedział kapitan Morton. – Gdybyśmy mogli przetrząsnąć wszystkie łańcuchy górskie, na pewno byśmy trafili na jego kryjówkę.
Po tych słowach Tomek posmutniał. Ilu bowiem trzeba było mieć ludzi i ile poświęcić czasu, aby przeszukać liczne niedostępne i rozległe pasma górskie? W tych warunkach jedynie przypadek mógł naprowadzić pogoń na trop napastników.
– Gdyby mądry Dingo żył, na pewno by potrafił odnaleźć ślad Sally – odezwał się Tomek.
– Nie mieliśmy nawet czasu go odszukać, by mu oddać ostatnią posługę – z powagą przytaknął bosman.
Zaczęli wspominać, jak to dzięki Dingowi Tomek odnalazł zaginioną w buszu Sally, i różne inne przygody, z których wyszli cało dzięki jego mądrości.
Nikt nie kładł się tej nocy do snu. Zaledwie nastał świt, rozpoczęto dalsze poszukiwania. Małe oddziałki przemierzały kręte kaniony i wąwozy, obserwatorzy lustrowali okolicę ze szczytów górskich, lecz nie natrafiono na najmniejszy nawet ślad porywaczy.
W ten sposób upłynęło kilka dni na bezskutecznych poszukiwaniach. W końcu Morton i ranczerzy zgodnie doszli do wniosku, że dalszy pościg nie da lepszego rezultatu. W niewesołym nastroju wracali do domu.
Tomek i bosman starali się pocieszyć panią Allan. Kapitan Morton zapewniał, że wkrótce zorganizuje dużą wyprawę przeciwko Czarnej Błyskawicy. Ranczerzy powoli porozjeżdżali się do swych farm.
Wieczorem tego dnia Tomek, bosman i pani Allan zgromadzili się u łoża rannego szeryfa. Lekarz twierdził, że nadmierna troska o Sally utrudnia mu przyjście do zdrowia. Z tego też względu niewiele przy nim rozmawiano, bo i cóż wesołego można było mówić w tak przykrej sytuacji?
Tomek siedział głęboko zamyślony. Kapitan Morton uznał dalsze poszukiwania za bezcelowe. Tomek zżymał się na tę decyzję. Gdyby ojciec i Smuga byli z nimi, na pewno by nie dali tak łatwo za wygraną. Zdawało mu się, że Morton i ranczerzy wyruszyli w pościg „na otarcie łez” zrozpaczonej matki, z góry nie wierząc w skuteczność poszukiwań. Za wiele rozprawiali na temat brańców indiańskich, których niekiedy tylko odnajdowano, i to przypadkowo. Czyżby mieli pozostawić Sally własnemu losowi? Kapitan Morton obwiniał Czarną Błyskawicę o ten nikczemny czyn. Tomek intuicyjnie wyczuwał, że krewki i źle usposobiony do Indian kawalerzysta szedł po linii najmniejszego oporu. Trudno było uwierzyć, aby dzielny wojownik indiański w ten sposób odpłacił się Sally za pomoc udzieloną mu w krytycznej chwili. Przecież to właśnie Czarna Błyskawica nazwał ją Białą Różą i powiedział, że nawet za cenę własnej wolności nie narazi jej na przykrość.
Tomek poruszył się niespokojnie. W tej chwili przypomniał sobie słowa wypowiedziane przez wodza Długie Oczy podczas jego pierwszej bytności w rezerwacie indiańskim: „Gdyby mój biały brat potrzebował kiedykolwiek pomocy przyjaciół, niech się uda na Górę Znaków i nada sygnał. Wtedy przybędzie tam ktoś, na kogo młody brat może liczyć w każdej okoliczności”.
Tomka ogarnęło niezwykłe podniecenie. Czyż nie potrzebował teraz pomocy przyjaciół? Wódz Długie Oczy nie wyglądał na człowieka rzucającego słowa na wiatr! Przecież to on go uprzedził podczas rodeo o podstępie Don Pedra. Tomek doszedł do wniosku, że powinien natychmiast odszukać Czerwonego Orła, aby wskazał mu drogę do Góry Znaków. Co się działo z Czerwonym Orłem? Tomek zapomniał o nim, wyruszając w ten bezsensowny pościg.
Bosman obserwował spod oka swego młodego przyjaciela. Zbyt dobrze znał chłopca, aby nie dostrzec, że dzieje się z nim coś niezwykłego.
– Proszę pani, czy po ucieczce napastników widziała pani jeszcze zabitego Dinga? – zapytał Tomek, przerywając milczenie.
– Ach, mój drogi, zapomniałam powiedzieć, że gdy tylko udzieliłam pierwszej pomocy szwagrowi, natychmiast wróciłam na drogę przy wzgórzu, aby zająć się pogrzebaniem wiernego psa. Wzięłam nawet Murzyna, Boba, do pomocy, ale już nie znalazłam Dinga. Zapewne kojoty powlokły go gdzieś w step.
– Kojoty nie kręcą się za dnia w pobliżu domostw. Co się mogło stać? Co pan o tym myśli, bosmanie? – odezwał się Tomek.
– Indianie napadli na ranczo wczesnym rankiem. A kiedy szanowna pani powróciła jeszcze raz na wzgórze? – zagadnął marynarz.
– Było to w każdym razie przed południem, najdalej cztery godziny po napadzie. Nie znalazłszy psa na drodze, przeszukaliśmy z Bobem spory kawałek stepu, ponieważ przyszło mi na myśl, że w ostatniej chwili mógł zwlec się z drogi. Niestety, nie znaleźliśmy go nigdzie.
Tomek podniecony wstał, przeszedł kilka razy wzdłuż pokoju, a potem zatrzymał się przed bosmanem.
– Czy pan pamięta, co pan opowiadał mi o Dingu, gdy w Ugandzie odzyskałem przytomność po stratowaniu przez nosorożca? – zapytał.
– Mógłbym być jedynie ciurą okrętowym, a nie bosmanem, gdybym miał kurzą pamięć – odparł marynarz nieco urażonym tonem, lecz zaintrygowany pytaniem przyjaciela zaraz dodał: – Czy naprawdę chcesz wiedzieć, co mówiłem wtedy o Dingu?
– O to mi właśnie chodzi.
– Myśleliśmy w pierwszej chwili, że poczciwe psisko wyzionęło już ostatnią parę… Ejże, brachu, już wiem, do czego zmierzasz! Dingo leżał wtedy na ziemi jak truposz, lecz wkrótce uniósł łepetynę i powlókł się o własnych siłach za nami. Czy przypuszczasz, że i tym razem tak się mogło stać?
– Pani Allan widziała Dinga leżącego na drodze – mówił Tomek jakby do siebie. – Kilka godzin później już go tam nie było. Nawet gdyby jakiś kojot błąkał się wtedy w pobliżu rancza, toby z pewnością uciekł, słysząc wrzask Indian i strzały. Jeżeli więc wykluczymy kojoty, to co się stało z martwym psem?
Pani Allan i szeryf poruszyli się niespokojnie. Bosman nabrał rumieńców. Pospiesznie wychylił całą szklankę jamajki i rzekł podniecony:
– Ha, ile to razy powtarzałem szanownemu państwu, że Tomek ma głowę nie od parady? Przypomniałeś mi, brachu, kubek w kubek podobne zdarzenie. Parę lat temu nasz statek miał się udać z Hamburga do Rio de Janeiro po ładunek kawy. Tuż przed wypłynięciem w morze jednemu kumplowi z nacji niemieckiej zmarła żona. Biedak nie mógł być nawet na pogrzebie, bo stało się to akurat godzinę przed wyruszeniem w drogę. Pożegnał więc zwłoki ślubnej małżonki i zleciwszy pogrzeb rodzinie, zmartwiony okrutnie przydrałował na statek. Całą drogę martwił się, a przez to nadużywał nieco trunków. Kiedy więc dobiliśmy do Rio, kapitan mówi mu: „Klin klinem, chłopie! Ożeń się jeszcze raz, a może lepiej ci się teraz poszczęści”. Zdyscyplinowane Niemczysko trzy dni po wylądowaniu w Rio ożeniło się z jedną Brazylijką. Kapitan dobrze mu poradził, bo całą żałość jakby mu kto ręką odjął. Kilka tygodni później przybijamy znów do Hamburga, a tu niby zmarła żona czeka na mego kumpla. Okazało się, że ona wcale nie umarła, a tylko zapadła w letarg, czyli w tak zwaną śmierć pozorną.
– Panie bosmanie, ależ ta historia nie ma nic wspólnego z Dingiem – zaoponował Tomek.
– Ma, brachu kochany, bo wypływa z niej wniosek, że dopóki nie byłeś na pogrzebie, to nikogo nie opłakuj – sentencjonalnie zakończył bosman. – Teraz ponowię Tomka pytanie: co się stało z martwym psem?
– Czy panowie uważają, że gdyby Dingo nie był zabity, toby pobiegł za Sally? – zawołała pani Allan.
– Jak amen w pacierzu, szanowna pani – zapewnił bosman, – Taki obrót rzeczy rzuca zupełnie nowe światło na całą sprawę. Dingo był specjalnie szkolony do różnych sztuczek.
– Co by z tego wynikało, gdyby nawet naprawdę Dingo mógł podążyć za Sally? – zapytała pani Allan z nieśmiałą nadzieją w głosie.
– Otóż, proszę pani, jeżeli Dingo żyje, to istnieje duża szansa, że wróci na ranczo, by poprowadzić nas na ratunek – wyjaśnił Tomek. – Dingo jest bardzo inteligentnym stworzeniem.
– O Boże, gdyby tak było! Czy jednak Indianie nie zabiliby go, widząc, że podąża za nimi? – niespokojnie mówiła pani Allan. – Jeżeli Czarna Błyskawica zdobył się na tak okrutną zemstę, to nie zawaha się zastrzelić psa.
– Nie mamy przecież pewności, że Sally porwał Czarna Błyskawica – stanowczo oświadczył Tomek. – Takie jest zdanie kapitana Mortona, lecz ja mam wątpliwości.
W tej chwili szeryf Allan wykonał ruch ręką. Pani Allan, bosman i Tomek zbliżyli się do jego posłania, a on, jeszcze bardzo osłabiony, mówił cicho:
– Wiele cennego czasu straciliście przez tego zapaleńca Mortona. Teraz, przysłuchując się wywodom Tomka, uzmysłowiłem sobie, że Indianie, którzy brali udział w napadzie, należeli do meksykańskiego szczepu Pueblo. Tymczasem banda Czarnej Błyskawicy, więcej niż pewne, składa się z Indian amerykańskich zbiegłych na teren Meksyku.
Tomek słuchał w wielkim napięciu. Teraz nie miał już wątpliwości. Jeżeli Czarna Błyskawica naprawdę nie był zamieszany w napad na ranczo, to należało się jak najszybciej udać na Górę Znaków, by wezwać pomoc. Przecież według zapewnień wodza Długie Oczy mógł się spodziewać przybycia potężnego sojusznika. Teraz więc okaże się, co jest warte przyrzeczenie Indianina.
– Proszę państwa, wprawdzie rozumowanie nasze oparte jest na przypuszczeniach, lecz nawet kapitan Morton był zdania, że tylko przypadek może przyczynić się do odnalezienia Sally – odezwał się Tomek. – Nie wolno nam spocząć, dopóki jej nie uwolnimy. Mam pewien pomysł, ale nie chcę go teraz z wielu względów wyjawić. Jutro o świcie wyruszę na małą wyprawę i… zobaczymy, co z tego wyniknie.
– Idę z tobą, brachu – wtrącił bosman.
– Nie możemy wyruszyć razem, panie bosmanie – zaoponował Tomek. – Po pierwsze, obecność pana mogłaby zniweczyć moje plany, a po drugie, jeden z nas musi pozostać na ranczu, na wypadek gdyby Dingo wrócił.
– Ha, mam siedzieć za piecem, podczas gdy ty będziesz nadstawiał karku? Nic z tego, brachu!
– Panie bosmanie, sam miałbym wątpliwości, czy postępuję słusznie, gdyby tu nie chodziło o Sally – poważnie odparł Tomek. – Nie kryję, że wyprawa moja będzie dość ryzykowna, lecz czy pan by się zawahał, gdyby od powodzenia przedsięwzięcia zależało życie Sally?
– Trafiłeś mnie rzeczywiście w samo serce, lecz co poczniemy, jeśli i ty przepadniesz? – zatroskał się marynarz.
– Drogi panie bosmanie, to samo powiedziałbym, będąc w pana położeniu. Wiem, że nie wolno mi postępować lekkomyślnie. Dlatego też ubezpieczę się na wszelki wypadek. Pozostawię panu szeryfowi list w zapieczętowanej kopercie, którą otworzycie, jeżeli nie wrócę w ciągu siedmiu dni. W liście tym podam, z kim i dokąd wyruszam. Chyba to powinno pana uspokoić?
– Kochany Tommy, czy nie możesz powiedzieć nam tego od razu? Może udzielimy ci jakiejś rady? – cicho zapytał szeryf.
– Dałem komuś słowo honoru, że nie zdradzę jego tajemnicy. Na pewno pan i pan bosman również nie nadużyliby niczyjego zaufania.
– Co pan na to, szeryfie? – niepewnie zagadnął bosman.
– Ja bym zawierzył Tomkowi.
– Nie zaznam spokoju przez te siedem dni, ale przecież sam bym włożył łepetynę w paszczę wieloryba, byle tylko uwolnić Sally. Smaruj list, brachu! Co mam począć, jeżeli Dingo przybiegnie w tym czasie?
– Pomyślałem i o tym – odparł Tomek. – Jeżeli Dingo wróci na ranczo, podąży pan z nim tropem bandy. Po ustaleniu, gdzie Sally przebywa, powróci pan tutaj po mnie, a wtedy razem wyruszymy, zgoda?
– Niech i tak będzie – odrzekł bosman, ciężko wzdychając. – Czyż mogę się sprzeciwić, gdy chodzi o dobro tej kochanej sikorki? Ha, nie potrafię nawet wypowiedzieć, jak mi jej bardzo żal.
– Czym ja się zdołam panom odwdzięczyć? – zawołała pani Allan.
– Nie ma co mówić o wdzięczności, skoro jeszcze niczego nie zdołaliśmy dokonać – skromnie powiedział bosman. – Ta mała sikorka przypadła mi do serca jak własna córka. A nasz Tomek to hm…
– Proszę pani, nie ruszę się stąd, dopóki nie odnajdę Sally – gorąco zapewnił chłopiec. – Teraz napiszę list, a potem przygotuję się do drogi. Wyruszam o świcie.